.
CZĘŚĆ I
WIWISEKCJA DZIAŁANIA
(…)
VII. BRZYTWA OGKHAMA
Co powiedzieliby Czytelnicy, gdybym dał do rozwiązania takie
zadanie arytmetyczne. Dziadek miał 80 lat, babka — 70, ojciec — 50, matka — 40,
syn jej 20, a córka 10. O ile lat był dziadek starszy od babki? Na pewno
wzruszyliby ramionami mówiąc: na co przytaczać tyle liczb, kiedy po to, żeby
rozwiązać to zadanie, wystarczy podać wiek dziadka i babki? To jest przecież
nieekonomiczne. Nie trzeba używać zbytecznie środków, bez których można z równą
łatwością osiągnąć zamierzony cel. Nie trzeba ustalać wieku składającej się z
kilku pokoleń rodziny, by znaleźć różnicę lat między dziadkiem i babką.
Została tu sformułowana negatywna zasada ekonomii nosząca
efektowną nazwę „brzytwy Ockhama". Ockham — przypominam — był wyjątkowo
głębokim myślicielem żyjącym u schyłku średniowiecza. Opowiem o nim nieco
później.
A teraz zbadajmy, czy negatywna zasada ekonomii, nakazująca
nieużywanie zbytecznych czynników w drodze do celu, stosowana jest w życiu
codziennym i w dziedzinie kultury.
Nieraz mówimy: „potrzebny jak piąte koło u wozu".
Wyrażenie to będące, jak każde przysłowie, rezerwuarem mądrości ludowej, wyraża
w skoncentrowanej i obrazowej formie tę samą myśl. Tam, gdzie wystarczą cztery
koła nie trzeba dorabiać piątego. To w negatywnej formie wyrażone żądanie
ekonomii ważne jest dla każdej dziedziny kultury.
Myślącego człowieka rażą wykroczenia przeciw tej zasadzie,
spotykane na każdym kroku. Nieraz się słyszy na przykład taką rozmowę: „Już
wróciłeś z powrotem? Dlaczego?" — „Bo dlatego, że się spóźniłem na
pociąg". — Zadowolony jesteś, Czytelniku, z tych sposobów wyrażania się
rozmówców, czy też zauważyłeś rażące, nieekonomiczne tautologie w wyrażeniach
„wróciłeś z powrotem", „bo dlatego że"? Przecież „wrócić" to
znaczy „przybyć z powrotem", a „bo" znaczy „dlatego że"! Po cóż
więc powtarzać w drugim słowie to, co jest już powiedziane w pierwszym? To tak,
jak gdyby ktoś mówił: „już wróciłeś — wróciłeś?" albo „dlatego, że —
dlatego, że..."
Proszę nie sądzić pochopnie, że takie rażące tautologie
językowe są rzadkie. Przeciwnie. Gdy prelegent woła z katedry: — „Powtarzam
jeszcze raz: nie wolno cofać się wstecz!" — Gdy dzieli odcinek „na dwie
równe połowy" — Gdy opowiada, jak Herkules „podniósł Anteusza w
górę", a potem „opuścił w dół" — popełnia jeden za drugim grzechy
przeciwko ekonomii. Bo „powtórzyć" znaczy już „uczynić cos jeszcze
raz". „Cofnąć się" znaczy już „uczynić ruch wstecz". „Cofnąć się
naprzód" nie można, jak i nie można ..podnieść coś w dół" lub
„opuścić w górę" na cóż te zbyteczne dodatki? — „Połowy", na które
się dzieli odcinek, muszą być „dwie" i sobie „równe", w przeciwnym
razie nie byłyby połowami danej całości! O tym wszystkim każdy oczywiście wie:
zarówno mówca, jak i słuchacz. Mimo to jeden popełnia tautologię, a drugi ją
cierpliwie znosi — jeżeli nie umieją krytycznie ustosunkowywać się do formy
językowej, w jakiej wyrażają swe myśli.
Skoro już mowa o mówcy, wskażę na tę, niestety nierzadką
wadę jego wyczynów, która nazywa się po prostu ..wodą" w przemówieniu.
Ileż to razy, słuchając na „pilnej" konferencji godzinnych wywodów
jakiegoś „krasomówcy", zżymamy się wewnętrznie, myślimy o huku pożytecznej
pracy, jaką moglibyśmy wykonać, zamiast słuchać nic nie mówiących frazesów, i
oczekujemy z tęsknotą i rozpaczą wyczerpania się nieskończonego potoku
beztreściowych słów. A mówca, rad. że się dorwał nareszcie do głosu, że może
sobie pofolgować i zwrócić na siebie w tak tani sposób uwagę obecnych (ba!
nawet uznanie za „energiczną współpracę"), kołuje i kołuje dokoła tematu,
„kojarzy" w sposób nieoczekiwany i zaiste mistrzowski z nic nie mającymi
wspólnego sprawami, wspomnieniami, impresjami — aż do zupełnego wyczerpania:
nie tematu, niestety, lecz samego siebie. Ale najpierw wyczerpuje cierpliwość
słuchaczy.
Czyż mało takich frazesowiczów wygłaszających tasiemcowe,
szumne zdania bez treści, pełne komunałów i banałów, a przede wszystkim —
banialuk? W imię czego trzeba ich rozsądnie zwalczać jako klęskę społeczną
odciągającą od celowej. systematycznej pracy, od rzeczowego, pozytywnego
myślenia? — W imię omawianej negatywnej formy postulatu ekonomia. Nie wolno
tracić zbytecznych słów tam, gdzie potrzebne jest rzeczowe, gruntowne omówienie
zagadnienia.
Mówcy, rzucającemu frazesy, wydaje się, że nimi zdobi swoją
mowę. Nic błędniejszego niż to mniemanie. Wszelkie zakrętasy, zawijasy,
esy-floresy w mowie, w piśmie, w jakiejkolwiek dziedzinie sztuki, są uważane za
objaw braku smaku. Chyba minęły już czasy, gdy w sztuce panował pretensjonalny,
napuszony barok, gdy eleganccy panowie nosili pudrowane peruki lub — później —
paradowali w pstrych kamizelkach, z kilkoma zegarkami o łańcuszkach
oplatających piersi, jak nogi pająka; gdy panie stroiły się dosłownie ,,w cudze
piórka" (i to (nawet w olbrzymie pióra strusie), nosiły wielowarstwowe,
ciężkie, furkoczące spódnice, turniury, całe gniazda ptasie lub ogrody warzywne
na kapeluszach — i Bóg wie, co tam jeszcze...
Estetyka współczesna ceni umiar. Nic zbytecznego w stroju, w
meblu, w utworze artystycznym. Celowość każdego momentu całości artystycznej,
nierozprzęganie jedności kompozycji obcymi pierwiastkami, umiar w dobieraniu
środków i umiejętne wyłączanie wszystkiego, co zbyteczne dla zrealizowania celu
artystycznego — oto ekonomiczne zalety, jakie powinny cechować dzieło sztuki i
jego twórcę.
Uświadamiamy to sobie, jak sądzę, porównując przeładowany
ornamentami pałac wersalski z niezmiernie szlachetną i czystą w linii świątynią
Partenonu, lub gadatliwe, napuszone wiersze okresu barokowego z naładowanymi
uczuciem, lecz skondensowanymi w wyrazie sonetami Mickiewicza.
Oczywiście, największe zastosowanie ma postulat nieużywania
czynników zbytecznych w nauce.
Zapytajcie matematyka, kiedy nazwie on dowód jakiegoś
twierdzenia „eleganckim" (Francuzi bardzo lubią stosować ten epitet do
teorii). Matematyk odpowie, że dowód jest elegancki, gdy jest najprostszy i
najprzejrzystszy, nie posługujący się ani jednym argumentem zbędnym. Podobnie
ma się rzecz z wyjaśnianiem. Nauka postawiła sobie za zadanie używać do
wyjaśniania tylko istotnie niezbędnych czynników i nie włączać do teorii
wyjaśniającej takich elementów, bez których da się w równej mierze wyjaśnić
badane zjawisko.
Weźmy na przykład zatrzymanie się na pewnej wysokości słupa
rtęci w rurce zamkniętej z jednego końca, a drugim końcem zanurzonej w naczyniu
z rtęcią. Jeszcze Torricelli, wynalazca barometru, wyjaśniał to zjawisko
nieopadania rtęci w rurce do poziomu w naczyniu tym, że przyroda jakoby „nie
znosi próżni" i stara się ją wszelkimi sposobami wypełnić.
Czy potrzeba było aż takiego wyjaśnienia antropomorficznego,
to jest przypisującego przyrodzie ludzkie uczucia i dążenia? Przy bliższym
badaniu okazało się, że wcale nie trzeba było przyjmować w fizyce hipotez
uduchawiających przyrodę. Wystarczyło w omawianym przypadku uwzględnić ciśnienie
otaczającego powietrza równoważącego ciśnienie słupa rtęci w rurce!
Postęp nauk odbywa się w miarę coraz skuteczniejszego
wyłączania hipotez zbędnych, wyjaśnień opartych na działaniu tajemniczych sił i
niewidzialnych duchów.
W starożytności jeszcze wielki Arystoteles wyjaśnił spadanie
i wznoszenie się ciał, nauczając, że każde ciało „dąży" do wyznaczonego
sobie miejsca we wszechświecie. My, odrzucając zbędną hipotezę animistyczną,
tłumaczymy te zjawiska od czasów Newtona za pomocą fizykalnych praw ciążenia i
wypierania, a nawet — od czasów Einsteina — za pomocą geometrycznych własności
przestrzeni.
W średniowieczu wielkie powodzenie miało tłumaczenie
procesów przyrody na podstawie różnych nieuchwytnych dla człowieka „archeusów”,
tajemniczych ciał astralnych i mistycznych sił pozafizykalnych, noszących miano
qualitates occultae. — W jednej ze swych komedii Moliere ostro wydrwił takie
wyjaśnienie czysto słowne, pozbawione treści, odwołujące się do zjawisk
nadprzyrodzonych celem uczynienia bardziej zrozumiałymi zjawisk przyrody. —
„Jak to się dzieje, że po zażyciu tego lekarstwa chory zapada w sen?" —
pytają pseudolekarza. A on, napuszony, nadęty, podnosząc znacząco palec
wskazujący mówi: — „Zaraz wam to wszystko wytłumaczę tak, że będziecie to mieli
jak na dłoni. — Słuchajcie, słuchajcie! Otóż lekarstwo to usypia, ponieważ
posiada facultatem dormitivam (zdolność usypiania)... Rozumiecie?" — I
wszyscy z szacunkiem kiwają głowami...
Otóż wyjaśnienie za pomocą rzeczy nic nie mówiących, za
pomocą pustego układu słów bez pokrycia w doświadczeniu, jest jedną z
największych klęsk myśli ludzkiej i z nią zacięcie walczy nauka jak z każdym
objawem ciemnoty. A w walce tej pierwszorzędną rolę odgrywa postulat ekonomii
wyrażony negatywnie: nie wciągać do wyjaśniania czynników zbędnych, bez których
zjawisko da się wytłumaczyć prościej i naturalniej.
Takie naturalistyczne stanowisko nauki każe jej walczyć ze
wszystkimi współczesnymi pseudonaukami okultystycznymi, ze spirytyzmem na
czele. Nauka nie neguje stanowczo samych zjawisk zachodzących na seansach
spirytystycznych, kiedy ponoć bez świadomego udziału obecnych wirują stoliki i
wystukują automatycznie sensowne zdania, rozlegają się dźwięki, a nawet ukazują
się jakieś błyski. Ani tych, ani innych sugerowanych zjawisk okultystycznych:
telepatii, lewitacji, hipnozy — nauka nie odrzuca bez dostatecznego zbadania.
Wiele wymienionych zjawisk zawiera pewien materiał faktyczny, stwierdzony
doświadczalnie ponad wszelką wątpliwość. Dotyczy to zwłaszcza zjawisk sugestii
i hipnozy. Ale właśnie doświadczalne stwierdzenie tych faktów, choć nie
wyjaśnionych na razie bliżej na podstawie wiedzy współczesnej, każe nam szukać
wytłumaczenia dla nich w doświadczeniu: w dających się wykryć i ustalić
procesach przyrody.
W każdym razie musimy dążyć do tego, by wyjaśniać nawet
tajemnicze na razie zjawiska przyrody na mocy stwierdzalnych i sprawdzalnych w
doświadczeniu praw przyrody, a nie przez przyjęcie nieuchwytnych,
nadprzyrodzonych sił i duchów. Przyjęcie ich w nauce nic nie wyjaśnia, a tylko
komplikuje i gmatwa naukowy pogląd na świat, jest więc zbyteczne i szkodliwe. W
myśl znanej „brzytwy Ockhama" powinniśmy „nie mnożyć bez potrzeby
bytów", tj. nie przypisywać urojeniom naszego umysłu realnego istnienia,
skoro i bez nich możemy stworzyć sobie zadowalający obraz świata.
Nie mając przyjemności znać osobiście Ockhama z powodów
technicznych, na 1800 lat przed nim Arystoteles potrafił już golić jego brzytwą
metafizyczny system Platona. Gzy rozsądnie czyni Platon — pyta Arystoteles —
przyjmując dla wyjaśnienia zjawisk tego bezpośrednio znanego nam świata
istnienie gdzieś w strefach nadniebiańskich, poza czasem i przestrzenią —
nieuchwytnego świata idei? T powiada: — Takie podwojenie bytu nic absolutnie
nie tłumaczy i dlatego powinno być odrzucone.
Sam Ockham walczył swoją brzytwą przeciwko wielu fantazjom
współczesnych mu scholastyków, przeciw różnym tajemniczym „istotom" i
powszechnikom, za co uznany został za heretyka i uciec musiał do króla Ludwika
Bawarskiego. Przybywszy do niego, powiedział mu podobno: — Tu me de- fendes
gladio, ego te defendam calamo („Będziesz mnie bronił mieczem, a ja ciebie —
piórem"; powinien był powiedzieć: „brzytwą"). — Ten, jak go nazywali,
doctor invincibilis zginął w czasie epidemii dżumy około 1350 roku, lecz brzytwę
swą przekazał wszystkim krytycznym myślicielom i — nauce.
Proszę pomyśleć, ile wysiłków zaoszczędza w każdej
dziedzinie kultury zasada każąca odrzucać wszelkie czynniki zbędne w pracy
realizującej jakiś zamierzony cel!
Dotyczy to zwłaszcza tzw. zagadnień pozornych.
Ryc1
William Kocham
Istnieją w dziejach myśli ludzkiej zagadnienia spędzające
sen z powiek dziesiątkom pokoleń; przy bliższej analizie jednak okazuje się, że
są oparte na nieporozumieniu, na fałszywym założeniu.
Do takich zagadnień należy w matematyce słynny problem
kwadratury koła. Chodzi o zbudowanie za pomocą cyrkla i linii takiego kwadratu,
którego pole byłoby równe polu danego koła.
Zagadnienie to dręczyło ludzi wiele tysięcy lat. Już w
papirusach egipskich znajdujemy o nim wzmianki. Męczyli się nad nim
Babilończycy, Hindusi, Arabowie. Wreszcie zagadnienie to przekazane zostało
wraz ze wszystkimi związanymi z nim utrapieniami Europie okresu Odrodzenia, a
po nim otrzymali je w spadku matematycy nowożytni.
Tym razem pierwszorzędna armia uczonych wszystkich krajów
postanowiła działać rozsądnie. Nie głowić się nad rozwiązaniem samego
zagadnienia, lecz zbadać krytycznie jego założenia, to jest ustalić, czy ono w
ogóle jest rozwiązalne. Widzimy, że uczeni kierowali się znaną nam zasadą
ekonomii, wyrażoną w formie negatywnej: nie należy rozważać zagadnień, które
mogą być tylko urojeniami. — I cóż się okazało? W końcu wieku XVIII Legendre, a
w niespełna 100 lat po nim Lindemann udowodnili ostatecznie, że zagadnienie
jest nierozwiązalne i zaoszczędzili tym samym nieskończonej plejadzie
przyszłych matematyków bezużytecznych i daremnych poszukiwań.
Analogicznie sprawa się miała z zagadnieniem perpetuum
mobile. Chodziło o zbudowanie maszyny nieustannie czynnej bez dopływu
jakiejkolwiek energii od zewnątrz. Ustalenie naczelnych praw termodynamiki
odesłało i ten problem do lamusa, kładąc kres daremnym wysiłkom fantastów,
zasypujących wszystkie urzędy patentowe świata swymi „genialnymi"
wynalazkami.
Szczególnie ważne jest kasowanie zagadnień pozornych w
dziedzinie filozofii.
Już Kant pisał w Krytyce czystego rozumu: „Jest dowodem
wielkiej roztropności, gdy się wie, o co należy rozumnie pytać. Bo jeżeli
pytanie jest niedorzeczne i wymaga niepotrzebnych odpowiedzi, to oprócz
zawstydzenia pytającego pobudza jeszcze słuchacza do niedorzecznych odpowiedzi
— przedstawia śmieszne widowisko: „jeden (jak mówili starożytni) kozła doi, a
drugi rzeszoto podstawia".
Prześledziliśmy w różnorodnych dziedzinach kultury i życia
codziennego niezwykle ważną rolę zasady ekonomii w rozmaitych jej postaciach:
oszczędności, wydajności i krytycznej negacji.
W następnym rozdziale zwrócimy się do innych momentów
wartościowego działania.
VIII. CZY
WYKSZTAŁCENIE MOŻE ZASTĄPIĆ INTELIGENCJĘ?
Omówiliśmy warunki działania skutecznego i ekonomicznego, to
jest nie tylko osiągającego zamierzony cel, lecz czyniącego to z najmniejszym
nakładem sił i z najbardziej owocnym wynikiem.
Obecnie zwrócimy uwagę na sprawcę działania i zapytamy,
jakie cechy powinien reprezentować, by czyny jego były wartościowe.
Od działającego żądamy przede wszystkim posiadania wiedzy w
zakresie jego działania i umiejętności wcielenia w czyn jego zamierzeń w formie
jak najdoskonalszej. Bez wiedzy czynności są ślepe, przypadkowe, a przez to
rzadko skuteczne.
Zaobserwujmy, jak zabiera się do naprawy zepsutego zegarka
jego właściciel, a jak zegarmistrz. Pierwszy, stwierdziwszy, że zegarek stanął,
potrząsa nim kilkakrotnie, potem gdy to nie skutkuje, otwiera jego metalowe
wieczko i dmucha co sił w kółko. Za pomocą tych zabiegów — na ślepo, nie będąc
w stanie zorientować się w przyczynie stanięcia zegarka — pragnie uzdrowić jego
mechanizm. I cóż? Jeśli przyczyną zahamowania jest zaprószenie mechanizmu może
się zdarzyć, że ziarnko kurzu, na skutek potrząśnięcia lub dmuchnięcia,
przesunie się i zegarek zacznie znów chodzić. Ale — pomijając już to, że kurz
pozostał w mechanizmie i może spowodować na nowo stanięcie zegarka — jakaż to
drobna szansa, by zaszedł właśnie ten wypadek, w którym ślepa czynność bez
wiedzy może okazać się skuteczna! Przecież mechanizm zegarowy jest bardzo
złożony. Uszkodzenie niektórych jego części może spowodować jego
unieruchomienie. Chcąc więc naprawić zegarek, nie wystarczy na ogół potrząsać
nim lub weń dmuchać. Co gorsza, czynności te mogą być wręcz szkodliwe dla zegarka.
Przez gwałtowne potrząsanie może jego mechanizm zupełnie się rozprzęgnąć, mogą
nawet zostać uszkodzone dotychczas zdrowe jego części. A dmuchanie, przenoszące
I prądem powietrza parę wodną z ust, może spowodować zardzewienie mechanizmu.
Widzimy zatem, że działanie bez wiedzy może spowodować skutek wręcz przeciwny
do zamierzonego.
Inaczej zabiera się do naprawy zegarka fachowiec. Nie
potrząsa on nim na ślepo, lecz otwiera kopertę i uważnie bada pod lupą jedną za
drugą wszystkie podejrzane o uszkodzenie części jego mechanizmu, a jeśli nie
może zorientować się z wyglądu zewnętrznego, rozbiera tzw. ,,werk" i
poddaje kontroli część po części z osobna. Wie on, jakie jest przeznaczenie
każdej części mechanizmu, jak owe części ze sobą się łączą i jak funkcjonuje
całość — i dlatego potrafi wskazać przyczynę uszkodzenia. Ale nie wystarczy
znać mechanizm zegara. Trzeba jeszcze umieć wykonać tę skomplikowaną, a mimo to
doskonale uporządkowaną serię precyzyjnych ruchów, która prowadzi sprawnie i
skutecznie od rozebrania zegarka poprzez naprawę uszkodzonych jego części — do
zmontowania ich na nowo w dobrze funkcjonującą całość.
Poza wiedzą potrzebna jest umiejętność.
Można wiedzieć, z jakich części się składa maszyna i jak
funkcjonuje, a nie umieć jej ani rozebrać, ani zmontować, ani naprawić. Wiedzą
o tym dobrze początkujący inżyniero- wie-teoretycy, którzy niejednego muszą się
uczyć u praktyków- majstrów lub instruktorów fabrycznych.
Z drugiej strony można umieć wykonać wiele pożytecznych
czynności, niewiele wiedząc o metodzie własnej pracy i o zasadach ogólnych,
jakim podlega praca narzędzi Tak się dzieje na ogół z robotnikami obsługującymi
maszyny fabryczne. Ale ten brak wiedzy teoretycznej mści się w sytuacjach
nowych, nieszablonowych, na przykład przy potrzebie udoskonalenia maszyny,
dostosowania jej do odmiennych warunków produkcji. Teraz już nie wystarczy
wprawa w obsługiwaniu maszyny, którą zna się od lat. Potrzebna jest znajomość
metod obliczania wielkości i wytrzymałości projektowanych części, znajomość
podstawowych praw fizykalnych, na mocy których można byłoby przebudować maszynę
w pożądanym kierunku itd. — słowem, potrzebna jest teoria, tam gdzie
wystarczała dotychczas sama praktyka.
Podobnie rzecz się ma na przykład w dziedzinie sztuki.
Można wykładać z wielkim znawstwem tzw. prozodię wiersza lub
harmonię muzyczną, a nie umieć skomponować ani pięknej poezji, ani pięknego
utworu muzycznego.
Na podstawie wnikliwej analizy twórczości ukazał Wissa- rion
Bieliński Rosji Puszkina, a Georg Brandes Europie — Ibsena. Ale żaden z tych
teoretyków sztuki pisarskiej sam nie był utalentowanym artystą-pisarzem.
Wiedzieć, jak się daną rzecz robi, nie jest tym samym, co
umieć ją wykonać. Ale wykonanie jakiejś czynności bez wiedzy o prawach
regulujących jej powstawanie może sprowadzić na manowce największy talent
samorodny. Świadczą o tym zdradzające nieraz niepospolity talent płótna
malarskie z rażącymi błędami perspektywy i proporcji, lub żywo i sugestywnie pisane powieści z nie mniej
rażącymi błędami słownika, składni i stylu.
Widzimy zatem, że w dziedzinie kultury duchowej, jak w
dziedzinie kultury materialnej, dopiero sprzęgnięcie wiedzy z umiejętnością
daje czynność pełnowartościową.
Ale ani wiedza, ani umiejętność nie powinny zatrzymać się w
stadium wiernego naśladownictwa, bez udziału inteligencji twórczej —
teoretycznej lub praktycznej. Iluż to jest ludzi wykształconych wielostronnie,
będących uosobieniem encyklopedii uniwersalnej, nie umiejących jednak
spożytkować tej swojej martwej wiedzy w życiu codziennym i stojących bezradnie
wobec każdego zadania praktycznego wymagającego trochę inwencji.
Weźmy fakty najprostsze.
Podróżny, męczony pragnieniem, postanawia na kilka minut
przed odejściem pociągu napić się herbaty na dworcu. Ale podają mu wrzątek.
Żąda więc zimnego mleka, lecz dostaje zaledwie dwie łyżeczki, bo mleka
zabrakło. Cóż ma począć? Czas nagli. Wlewa więc bez namysłu posiadaną drobną
ilość mleka do wrzątku i czeka cierpliwie, aż ostygnie tak, że będzie mógł pić.
Czy dobrze uczynił?
Ów podróżnik ma wiele wiadomości i można byłoby oczekiwać od
niego bardziej rozsądnego postępowania. Przecież powszechnie wiadomo, że
wskutek większej różnicy temperatur przedmiot bardziej gorący stygnie w tym
samym otoczeniu szybciej niż przedmiot mniej gorący. — Owszem, wiadomo. Ale
wiedzieć — nie znaczy umieć .posłużyć się wiadomością w stosownej chwili. Co
bowiem należało zrobić? Mając niewiele czasu do dyspozycji i chcąc przyspieszyć
oziębienie się napoju, trzeba było najpierw zaczekać, aż wrząca herbata nieco
ostygnie, a potem dolać mleka celem ostatecznego jej ochłodzenia. Nasz podróżny
doskonale znał fizykę i wiele innych nauk, ale nie umiał zastosować tych
wiadomości i przez to, jak głosi fama, spóźnił się na pociąg.
Skoro zająłem się już losami uczonego, lecz mało wynalazczego
podróżnika, muszę opowiedzieć, jak niesławnie zginął.
W czasie podróży swej po Afryce wpadł podobno w ręce
wojowniczego i figlarnego króla jednego z nielicznych już plemion ludożerczych.
Król ten zaproponował naszemu podróżnemu wybór: albo wykonać w ciągu 5 minut
małe praktyczne zlecenie, albo przygotować się do zaszczytu posłużenia za
smakołyk wodzowi i jego radzie przybocznej.
Żądanie było następujące. W worku leżącym na brzegu
strumienia znajdowały się wióry drzewne. Do nich wsypano ołowiany śrut i przemieszano
go gruntownie. Trzeba było w ciągu pięciu minut wydobyć cały śrut z wiórów nie
pozostawiając w nich ani jednego. Nasz podróżny — opowiada jedyny z ocalałych
jego towarzyszy — przywołał w myśli wszystkie znane mu wzory matematyczne i
prawa fizyczne zarówno z fizyki klasycznej jak i z teorii względności,
mechaniki kwantowej itp. Niestety, żadne z nich nie podyktowały naszemu
encyklopedyście rozsądnego rozwiązania tego drobnego, praktycznego zagadnienia,
jakie miał przed sobą, toteż z rumieńcami wstydu na twarzy rzucił się
dobrowolnie do kotła w którym miał dojrzeć do postaci godnej podniebienia
członków rady naczelnej plemienia murzyńskiego. — Ze wszystkich towarzyszy
naszego podróżnika ocalał tylko jeden młodziutki marynarz, który bez trudu
wykonał zlecenie króla murzyńskiego i natychmiast uzyskał wolność. — Jak on to
zadanie wykonał, sądzę, że wszyscy Czytelnicy się domyślają. Jeżeli nie,
opowiem w następnym rozdziale.
Umiejętność trafnego wyzyskania posiadanych wiadomości w
nieszablonowej sytuacji nazywamy i i n t e 1 i g e n c j ą.
Wiemy z dziejów nauki, a częściowo z podań, że wielcy
wynalazcy potrafili wyzyskiwać swe codzienne obserwacje w sposób zadziwiająco
twórczy i owocny. Codzienne zjawisko, obok którego niezliczone szeregi pokoleń
przechodziły obojętnie, wywołuje w umyśle wnikliwego obserwatora nagłe,
genialne spięcia myślowe, przełomowe idee, dalekosiężne teorie.
Zdaje się — cóż ciekawego w chwianiu się żyrandola
kościelnego, w spadaniu jabłka, unoszeniu wieka czajnika przez parę, w tłustej
plamie na papierze lub w braku bakterii w sąsiedztwie jakiegoś niepozornego
grzybka? Ale na podstawie tych nieefektownych faktów umieli Galileusz, Newton,
Watt, Bunsen i Fleming stworzyć teorię wahadła i ciążenia powszechnego,
zbudować maszynę parową i przyrząd do badania widm optycznych, wreszcie —
wypreparować cudotwórczą penicylinę.
Gdy Conan Doyle tworzył postać swego genialnego detektywa
Sherlocka Holmesa, wyposażył go przede wszystkim w niepospolity zmysł
spostrzegawczy i wybitną zdolność do poprawnego rozumowania, odrzucającego z
miejsca okoliczności dla badanej zbrodni nieistotne, a montującego z żelazną
konsekwencją godne uwagi obserwacje w jedną przejrzyście i przekonująco
skonstruowaną całość dowodową. Sherlock Holmes — w myśl założeń autora — zna
doskonale matematykę, fizykę i chemię, biologię, psychologię i socjologię. Ale
wiadomości te w biernej swej formie absolutnie nie wystarczają do wykrycia
zbrodniarza. Detektywowi na terenie zbrodni przeciwstawia się zbyt wiele często
umyślnie sugestywnych faktów, będących wynikiem chęci przestępcy zatarcia
śladów swego dzieła i zmylenia wywiadowcy.
Trzeba więc umieć patrzeć samodzielnie i krytycznie i
wysnuwać z ledwie dostrzegalnych nieraz śladów ostrożne, nieomylne wnioski,
mobilizując umiejętnie aparat posiadanych wiadomości, uaktywniając właśnie te,
które są w stanie najlepiej wyświetlić badaną sytuację. Zupełnie inaczej
„widzą" miejsce zbrodni przygodny obserwator i utalentowany detektyw.
Gabinet zamordowanego bankiera, który dla laika jest tylko dużym pokojem z
trupem na podłodze — dla Sherlocka Holmesa lub księdza Browna (z powieści
Chestertona) jest areną wyraźnie widocznej niedawno stoczonej walki, usilnych
poszukiwań, zacierania śladów i pośpiesznej ucieczki.
Podobnie — niewyraźne punkciki lub plamki, widziane pod
mikroskopem przez laika, są dla doświadczonego mikrobiologa dokładnie
określonymi gatunkami bakterii o swoistych, charakterystycznych i wyraźnych
kształtach i funkcjach.
Obserwacje nasze przekształcają się korzystnie pod wpływem
naszej wiedzy: stają się jasne i wyraźne i z kolei powodują postęp wiedzy, o
ile tylko należycie i krytycznie zostały wyzyskane.
Widzimy, że na każdym polu badań wyłania się potrzeba
samodzielnego, krytycznego myślenia i umiejętności wyzyskania posiadanych
wiadomości w sposób celowy, dostosowany do okoliczności i prowadzący do
opanowania zawikłanej sytuacji.
Poznaliśmy dwie główne zalety cechujące sprawcę czynu
wartościowego: wiedzę o własnościach materiału i prawach panujących w
dziedzinie projektowanego czynu oraz umiejętność zastosowania wiedzy
teoretycznej w dziedzinie kultury lub w praktyce życia codziennego.
Do tych intelektualnych walorów sprawcy dochodzą jeszcze
inne — moralne i fizyczne, które wkrótce poznamy.
(…)
X. O FANTAZJACH I
ZABOBONACH
Planując działanie, trzeba wziąć pod uwagę możliwość
realizacji planu.
Nie każde projektowane działanie jest wykonalne. Gdyby ktoś
na przykład postanowił odbyć podróż w przeszłość na Wellsowskiej „maszynie
czasu" i sporządził w tym celu pełny wykaz przedmiotów, które zamierza ze
sobą zabrać, opracował dokładną marszrutę poprzez ubiegłe wieki, zaznaczając
czasy i miejsca postojów, a także ułożył szczegółowe instrukcje zachowania się
w poszczególnych okresach dziejów ludzkości — musiałby być uznany za niecałkiem
zdrowego na umyśle, bo brak mu elementarnego liczenia się z rzeczywistością nie
dopuszczającą traktowania czasu na wzór przestrzeni, to jest jako wymiaru, po
którym można do woli posuwać się naprzód i wstecz.
Decydując się na jakiś czyn musimy zatem zadać sobie przede
wszystkim pytanie, czy wykonanie jego w danych warunkach jest możliwe.
Przy tym mogą zajść trzy przypadki: 1) czyn może okazać się
niewykonalny — na razie lub zasadniczo; 2) czyn może natrafić na przeszkody,
których pokonanie jest możliwe przy umiejętnym użyciu środków; 3) czyn może
zostać zrealizowany bez przeszkód.
Trzeci przypadek interesuje nas najmniej. Jeśli zamierzone
działanie odbywa się bez przeszkód i osiąga upragniony cel, nie ma potrzeby
poświęcać mu uwagi.
Przykład działania niewykonalnego (przynajmniej w rozumieniu
współczesnej nauki) stanowi wspomniana już przeze mnie podróż w przeszłość.
A jeżeli kogoś interesuje, jak wyglądają działania
niewykonalne zasadniczo, podam mu ogólny ich rysopis: są to działania wyrażane
w sądach wewnętrznie sprzecznych, na przykład: „zszedłszy ze schodów, uczynić
tak, że się z nich nie zeszło", albo: „uczynić tak, by być w miejscu, w
którym się jest nieobecnym".
Trzeba odróżnić działanie niemożliwe f i z y c z n i e i — l o g i c z n i e.
Za fizycznie niemożliwe uważa się na ogół odwrócenie biegu
czasu. Istnieje prawo fizyczne, tak zwane prawo wzrostu entropii (wyznaczające
kierunek przemian energetycznych), które każe odrzucić niemożliwość cofania się
przyrody w przeszłość. Ale nic nie stoi na przeszkodzie temu, żeby dopuścić —
jeśli nie fizyczną, to przynajmniej logiczną — niemożliwość wędrówki w czasie
naprzód i wstecz, jak po czwartym wymiarze, co — jak wspominałem — tak
sugestywnie przedstawił znakomity pisarz Wells w swej fantastycznej, na
motywach naukowych opartej powieści Wehikuł czasu.
Trzeba przyznać, że niemożliwość fizyczna jest pojęciem
względnym. To, co wydawało się niemożliwe fizycznie przed kilkoma wiekami (na
przykład lot człowieka w ciężkim wozie wysoko ponad ziemią, lub prowadzenie z
Europy rozmowy z Ameryką) jest dziś codziennością. Go więcej — to, co wydawało
się przed kilkunastu laty najczystszą fantazją: możność stworzenia sztucznej
planety krążącej dokoła Słońca, rzucenie ciała z Ziemi na Księżyc, wreszcie —
podróż człowieka w Kosmos, stało się w dużym stopniu realnością.
Inaczej przedstawia się sprawa, gdy chodzi o niemożliwość
logiczną. Ponieważ niemożliwość logiczna dotyczy stanów rzeczy wewnętrznie
sprzecznych, zaprzeczenie ich niemożliwości pogwałciłoby podstawową zasadę
poprawnego myślenia, zasadę n i e s p r z e c z n o ś c i. Dlatego czynność
niewykonalną z punktu widzenia logicznego musimy uważać za niemożliwą
zasadniczo. A czynność, nie dającą się przeprowadzić ze względu na znane prawa
fizyki lub biologii, możemy uważać za niewykonalną na razie — bez konieczności
przekreślenia nadziei, że kiedykolwiek stanie się ona możliwa przez poznanie
nowych praw i opanowanie nowych sfer rzeczywistości.
Główną uwagę zwrócimy jednak na czynności wykonalne,
natrafiające na przeszkody będące do pokonania przy umiejętnym użyciu środków.
Będzie nam tu chodziło o przeszkody tkwiące w samym sprawcy
działania, w charakterze wadliwych dyspozycji jego psychiki i narzędzi, jakimi
się posługuje.
Jednym z najpotężniejszych czynników, wpływających na działanie
zarówno w sensie dodatnim, jak i ujemnym, jest silne uczucie, które nazywamy
wzruszeniem. O wartościowym działaniu wzruszenia wspomniałem już w związku z
poruszonymi zagadnieniami wychowania i nauczania. Zapał do wiedzy może skłonić
ucznia do pokonania poważnych nieraz trudności, a uczonego może pobudzić do
niewiarygodnych nieraz wysiłków i ofiar. Wzruszenie artystyczne stworzyło
arcydzieła.
Pomimo ogromnej wartości wzruszeń dla życia ludzkiego, nie
wolno zamykać oczu również na ich wpływy ujemne, niszczycielskie wobec kultury.
Poznanie i opanowanie zgubnych wzruszeń lub, co jeszcze lepsze, ich
uwznioślenie — jest miarą postępu intelektualnego i moralnego ludzkości.
Największą szkodę wyrządziły ludzkości p r z e s ą d y i z a b
o b o n y.
Zabobon — to ślepa wiara w magiczny związek między
zjawiskami, którego nie potwierdza żadne doświadczenie, żadne badanie naukowe.
Początki kultury ludzkiej obfitują w zabobony.
W starożytnym Egipcie i w Chaldei należy do nich wiara w
proroczą rolę snów, która po dziś dzień nie wygasła i u nas, w Europie
środkowej.
W Babilonii i Asyrii terenem zabobonu jest astrologia,
pseudonauka, o rzekomo obliczalnym wpływie gwiazd na losy jednostki ludzkiej.
Babilończycy wierzyli w tak zwane „dnie ponure".
Należał do nich siódmy, czternasty, dwudziesty pierwszy i dwudziesty ósmy dzień
każdego miesiąca. Królowi nie wolno było wówczas nic przedsięwziąć,
wieszczbiarze odmawiali wróżb, lekarze nie zbliżali się do chorych. Ale wręcz s t r a s z n ą d a t ą był dzień dziewiętnasty. Pisano ją: „20 - 1”
Czyż nie ma uderzającej analogii między ową zamierzchłą
epoką a naszymi „oświeconymi" czasami, w których przemianowuje się tramwaj
„trzynastkę", by nie ulec wypadkowi?
W Grecji starożytnej zabobon wyraża się między innymi w
powszechnej wierze w przepowiednie słynnej wyroczni delfickiej, której
kapłanka, Pytia, w stanie zamroczenia wygłaszała urywane zdania o bardzo
ciemnym sensie. Ten brak wyraźnego sensu ratował oczywiście Pytię od
kompromitacji, bo pozwalał dowcipnym interpretatorom zawsze przykrawać jakoś
jej przepowiednie do zdarzeń, które następowały.
Oto na przykład, jak opowiada Herodot, staje król Lidii
złotodajnej, Krezus, przed wyrocznią delficką i pyta ufnie: — „Czy mam uderzyć
na Cyrusa, króla Persów?"
— „Jeżeli przekroczysz Halys (graniczną rzekę), z b u r z y s
z w i e l k i e p a ń s t w o" — zawyrokowała Pytia.
Tym „wielkim państwem" okazało się... państwo samego
Krezusa. — Pytia niczym nie ryzykowała wydając swoją wyrocznię: przecież gdyby
zdruzgotany został Cyrus, też byłoby zburzone „wielkie państwo": tym razem
perskie...
W Rzymie starożytnym pielęgnują zabobon ludu tak zwani
augurowie, kapłani trudniący się badaniem woli bogów, wróżąc w sprawach
dotyczących ważnych posunięć państwowych z lotu ptaków lub — po ich zabiciu — z
ptasich trzewi.
Bardzo pouczające widowisko rozpętania zabobonów i
związanych z tym okrucieństw dają nam wieki średnie.
W roku 1487 inkwizytor niemiecki Sprenger wydał słynne
dzieło pod tytułem Malleus maleficarum
(Młot czarownic), zaciekle zwalczające czarownice i płomiennie nawołujące do
masowego palenia ich na stosie. Trzeba zaznaczyć, że opinia ciemnego i
sfanatyzowanego społeczeństwa ówczesnego wcale nie czekała na tę wysoką
zachętę, lecz od wielu wieków paliła już biednych, najczęściej chorych ludzi,
posądzonych o czary: o niszczenie płodu w łonie matek, o wywoływanie pomoru
wśród ludzi i bydła, posuchy i nieurodzaju, pożarów i nagłej śmierci.
Czarownikom przypisywano doprawdy cudowne umiejętności:
mieli oni umieć powodować powolne konanie jakiejś dostojnej osoby, na przykład
(króla, przez ulepienie jego figurki z wosku i wolne topienie jej w ogniu, a w
razie potrzeby potrafili, jak wierzono, sprowadzić nagłą śmierć swej ofiary
przez wsadzenie rozżarzonej igły w pierś jej woskowej podobizny.
Wskazywano nawet dokładne cechy wyróżniające pewne typy
czarowników. Wilkołaki na przykład — to jest czarownicy rzekomo błądzący po
nocach w postaci wilków, wysysający krew z ludzi żywych i pożerający trupy —
mieli być rozpoznawani w świetle dziennym po wystających zębach i cuchnącym
oddechu. — Łatwo wyobrazić sobie, ilu nieszczęśliwych, chorych ludzi musiało
paść ofiarą tego straszliwego zabobonu!
Jeszcze w okresie Odrodzenia słynny lekarz, alchemik i mag
Philippus Aureolus Theophrastus Bombastus P a r a c e l s u s von Hohenheim mówił, że epileptyk jest
widocznym świadectwem wcielenia się diabła.
Zresztą już w głębokiej starożytności ludzie byli
przekonani, że do mózgu epileptyka dostał się zły duch i wiercili w czaszkach
nieszczęśliwców otwory, aby miotający się w nich szatan znalazł nareszcie
wyjście.
Czasy nowożytne nie likwidują zabobonów.
W XVII wieku w Anglii wierzono, że jeżeli popiołem spalonego rogu jednorożca zakreślić
krąg dokoła pająka, to przez to uniemożliwi mu się ucieczkę. Przekonanie to
było tak mocne, że najwięksi ówcześni przyrodnicy (bodajże w tej liczbie Izaak Newton i Robert Boyle) uważali za
stosowne poddawać je sprawdzaniu eksperymentalnemu*.
*Jako rzekomy „róg jednorożca" badali prawdopodobnie
kilkumetrowy siekacz narwala.
Wiara w samorództwo była powszechna. Wierzono na przykład,
że rój pszczół wylęga się z rogów młodego byczka pochowanego w pozycji
stojącej; że bastardy powstają z nieczystości,
Wiek XVIII nie jest o wiele rozsądniejszy. Odilon S c h r e g
e r (w Studiosus Jovialis, Pedeponti
1755) pisze: „Dlaczego człowiek jest cięższy (sic!) na czczo niż po
jedzeniu?" I odpowiada: „Ponieważ przez pokarm rozmnażają się duchy, które
z powodu swej eterycznej i ognistej natury czynią ciało lekkim..."
A jeszcze w końcu XIX wieku w zapadłych wioskach
wschodnio-europejskich wieśniacy starają się odpędzić szalejące epidemie,
zaprzęgając do pługa cztery wdowy, smagając je i orząc nimi bruzdę o północy.
Niestety, czasy najnowsze nie wykorzeniły doszczętnie
okrutnych zabobonów. O samosądzie nad czarownicami na naszej wsi na przełomie
XIX i XX wieku opowiada Eliza Orzeszkowa w powieści Dziurdziowie, a rosyjski
pisarz Aleksander Kuprin w opowieści Olesia, — Ciekawą i zastanawiającą lekturę
na ten temat stanowi praca Juliana Tuwima Czary
i czarty polskie.
Istnieją oczywiście mniej szkodliwe, choć również nie
przynoszące zaszczytu zabobony, na przykład wspomniana poprzednio obawa
„trzynastki". Nie wszystkim może wiadomo, że w Łodzi przed wojną nie
istniał tramwaj numer 13. Obawiano się, że uruchomienie go spowoduje łańcuch
katastrof i opowiadano sobie, że w Warszawie na linii numer 13 zdarzyło się
kilka nieszczęśliwych wypadków, po czym linię przenumerowano.
Dziś pokrzywdzona „trzynastka" kursuje po Łodzi na
równi z innymi tramwajami, stale jest zatłoczona, i — o, dziwo! — to zerwanie z
przesądem wcale nie odbiło się szeregiem katastrof na życiu łodzian.
Zabobony i przesądy nie tylko zanieczyszczają atmosferę
życia codziennego, lecz i wkradają się na teren nauki.
H i p p a r c h, Ptolemeusz, nawet Kopernik — nie mogli
sobie wyobrazić, że planety, jako ciała niebieskie, mogą przebywać inne drogi
niż doskonale koliste: „nie wypadałoby" im posuwać się na przykład po
elipsie.
Takie sądy, powzięte pod wpływem uczucia, a nie na podstawie
doświadczenia i beznamiętnego rozumowania, nazywamy przesądami. Dopiero
potrzeba było Keplera, by zerwał z tym przesądem i podjął się dokładnego
zbadania dróg planet. Ale i on, mimo że ustalił drogi eliptyczne planet, nie
wolny był od innych przesądów, na przykład — że planety poruszane są przez
specjalne delegowane do tego duchy.
Ryc 2
Paracelsus
Niełatwo uwolnić się nauce od przesądów i zabobonów. Do nich
należy przekonanie Arystotelesa, że przedmioty „szukają" wyznaczonego
sobie miejsca we Wszechświecie; przekonanie uczonych starożytnych, a nawet
Galileusza jeszcze, że przyroda „boi się" próżni; wiara P a r a c e 1 s u
s a w „archeusy", to jest w duchy zwalczające choroby w organizmie
zwierzęcym — itd. ...
Przed Galileuszem wierzono powszechnie, że ciało dziesięć
razy cięższe spada dziesięć razy szybciej i nikt w ciągu dziesiątków wieków nie
troszczył się o sprawdzenie tego przesądu. — Gdy Galileusz oświadczył, że
zaobserwował plamy na Słońcu, wyszydzili go współcześni, argumentując, że
Słońce, najdoskonalsza rzecz stworzona przez Boga, nie może oczywiście mieć
najmniejszej plamki.
Jezuita Christophorus C l a v i u s i słynny astronom Tycho B r a h e sprzeciwiali się uznaniu poglądu
heliocentrycznego Kopernika z tej racji, że podwójny ruch Ziemi i nieruchomość
Słońca są sprzeczne z nauką Pisma Świętego wyrażoną niedwuznacznie w wielu
miejscach. Prace zwolenników Kopernika określano jako stultae et absurdae in philo- sophia (głupie i niedorzeczne z
punktu widzenia filozofii). Twierdzenie, że „Słońce jest nieruchome"
uważano za formaliter haereticum, a
to że „Ziemia ma podwójny ruch" — za fide
erroneum (błędne z punktu widzenia wiary).
Jak dalece wszelka nowa myśl napotyka na mur nieufności i
przesądu, nawet wśród ludzi myślących naukowo, świadczy stosunek Królewskiego
Towarzystwa Naukowego w Londynie do licznie napływających protokołów odkrywcy
mikrobów L e e u w e n h o e k a. Przez długi czas znakomici członkowie tego
Towarzystwa wzbraniali się nie tylko przed uznaniem jego epokowych obserwacji,
lecz nawet przed próbą ich sprawdzenia, twierdząc z dumnym przekonaniem, iż im
na pewno wiadomo, że roztocz sera jest najmniejszą na świecie istotą stworzoną
przez Boga.
Podobne przesądy, utrzymujące się pod wpływem
niekontrolowanych wierzeń, opóźniały o długie wieki postęp nauki, bądź zwracając
badania w fałszywym kierunku, bądź je w ogóle udaremniając.
A jak zakwalifikujemy stanowisko niektórych lekarzy wobec
wynalezionej przez Miecznikowa maści kalomelowej przynoszącej znaczną ulgę
syfilitykom? — Nie trzeba leczyć syfilityków, mówili oni, bo syfilis jest
następstwem wyuzdania, więc jest karą zasłużoną. A zresztą ukazanie ludzkości
prostego środka zwalczającego kiłę zachęciłoby ludzi do rozwiązłości...
Rozumowanie to pozostawiam bez komentarzy.
Przesądy w życiu codziennym są nie mniej szkodliwe.
Pomyślmy, czy nie wyrządzamy krzywdy jednostkom, a pośrednio
i społeczeństwu, gdy na przykład poddajemy się przesądowi, że człowiek rudy
jest chytry, zezowaty — podstępny, a człowiek garbaty — złośliwy.
W Ameryce istnieje przesąd, że Murzyn jest człowiekiem
niższego rzędu. Przesąd ten szaleje zwłaszcza w stanach południowych USA, gdzie
rozwija najintensywniej swą krwawą działalność zbrodniczy związek tajemny
Ku-Klux-Klan, mający na celu tępienie Murzynów. Zwierzęce uczucie nienawiści
rasowej, a na pewno też i egoistyczne, tchórzliwe względy natury całkiem
materialnej (obawa niebezpiecznej konkurencji z wytrwałymi, mało wymagającymi
robotnikami) zaślepiają przeciwników Murzynów tak, że nie widzą, lub raczej nie
chcą widzieć, ilu wybitnych uczonych, pisarzy, malarzy, muzyków i artystów
scenicznych wydali Murzyni, pomimo niesłychanie ciężkich warunków życia i
pracy.
Nie tylko ten fakt podważa teorię rasistowską ku-klux-klanistów
i każe ją napiętnować, lecz i ten, że badania psychologiczne wykazały ostatnio
w Ameryce, iż Murzyni na północy Stanów Zjednoczonych wykazują wyższy poziom
inteligencji niż biali na południu tego rozległego kraju.
Warto sięgnąć do korzeni błędnych i szkodliwych rozumowań,
które prowadzą do przesądów i zabobonów. Warto zadać sobie pytanie, jak się
wytwarzają i umacniają w bezkrytycznym umyśle owe nieuzasadnione, często
okrutne i antyspołeczne postawy i wierzenia. Będzie to zadaniem następnego
rozdziału.
Zobaczymy, jak ciężko grzeszymy przeciwko zasadom poprawnego
myślenia, hodując troskliwie przesądy i zabobony, przekazywane nam nieraz przez
tradycję i środowisko, i nauczymy się bardziej ostrożnie przyjmować utarte,
nieuzasadnione opinie i bardziej krytycznie spoglądać na procesy przyrody i
sprawy ludzkie.
XI. FANATYZM A
KRYTYCYZM
Analiza ujemnego wpływu uczuć na nasze działanie
doprowadziła nas do poświęcenia uwagi przesądom i zabobonom gnieżdżącym się w
życiu codziennym, a nieraz nawet w nauce.
Przyglądaliśmy się tym potwornym chwastom bujnie pieniącym
się na ledwie widocznych ścieżkach, niekiedy nawet na szerokich drogach kultury
ludzkiej, ale nie poznaliśmy mechanizmu ich wzrostu, nie sięgnęliśmy do ich
korzeni.
Uczynimy to teraz. Postaramy się wyjaśnić, jak zabobony
powstają i odsłonić ich bezpodstawność.
Jeżeli przypadkowo kilkakrotnie nasuną się uwadze jakiegoś
niezbyt wyrobionego krytycznie człowieka dwa współczesne lub następujące po
sobie zjawiska, z których jedno jest dla niego silnie zabarwione uczuciowo,
zaczyna on — bez widocznej racjonalnej podstawy, tylko na mocy wspomnianego
uczucia — wierzyć w magiczny związek między tymi dwoma zjawiskami.
Otóż właśnie klucz psychologicznej zagadki zabobonu leży w
pewności, że istnieje magiczny związek tam, gdzie go obiektywne badanie neguje.
Chodzi o to, że jesteśmy skłonni spostrzegać związek między zjawiskami tylko w
pewnym, sugerowanym przez uczucie, kierunku; przypadków p r z e c i w n y c h z a ś „n i e w
i d z i m y'', bo są nam one obojętne.
Coleridge, słynny poeta angielski, mawiał, iż nie dziwi się,
że we wszystkich językach istnieje przysłowie: „głupi ma szczęście''. Chodzi o
to, że nie zwracamy uwagi na nieszczęście głupca, traktując ten jego los jako
zupełnie naturalny. Natomiast każde jego szczęście wraża nam się w pamięć jako
rzecz niezwykła. Znakomity logik Mill opowiada o sir Digbym, który kazał
posypywać kule wyjęte z rannego żołnierza cudownym „proszkiem
sympatycznym", a ranę t y 1 k o przewiązać czystym płótnem. Otóż gdy rany
się goiły, sukces ten przypisywano proszkowi sympatycznemu, a nie opatrzeniu
ran, bo na magiczny proszek zwrócona była uwaga naiwnych, żądnych cudów,
wojowników.
Tak często przypadek i tradycja rozstrzygają, w jakim
kierunku ma się zwrócić nasza uwaga, a w jakim obojętność. Tradycja przekazuje
zabobon jednostkowy lub zbiorowy łatwowiernym członkom następnego pokolenia,
zabobon wzmacnia się i zyskuje moc zakorzenionego wierzenia magicznego, z
którym niełatwo walczyć.
Interesującą jest rzeczą, że w sukurs zabobonowi przychodzi
często jeszcze jeden czynnik psychologiczny, umiejętnie podkreślony przez
Freuda. Chodzi o to, że chociaż zabobon jest fałszywym wierzeniem w nie
istniejące związki między zjawiskami, to jednak — na skutek zabobonu jako
dyspozycji psychologicznej — związek domniemany może zaistnieć.
Ryc 3
Sigmud Freud
Gdy na przykład — powiada Freud — wychodząc z domu potknę
się o próg i, będąc zabobonny, będę przewidywał bliskie nieszczęście, łatwo
może się zdarzyć, że nieszczęście istotnie nastąpi: — nie dlatego, że istnieje
magiczny związek między potknięciem się a tym nieszczęściem, lecz dlatego, że
powstał psychologiczny związek między obawą nieszczęścia a nieszczęściem samym.
Zabobonna myśl o nieszczęściu odebrała mi zimną krew i spokój do tego stopnia,
że mogę łatwo ulec wypadkowi, wpadając na przykład w roztargnieniu pod auto.
W literaturze pięknej mamy wspaniały przykład takiego
psychologicznego działania, a wskutek tego sprawdzania się zabobonu, w znanej
noweli Oskara Wilde'a pt. Przestępstwo
lorda Savile'a. Humorystycznie traktuje tenże temat znana u nas piosenka
pt. Wróżba. Pewnej dziewczynie
(nazwijmy ją Pelagią) przepowiedziała Cyganka, że będzie ona miała wkrótce
konflikt z jakąś rudą koleżanką. Bardzo to Pelagię zdziwiło, bo jedyna jej ruda
koleżanka była zawsze łagodna i cicha. Ale na skutek słów wróżki Pelagię
zaczyna irytować jej spokojna, „udająca niewiniątko" ruda koleżanka — i
dochodzi do bójki. — A potem zabobonna dziewczyna kiwa głową i mówi z pełnym
czci zdumieniem: Patrzcie Państwo... jak te przepowiednie wróżki zawsze się
spełniają..."
Z przesądami i zabobonami trzeba walczyć, bo są one jednym
ze źródeł zła. Z nich wyrastają fanatyzm i nietolerancja, ślepa nienawiść lub w
najlepszym razie nieprzejednana nieufność do wszystkiego, co nowe, co cudze —
czyli konserwatyzm i zacofanie.
Rozpatrzmy to po kolei.
F a n a t y k nie
bada wyznawanej przez się doktryny religijnej czy społecznej. On w nią n a m i ę
t n i e w i e r z y i rozpłomienia siebie tą wiarą do utraty
zdolności obiektywnego, logicznego myślenia. Wszystkie sądy, potrącające o
wyznawaną przez niego doktrynę, są u niego przesądami, bo oparte są na z góry
przyjętych, przez namiętność podsuniętych założeniach, a uzasadnienia
obiektywnego, racjonalnego są pozbawione.
Fanatyzm jest czymś więcej i czymś mniej niż obłęd
maniakalny: czymś mniej, bo fanatyk ma jeszcze jakieś poczucie rzeczywistości;
czymś więcej — bo u fanatyka obsesja idei łączy się z takim ładunkiem
uczuciowym, że pobudza go do czynów nieraz nieprawdopodobnych.
Fanatyzm religijny kazał Hindusom rzucać się pod miażdżące
koła gigantycznego powozu Dżaggernata; skopcom rosyjskim wyrzynać sobie w
ekstatycznym tańcu części rodne; Japończykom — rozpruwać sobie własnoręcznie
brzuch w razie zgonu boskiego Mikada.
Gorzej jeżeli fanatyzm odbija się okrutnie już nie na samym
wierzącym, będącym ostatecznie panem swego ciała i życia, lecz na innym
człowieku. Przypomnijmy sobie nieludzki zwyczaj plemion pierwotnych składania
żywych ofiar z ludzi w darze bóstwu lub praktyki hinduskiej sekty Tugów-Dusicieli
wlokących zaduszonych umyślnie niewiernych do ołtarzy swego bóstwa.
Ale skutki fanatyzmu mogą przybrać rozmiary klęski
światowej. Zaważając już ma losach ludzkości całej, fanatyzm wzniecony przez
Mahomet przeszedł ogniem i mieczem przez Arabię, Syrię, Mezopotamię, Turcję i
Egipt, a fanatyzm rozpętany przez Hitlera przebiegł niszczącym płomieniem po
kwitnących miastach Europy.
W ostatnim wypadku mamy do czynienia z fanatyzmem narodowym
— w naszych czasach znacznie aktualniejszym od fanatyzmu religijnego. Swą
ślepą, obłąkaną wiarę w panowanie narodu niemieckiego nad światem (zupełnie na
wzór epileptyka-Mahometa) oparł Hitler na fałszywej, lecz podsycanej przez
manię wielkości teorii wyższości „rasy nordyckiej czyli germańskiej " (!).
— Słynne rozróżnienie hitlerowskie „narodu panów" i „narodów
niewolników" (zapożyczone od Nietzschego i zbrutalizowane do ostatecznych
granic) opiera się oczywiście nie na rozsądnym, naukowym badaniu, lecz na
nieprzytomnym szaleństwie, wysuwającym przesądy jako fundament głoszonej
„religii nazistowskiej". I najbardziej ponury jest fakt, że na usługi tego
szału stanęła część uczonych, po których z racji ich zawodu można było się
spodziewać więcej krytycyzmu i godności ludzkiej.
Nieodłączną towarzyszką fanatyzmu jest nietolerancja. Ślepa,
maniakalna wiara ma to do siebie, że nie znosi żadnego odmiennego poglądu na
przedmiot swych zainteresowań.
Uczeni (mówię o godnych tego imienia), gdy są różnego
zdania, obiektywnie przedyskutowują zagadnienie, to jest starają się przekonać
siebie nawzajem logicznymi i doświadczalnymi argumentami, dającymi się obiektywnie
skontrolować. Wierzący różnych wyznań i doktryn, opierający swe przekonania nie
na rozumie i doświadczeniu, lecz na wzruszeniu, nie są w stanie podać
wystarczających, obiektywnie sprawdzalnych dowodów słuszności swej wiary i
dlatego uciekają się do argumentum igneum,
„a r g u m e n t u o g n i o w e g o".
Jak przekonywał Kalwin słynnego hiszpańskiego lekarza
Serweta (odkrywcę płucnego obiegu krwi), że wiara Kalwina jest słuszna? — P r z
e z s p a l e n i e n a s t
o s i e.
Ten sam argument zastosowano wobec czeskiego reformatora
Jana Husa i wobec wielu tysięcy ofiar w okresie szalejącej inkwizycji.
Stosowano też „żelazny argument" miecza, na przykład
wobec albigensów, wytępionych w XII w. w krwawych wyprawach religijnych, lub
wobec hugenotów, wyrżniętych w ich własnych domach pewnej nocy paryskiej, nocy
św. Bartłomieja.
Rzecz dziwna i smutna, że nieludzko prześladowane
chrześcijaństwo nie wyciągnęło nauki z własnych cierpień i dochodząc do władzy
samo okazywało najokropniejszą nietolerancję wobec własnych sekt lub obcych
wierzeń.
Nietolerancja zwraca się nie tylko przeciw różnej wierze nie
dysponującej, jak wiemy, obiektywnymi dowodami swej prawdziwości. Zwraca się
też przeciwko nauce głoszącej poglądy odmienne od tych, które podsuwa wiara, a
mianowicie poglądy obiektywnie sprawdzalne.
Giordano B r u n o został spalony na stosie za to, że rozwijał
myśli o nieskończonej liczbie ciał niebieskich i inne podobne „herezje".
G a l i l e u s z więziony i dręczony był z tego powodu, że
nauczał, iż Ziemia się obraca.
Niezbyt dawny słynny „m a ł p i p r o c e s" w Stanach Zjednoczonych
wytoczony nauczycielowi za to, że wykładał o pochodzeniu człowieka w duchu
ewolucjonizmu darwinowskiego, świadczy dostatecznie o tym, że ciemnota i
nietolerancja trwają w wielu środowiskach po dziś dzień.
Nietolerancja, jak fanatyzm, może mieć charakter nie tylko
religijny, lecz i społeczny. Przykładem nietolerancji społecznej jest stosunek
carskiej Rosji lub cesarskich Niemiec do liberałów i wolnomyślicieli,
zmuszający ich do ukrywania się w kraju lub do ucieczki za granicę. Hercen i
Heine choć nie przygotowywali żadnych przewrotów politycznych, za same swoje (i
to szlachetne!) poglądy teoretyczne musieli tułać się na emigracji, nie mając
prawa powrotu do ojczyzny. Podobną nietolerancję okazywał nasz rząd sanacyjny
każdemu, kto głosił, choćby wyłącznie teoretycznie, poglądy komunistyczne. —
Drobnym, choć klasycznym przykładem tolerancji społecznej jest tradycja
angielska zezwalająca każdemu chętnemu przemawiać z trybuny do słuchaczy (w
londyńskim Hyde-Parku) — z jednym zastrzeżeniem: żeby przemówienie nie było
nawoływaniem do zbrodni.
Fanatyzm i nietolerancja wynikają z braku krytycyzmu, z
nieumiejętności spojrzenia na siebie niejako „od zewnątrz" i zastanowienia
się bezstronnie nad tym, jakie dane przemawiają za wyznawanym wierzeniem. To
wielki dar umieć spojrzeć na siebie jakby cudzymi oczyma, porównać beznamiętnie
uzasadnienie własnych sądów z uzasadnieniem sądów przeciwników ideowych i
ustalić z najdalej idącym obiektywizmem nie tylko cudze, lecz i własne błędy.
Oczywiście, nie wszystko w dziedzinie światopoglądu da się
niezbicie zakwalifikować jako prawda lub fałsz; istnieją składniki
światopoglądu niesprawdzalne w bezpośrednim doświadczeniu lub na gruncie
logiki. Są to przekonania, jak to się mówi, „intuicyjne", podpowiedziane
przez uczucie, a nie rozum i zmysły.
Krytyczny stosunek do tych przekonań polega na tym, że się
uświadamia sobie ich subiektywność, to, że nie mogą obowiązywać powszechnie,
skoro nie ma dla nich sprawdzianu obiektywnego.
Jedno wszakże musi być wymagane, jeżeli chcemy, żeby życie
nasze ułożyło się racjonalnie: — nieszkodzenie innym ludziom. Rozum — w
przeciwieństwie do sfanatyzowanego uczucia — nie rozdziela grup społecznych,
lecz je łączy. Ze stanowiska rozumu nie ma różnicy między ludźmi w zależności
od koloru ich skóry czy zajmowanych przez nich pozycji społecznych. Wszyscy
ludzie mają w zasadzie równe prawo do szacunku i szczęścia, i wszelkie
ograniczenie wolności i życia jednostki czy grupy społecznej, nie podyktowane
myślą o dobru całej ludzkości, powinno być bezwzględnie potępione.
Fanatyzm głosi obłędny separatyzm garstki „wiernych" i
przeciwstawiając się "wszystkim innym grupom społecznym w końcu sam musi
zginąć. Dowód tego mamy np. w dążeniu Hitlera do odgrodzenia narodu
niemieckiego, za pomocą drakońskich praw karzących mieszanie krwi, od
wszystkich innych narodów podbitych.
Rozum głosi solidarność wszystkich ludzi dobrej woli i —
rzecz jasna — wcześniej czy później zwycięży. Świadczą o tym rozwijające się na
całym świecie idee socjalizmu — choć różne w formach, jednakże dążące do
jednego wspólnego celu: do stworzenia warunków dobrobytu dla całej ludzkości, a
nie dla jednej tylko jakiejś grupy społecznej.
Rozległa wiedza i bogate doświadczenie rozwijają postawę
krytyczną człowieka wobec własnych sądów i wierzeń. Wiadomo, że wyprawy
krzyżowe, stykające społeczeństwo europejskie z arabskim, kulturę
chrześcijańską z mahometańską, otworzyły oczy wielu myślicielom na to, jak
wiele jest różnorodnych, choć równie płomiennych wierzeń, jak wiele jest
dziwacznych, choć uchodzących za równie naturalne, obyczajów. To poznanie
względności i różnorodności przekonań stało się ładunkiem dynamitu, który rozsadził
gigantyczny klasztor scholastyki średniowiecznej i wprowadził myślicieli,
szukających szerszego oddechu, ma świeże powietrze Odrodzenia.
Ujemny wpływ uczucia na myśl naszą wyraża się często w
dyspozycji intelektualnej, którą można byłoby nazwać k o n s e r w a t y z m e m, a nawet
zacofaniem. Boimy się zetknąć z jakimś nowym prądem umysłowym, z jakąś nową
ideą, która mogłaby zburzyć nasz wygodny spokój intelektualny, bierność i
gnuśność naszej drzemiącej myśli. Mamy w sobie zakorzenione i zakotwiczone
wierzenia i przyzwyczajenia, których nie chcielibyśmy się pozbyć, nawet
gdybyśmy uświadomili sobie ich szkodliwość. Dobrze nam jest z nimi, zżyliśmy
się z nimi, a tu przychodzi ktoś lub coś i waży się zakwestionować nasze prawo
do gnuśności, bierności i drzemki umysłowej!
Takie rozumowanie jest bardzo krótkowzroczne. Brak
zainteresowań nową ideą, nowym prądem myślowym, może fatalnie się odbić na
losie konserwatywnej jednostki lub grupy społecznej: wcielenie się tej nowej
idei w życie zastanie ją nie przygotowaną i niezdatną do dotrzymania kroku rozwijającej
się rzeczywistości. W konsekwencji dana jednostka czy grupa społeczna nie tylko
straci upragniony spokój, czego najwięcej się obawiała, lecz może zostać starta
z oblicza ziemi przez triumfalny pochód nowej idei, co już znacznie przerasta
wszystkie niewygody związane z wysiłkiem poznania na czas nowych idei.
Niebezpieczeństwo zachowania postawy konserwatywnej w skali
narodu poznać możemy na przykładzie zacofanych, zmurszałych Chin cesarskich,
nie chcących przyswoić sobie zdobyczy techniki europejskiej, a przez to powoli
dających wyprzedzić się Europie, oraz na przykładzie warstw rządzących carskiej
Rosji, nie chcących uznać słuszności reform socjalnych, od dawna
przeprowadzonych za granicą — i na skutek tego obalonych przez zwycięską
Rewolucję Październikową.
Trzeba się zastrzec, że nie wszystko, co nowe, jest
wartościowe. Puste nowinkarstwo i snobizm, pyszniące się wszystkim, co modne,
są godne politowania. W tym, co przekazuje nam tradycja, są składniki
wartościowe i użyteczne, ale są też składniki dawno przeżyte, hamujące rozwój
życia, wrogie postępowi.
Rozumna postawa wobec własnego światopoglądu i (działania
polega na tym, żeby umieć odnieść się krytycznie tak do tradycji, jak i do
napływającego doświadczenia, odrzucając wszystko, co tchnie zabobonem, przesądem,
nienawiścią i walką z człowiekiem, a przyjmując to, co jest rozsądnie i
obiektywnie uzasadnione, co zmierza do solidarnego współżycia ze sobą
wszystkich ludzi dobrej woli.
(…)
XIV. JĘZYK A MYŚL
Słowo stworzone przez człowieka wywiera na niego z kolei sugestywny
wpływ podsycany zabobonem,
U wielu ludów pierwotnych i w wielu dawnych i współczesnych
religiach Słowo posiada moc Czynu, Słowo powołuje cło życia i niszczy, Słowo w
postaci błogosławieństwa przynosi szczęście, a w postaci przekleństwa — zgubę. Istnieją
słowa — w myśl omawianych wierzeń — których wymówienie oddaje pod rozkazy
wtajemniczonego plejady potężnych duchów. Istnieją inne, których wymawiać nie
wolno, które są „tabu", wymienienie ich grozi zagładą zuchwałej jednostce
i jej otoczeniu. Co więcej — słowo zastępuje rzecz, staje się równoznaczne z
rzeczą. W wielu językach Wschodu „słowo" i „rzecz" oznaczone są jedną
nazwą.
Tak oto człowiek wpada w niewolę własnej konstrukcji,
absolutyzując ją i wynosząc ponad siebie, czyniąc z niej tajemniczą potęgę
wywierającą magiczny wpływ na procesy przyrody i dzieje ludzkie.
To ubóstwienie słowa wykorzystywali nieraz demagodzy,
dowodząc na przykład w Rzymie starożytnym, że optymaci (szlachta) muszą
korzystać z nieporównanie wyższych praw niż plebs, bo przecież sama nazwa ich
wskazuje na to, że są lepsi od motłochu (Optimus znaczy po łacinie najlepszy, a
plebs — motłoch). Jest rzeczą niezmiernie charakterystyczną, że ta
argumentacja, oparta na przesłance o nadludzkim pochodzeniu słów, stosowana
była i u nas. W wieku XVIII także u nas głosy zwolenników równouprawnienia
wszystkich warstw społecznych odpierano argumentem, że sama nazwa szlachcica
(„człowieka szlachetnego") dowodzi, iż zasługuje na przywileje wobec
„chama".
Słowa: optymaci, szlachta, arystokracja (aristos znaczy po
grecku najlepszy) rozważa się tu jako absolutne, przez siłę wyższą nadane
odpowiednim warstwom społecznym, świadczące zatem o wyższości tych warstw i
sankcjonujące ich przywileje. Tymczasem sprawa się ma całkiem odmiennie. Nazwy
nie zostały nadane rzeczom w sposób jedyny i bezwzględny przez Stwórcę
Wszechświata, jak pouczają księgi święte licznych religii ludzkości. Wiele jest
nazw na oznaczanie tej samej rzeczy nawet w tym samym języku, a cóż dopiero w
językach różnych! Zresztą co chwila obecnie przeżywamy powstawanie nazwy na
oznaczenie nowo odkrytych rzeczy. Nasza rodaczka Maria Skłodowska-Curie sama
przecież, nie oglądając się na żadne objawienie, nazwała odkryte przez siebie
pierwiastki „radem" i „polonem". Podobnie postąpił Chadwick, który
nie czekając na „absolutną nazwę" ochrzcił badane przez siebie cząstki
„neutronami". — A jak powstały nazwy „promieni X" (promieni
Roentgena), ziemi podbiegunowej „Franciszka Józefa", najdalszej znanej
planety, Plutona? Czyż nie w zwykły, arcyludzki sposób, uzależniony od zupełnie
przypadkowych względów, nie liczących się z żadną niewzruszoną „istotą"
rzeczy?
Otóż zupełnie tak samo, całkiem w „ludzki" sposób
powstały nazwy wszystkich innych rzeczy i zdarzeń, tylko często znacznie
dawniej, często w pomroce bardzo odległej przeszłości, i dlatego pochodzenie
ich wymyka się nieraz badaniom historycznym. — W każdym razie jeśli chodzi o warstwy
społeczne, które pysznią się nazwami „szlachta" i „arystokracja",
pewną jest rzeczą, że nazwy te nie spadły im z nieba jako patent ich
„szlachetności" i „wyższej jakości", lecz że zostały one samowolnie i
butnie przyswojone przez te warstwy na skutek dogodnych dla nich, historycznie
wytworzonych warunków społecznych — i bynajmniej nie charakteryzują „lepszej"
moralności lub umysłowości przedstawicieli tych warstw, a tylko ich lepszą —
przynajmniej do niedawna — pozycję socjalną.
Podobnie jak pewne nazwy wzbudzają nieuzasadnioną cześć dla
nazywanych przez nie rzeczy, tak też inne — w sposób równie bezzasadny —
odstraszają bezkrytyczne jednostki od przedmiotów, których dotyczą.
Fatalne skutki sugestii języka dla naszego poznania
podkreślił z mocą już wielki twórca metody doświadczalnej w naukach, znakomity
filozof początku XVII wieku Franciszek B a c o n.
Wśród wszystkich złudzeń zniekształcających wiedzę za
najniebezpieczniejsze uważa on tak zwane „z ł u d z e n i e r y n k u" powstałe na skutek
niewłaściwego użytku czynionego z języka. Wydaje się nam, że skoro istnieje
jakiś wyraz musi też istnieć rzecz, której jest nazwą. Ale w ten sposób
najdziksze fantazje zyskują pozór rzeczywistości.
Istotnie. Weźmy na przykład wyraz ,,nic'” albo wyraz
„próżnia”. Jest, zdawałoby się, rzeczą jasną, że coś, czego nie ma, istnieć nie
może. Wyrazy zatem „nic", „próżnia" —
nie mają swych właściwych przedmiotów. Są one stosowane do
przedmiotów tylko w przybliżeniu, w istocie zaś są z nimi sprzeczne. Gdy mówię
na przykład: „w tej szufladzie nic nie ma", nie przeczę przecież, że w tej
szufladzie jest choćby powietrze, tylko mam na myśli, że nie ma pewnych ciał
stałych, na przykład książek, narzędzi stolarskich, przyborów do golenia itp.
Tymczasem nawet bardzo uczeni ludzie ulegają fatalnemu złudzeniu, że wyrazom
„nic", „próżnia" musi odpowiadać r z e c z y w i s t y przedmiot. Toteż niektórzy współcześni
metafizycy (np. Heidegger) snują fantazje na temat tego, w jakiej formie
istnieje „nic" i jakie funkcje pełni w bycie, a wielu współczesnych
fizyków rozprawia o „absolutnej próżni" z naiwnym przekonaniem, że taka
„próżnia", będąca tylko rzeczownikową formą słówka „nic", istnieje
realnie.
Przypomnijmy sobie, jak to było przed L e e u w e n- h o e k
i e m, wynalazcą mikroskopu, w połowie XVII wieku. Mówiono: w kropelce wody
deszczowej nie ma nic żywego; okazało się, że są w niej miliony wymoczków
niewidzialnych gołym okiem. — Przed P a s
t e u r e m, ojcem bakteriologii, sądzono, że nie ma nic żywego w czystym
powietrzu; okazało się, że w powietrzu, uchodzącym za czyste, unoszą się
miliony mikrobów.
Ludy starożytne lubiły fantazjować, kombinując w wyobraźni
postrzegane uprzednio części przedmiotów rzeczywistych i tworząc z nich
nierealne, urojone całości. Tak powstały sfinksy w Egipcie, skrzydlate byki o
ludzkich głowach w Asyrii, uskrzydlone gady (smoki) w Chinach. Niezwykle bujna
wyobraźnia grecka skombinowała ze spostrzeganych konia i człowieka — centaura,
z konia i ptaka — pegaza, z kozy, lwa i węża — chimerę itp. Każdy z tych tworów
fantazji otrzymywał odrębną nazwę i sugestia imienia stworzyła u ludów
starożytnych złudzenie, że smoki, sfinksy, centaury istnieją naprawdę. Ludy
germańskie, romańskie i słowiańskie w podobny sposób rozwinęły wierzenia w
koboldy (duchy gór) i gnomy (duchy podziemi), w wiedźmy i rusałki, w duchy
leśne i upiory. Wszędzie tu, jeżeli nie jedyną, to w każdym razie jedną z
najważniejszych przyczyn była sugestia słowa, każąca widzieć realność tam,
gdzie istniało tylko brzmienie mowy i złuda wyobraźni.
Ale sugestia języka działała jeszcze radykalniej. Kazała ona
przypisywać samodzielną rzeczywistość takim przedmiotom, których nazwy były
tylko abstrakcją, splotem niewielu cech, oderwanych myślowo od przedmiotów.
Juz Pitagoras w VI wieku przed naszą erą nauczał, biorąc
słowa za rzeczy, że liczby — jedynka, siódemka, dziesiątka itp. — są jedyną
rzeczywistością, a reszta — rzeczy spostrzegane — to są nieważne dodatki do
liczb!
Nie mniej fantastyczną teorię pod wpływem sugestii języka
rozwinął w półtora wieku później Platon, głoszący że wszystkie spostrzegane
przedmioty są tylko złudnym odbiciem wiecznych, niezmiennych idei, przebywających
gdzieś w niedosiężnych „sferach nadniebiańskich"; do nich to według
Platona odnoszą się nasze nazwy.
Inspirowany przez Platona, rozwinął się w średniowieczu
dziwaczny pogląd, że istnieją rzeczywiście „przedmioty ogólne", na
przykład istnieje „człowiek w ogóle”: to jest taki, który nie ma ani
określonego wzrostu, ani określonej barwy włosów i oczu (bo te są różne u
różnych ludzi), lecz posiada jedynie cechę wspólną „człowieczeństwa". — Ta
fantastyczna teoria rzeczywistego istnienia „ogólnych przedmiotów"
powstała na skutek sugestii wyrazu (na przykład wyrazu „człowiek"), który
przecież odnosi się do wielu przedmiotów (w tym przypadku do wielu jednostek
ludzkich). Tę „ogólność" wyrazu przeniesiono wadliwie na rzecz.
Sugestia języka działa tak potężnie, że wywołuje w myśli
wielu teoretyków złudzenie, jakoby znaczenia wyrazów i składających się z nich
zdań istniały poza wszelkim umysłem ludzkim, gdzieś w jakimś idealnym świecie.
Na przykład znaczenie zdania „dwa razy dwa jest cztery" istnieje według wyznawców
tego poglądu, niezależnie od tego, czy ktoś to zdanie myśli czy nie. Takie
złudzenie realnego istnienia znaczeń poza wszelkim umysłem, który znaczenie
tworzy i rozumie, możliwe się stało tylko z powodu bezkrytycznej,
bałwochwalczej czci dla języka, który oddaje co prawda niezmierne usługi naszej
myśli, ale też niejednokrotnie wikła myśl w niebezpieczne pułapki.
Do najzdradliwszych należą a n t y n o m i e; zdania, prowadzące do
zaprzeczenia sobie samym. O tym będzie mowa w jednym z następnych rozdziałów.
Mniej groźne dla logików, lecz równie niebezpieczne dla
ogółu są zwroty w i e l o z n a c z n e
lub n i e o z n a c z o n e, wspomniane
przeze mnie w poprzednim rozdziale, wyzyskiwane często przez nieodpowiedzialne
a sprytne jednostki celem umyślnego zaplątania myśli słuchacza lub czytelnika i
nierzetelnego doprowadzenia jej do fałszywych wniosków. Takie pozornie
przekonujące, w istocie zaś umyślnie fałszywe dowody nazywają się s o f i z m a t a m i. I o nich będzie jeszcze
mowa.
Jak łatwo się zorientować, analiza niewłaściwego użycia
przez nas tak niezmiernie cennego narzędzia naszej myśli, jakim jest język,
wyprowadza nas z dotychczas rozpatrywanej teorii działania (prakseologii) do
teorii myślenia — logiki i metodologii w ściślejszym sensie. Będziemy musieli
szukać w tych dziedzinach sposobów na uniknięcie niebezpieczeństw grożących nam
ze strony języka zniekształceniem naszej myśli i wypaczeniem poglądu na świat.
Przedtem jednak wskazane jest rzucenie okiem wstecz na drogę
przebytą.
Uświadomiliśmy sobie, z jakich czynników składa się nasze
działanie, na czym polega jego skuteczność, w jakie zalety powinien być
wyposażony jego sprawca i jakie przeszkody musi pokonać. Widzieliśmy, że tylko
dokładne przemyślenie czynności umożliwia osiągnięcie pożądanych celów.
Wiele setek wieków upłynęło od instynktownych czynności
człowieka pierwotnego do racjonalnego, planowego działania człowieka
współczesnego, świadomego swych zadań i środków prowadzących do celu. I jeżeli
możemy się pochlubić tym, że działamy lepiej, mądrzej i skuteczniej niż ludzie
pierwotni, zawdzięczamy to metodycznemu wysiłkowi myślowemu, który potrafił
poddać analizie nieraz bardzo skomplikowane czynności, wykryć ich — nie zawsze
świadome dla sprawcy — zasady i zbudować l o g i k ę d z i a ł a n i a.
Działanie jest wcześniejsze niż myśl, ale dopiero przez myśl
staje się czynnością wyższego typu.
Rozpatrzyliśmy różne postacie czynów, różne formy działania,
starając się wszędzie wyzyskać wskazówki płynące ze źródła różnego od praktyki
życiowej — z teorii poprawnego myślenia.
Czas już zwrócić się do świata myśli teoretycznej, w tak
wartościowy sposób kierującej naszymi czynami, i zajrzeć do mechanizmu myśli
naszej, ujawniającego się nam dotychczas tylko fragmentarycznie, pod powłoką
czynów. Słowem — czas zająć się nauką poprawnego myślenia we właściwym
znaczeniu tego słowa.
CZĘŚĆ II
ZE STRATEGII I
TAKTYKI MYŚLENIA
XV. SOFIZMATY I
SPOSOBY ICH ZWALCZANIA
Niezależność lub wieloznaczność wielu zwrotów języka
potocznego potrafili wyzyskać pomniejsi sofiści w piątym wieku przed naszą erą.
Sofistami, „nauczycielami mądrości", nazywano w Grecji
starożytnej uczonych zawodowo trudniących się udzielaniem różnorodnych nauk i
sztuk: gramatyki, retoryki, matematyki, fizyki itp. Wielcy sofiści — P i t a g o
r a s, G o r g i a s z, H i p p i a s z, P r o d i k o s — są wnikliwymi i
oryginalnymi myślicielami, których badania krytyczne dają pożyteczny impuls
stawiającej niepewne jeszcze kroki greckiej myśli filozoficznej. Oni pierwsi
wysuwają zagadnienie roli człowieka we wszechświecie i w społeczeństwie oraz
wartości jego poznania. Protagoras słynie ponadto jako „ten, który umie
poprawnie używać słów", a Prodikos zdobywa rozgłos subtelnym badaniem
synonimów i homonimów, czyli wyrazów bliskoznacznych i wieloznacznych.
Jednakże płytsi ich naśladowcy sprzeniewierzają się
poważnym, doniosłym celom, przyświecającym nieustraszonym krytykom poznania i
działania ludzkiego. Pomniejsi sofiści obracają cały swój spryt intelektualny
na opanowanie sztuki żonglowania słowami, by za wszelką cenę — choćby kosztem
otumanienia rozmówcy — osiągnąć zamierzony cel, przekonać przeciwnika o
słuszności bronionej przez nich, często świadomie fałszywej, tezy. Ci
nierzetelni i chciwi korzyści „handlarze prawd" i „sprzedawcy argumentów"
umyślnie zaciemniają sens słów lub nie domawiają ich w dyskusji, by łatwo było
niepostrzeżenie podsunąć zamiast jednego pojęcia drugie, wydać sąd, nie
związany z rozważanym, za nieuchronnie zeń wynikający — i w końcu przedstawić
przerażonym oczom naiwnego rozmówcy wnioski sprzeczne ze wszystkim, co wydawało
mu się tak pewne i jasne.
Wówczas gdy wielcy sofiści wskazywali poważnie na trudności
(tzw. aporie), tkwiące w pewnych zjawiskach myślowych i językowych, ich płytcy
epigoni świadomie fałszowali myśli i zwroty ku uciesze publiczności i ku
korzyści własnej. Im to „zawdzięcza" wyraz „sofista" swe ujemne znaczenie
dzisiejsze, bliskie znaczeniu wyrazu „oszust" — i w tym właśnie sensie
będę obecnie używał tej nazwy, nie umniejszając w niczym zasług wielkich
krytyków poznania typu Protagorasa lub Gorgiasza.
Ryc 4
Sofista Protagoras dyskutuje z Sokratesem (Platon,
Protagoras)
Dla zilustrowania praktyk sofistycznych podam kilka
sofizmatów pochodzących z różnych okresów rozwoju myśli greckiej i od różnych
autorów, nieraz konstruujących owe sofizmaty tylko na marginesie swej bardzo
cennej skądinąd działalności filozoficznej.
Przy sposobności będę wyjaśniał mechanizm pułapek
zastawionych na nie przygotowanych słuchaczy.
— „Powiedz mi — zwraca się sofista do jakiegoś młodego
amatora dyskusji — czy jakaś rzecz może jednocześnie posiadać jakąś własność i
nie posiadać jej?" — „Oczywiście, że nie" — odpowiada zagadnięty. —
„No, zobaczymy. — A miód jest słodki?" — „Jest". — „A żółty też
jest?" — „Tak. Miód jest słodki i żółty. Więc cóż z tego?"
— „Zaraz, zaraz,
mój chłopcze, nie niecierpliw się. Więc powiadasz, że miód jest słodki i żółty
jednocześnie. — A «żółty» to «słodki» czy nie?"
— „Jak to!
«Żółty» to «żółty», a nie «słodki»!
— „Więc «żółty»
powiadasz — «nie słodki»?"
— „Oczywiście!"
— „Posłuchaj.
Powiedziałeś o miodzie, że jest słodki i żółty. Ale skoro zgodziłeś się, że «żółty» znaczy «nie słodki», to tak
jakbyś powiedział, że miód jest «słodki i nie słodki». A przecież z całym
przekonaniem twierdziłeś na wstępie naszej rozmowy, że żadna rzecz nie może
jednocześnie posiadać i nie posiadać jakiejś własności!"
Zawstydzony tak rażącą sprzecznością własnych wywodów z
własnymi przekonaniami niefortunny amator gawęd teoretycznych daje nura w tłum
ciekawie przysłuchujących się współobywateli, pozostawiając na polu walki
zwycięskiego sofistę w aureoli chwały.
Co spowodowało sromotną klęskę nieszczęsnego dyskutanta? Gzy
istotnie trzeba przyjąć istnienie rzeczy o własnościach sprzecznych?
Nic podobnego. Naiwny młodzieniec zwyczajnie nie zauważył zmiany
w dyskusji. Oczywiście „żółty" nie znaczy „słodki"; mówiąc
dokładniej: barwa żółta nie jest smakiem słodkim. Ale barwa i smak są różnymi w
ł a s n f o ś c i a m i tego samego przedmiotu. Tymczasem słuszna teza
pokonanego młodzieńca opiewa (w ścisłej formie), że żadna rzecz nie może
jednocześnie posiadać i nie posiadać t e j s a m e j własności!
Widzimy zatem, że fakt, iż miód ma barwę żółtą, a smak
słodki, wcale nie jest w sprzeczności z tezą naczelną, ponieważ wcale jej nie
dotyka. Młody amator dyskusji nie miał potrzeby sromotnie uciekać z pola bitwy.
Wystarczyło u ś c i ś l i ć p o j ę c i a, którymi się posługiwał (zamiast
„żółty" mówić „barwa żółta", zamiast „słodki" — słodki",
zamiast „jakaś własność" — „jedna i ta sama własność”) a
zwycięstwo jego byłoby niechybne.
Inny przykład.
— „5" jest
liczbą sprzeczną w sobie — dowodzi sofista. Bo 2 i 3 są liczbą parzystą i
nieparzystą, a ponieważ 2 i 3 to 5, więc 5 jest liczbą parzystą i nieparzystą.
Tu mamy przed sobą przebiegłe nadużycie składni; językowej.
W wyrażeniu „dwa i trzy są liczbą parzystą i nieparzystą" odnosimy w
istocie rzeczy parzystość lub nieparzystość do jednej z wymienionych liczb, a nie do ich sumy;
tymczasem we wniosku przypisujemy obie własności łącznie — bezpodstawnie —
sumie liczb.
Oczy nie są niezbędne, by widzieć — przekonują sofiści. — Bo
bez prawego oka widzimy. Bez lewego oka widzielibyśmy też. A ponieważ innych
oczu nie mamy, okazuje się, że żadne oko nie jest nam niezbędne do widzenia.
Błąd tego rozumowania tkwi, jak łatwo się domyślić, w
niedomówieniu. Owszem, bez prawego oka widzimy, ale wówczas, gdy patrzymy
lewym. Podobnie widzimy bez lewego oka, gdy spoglądamy prawym. Przy poprawnym,
pełnym sformułowaniu tego faktu znika złudny wniosek. Bo skoro jednym (mniejsza
o to którym) okiem zawsze musimy się posługiwać, gdy drugie jest zamknięte, nie
wynika z tego wcale, że żadne oczy nie są nam potrzebne, by widzieć.
Widzimy, jak ścisłe i pełne wyrażenie myśli likwiduje
sofistyczne podstępy.
Nawet wielcy i poważni myśliciele, których badania zaważyły
na rozwoju filozofii europejskiej nie oparli się pokusie skonstruowania mniej
lub więcej efektownych sofizmatów.
— Czegoś nie zgubił, to masz — mówi E u b u l i d e s, dialektyk ze szkoły
megarejskiej. Otóż rogów nie zgubiłeś — więc masz rogi.
Przypuszczam, że Czytelnik natychmiast wytknie Eubulidesowi
nieścisłe sformułowanie wstępnego zdania. — „Czegoś nie zgubił, to masz — o ile
przedtem posiadałeś" — tak trzeba było sformułować to zdanie, a wtedy —
rzecz jasna — wniosek: „masz rogi" byłby błędny, bo człowiek, o którym
mowa, nigdy ich nie posiadał.
Tenże filozof zwraca się, w wyimaginowanej scenie, do
Elektry* pytając podstępnie: — „Czy znasz tego zasłoniętego?" „Nie" —
odpowiada Elektra. „To jest twój , brat Orestes. A więc nie znasz tego, kogo
znasz: własnego brata".
*Elektra – córka Agamemnona, legendarnego wodza wyprawy
trojańskiej. Wrz z bratem Orestesem pomściła ona zabójstwo ojca na własnej
matce Klitemestrze, sprawczyni czynu.
Co wymaga uściślenia w tym sofizmacie? Czytelnik bez
trudności się domyśli, że odpowiedź Elektry. Na pytanie: „czy znasz tego
zasłoniętego?" — powinna była odpowiedzieć: „nie wiem", bo skoro nie
wiedziała, kto jest zasłonięty, nie mogła wiedzieć, czy go zna. — „Nie"
natomiast mogłaby odpowiedzieć tylko na pytanie: „Czy znasz ten płaszcz, którym
ów człowiek się zasłonił?" — Przy takim rozgraniczeniu pojęć dotyczących
zasłony i zasłoniętego nie mogłaby powstać oczywiście sprzeczność
sofizmatycznego wniosku.
Żeby nie mnożyć przykładów sofizmatów w nieskończoność,
przypomnę jeszcze tylko niezmiernie charakterystyczną opowieść o sławnym sporze
dwóch sofistów: wielkiego Protagorasa z jego sprytnym uczniem Euatlosem.
Euatlos, pragnący wybić się w sądownictwie, pobierał lekcje
wymowy u Protagorasa, umówiwszy się z nim, że opłatę za naukę uiści po
pierwszym swym udanie przeprowadzonym procesie sądowym. Ale po ukończeniu
studiów zmienił, jak widać, swe zamiary, bo nie występował w żadnym procesie i
uważał, że jest to wystarczającą podstawą, by nie płacić ani obola dawnemu
nauczycielowi.
Protagoras, zniecierpliwiony, zagroził Euatlosowi procesem,
w ten sposób malując beznadziejną rzekomo sytuację, w jakiej postawił swego
ucznia: — „Jeżeli proces przegrasz, będziesz musiał mi zapłacić na mocy wyroku
sędziego; ale nawet gdybyś proces wygrał, będziesz musiał mi zapłacić na mocy
naszej umowy, według której zapłata ma być uiszczona po pierwszym wygranym
przez ciebie procesie. Więc tak czy owak będziesz musiał zapłacić; czyż nie
lepiej bez kosztów sądowych?"
Na to sprytny uczeń, pokazujący, że opanował wyśmienicie
arkana techniki swego mistrza: — „Mylisz się, Protagorasie. To twoja sprawa
jest bezpowrotnie przegrana. Bo jeżeli proces wygram, to nie zapłacę ci na mocy
orzeczenia sędziego. A gdybym nawet proces przegrał, to nie musiałbym ci płacić
w myśl naszej umowy, która każe mi płacić tylko po pierwszym wygranym procesie!
— Więc lepiej nie wszczynaj niepotrzebnie hałasu. Szkoda twych kosztów
sądowych..."
Kto z nich ma rację? Na to pytanie można odpowiedzieć: „obaj
i żaden". Obaj — częściowo i żaden — w całości. Chodzi o to, że zarówno
Protagoras, jak i Euatlos uwzględniają w swych wywodach tylko połowę możliwości
— oczywiście korzystną dla siebie. Tymczasem kwestia, którą rozważają, oglądana
bez stronnie, a jednocześnie w s z e c h stronnie (nie ma w tym sprzeczności)
okazuje wszystkie cztery możliwości, w połowie tylko korzystne dla każdej ze
stron. Która z tych możliwości zostanie urzeczywistniona, o tym decyduje nie
logika, lecz życie. Jeżeli wyrok sędziowski będzie miał wyższą moc wykonawczą
niż prywatna umowa, Euatlos będzie musiał płacić tylko w razie przegrania
procesu. Jeśliby zaś prywatna umowa miała być bardziej honorowana niż
orzeczenie sędziego, Protagoras dostanie zapłatę tylko w razie wygrania procesu
przez Euatlosa.
Ryc 5
Sokrates
Jak widzimy, i tu spór logiczny przybiera przejrzystą postać
po uzupełnieniu niedomówień z każdej strony.
Dokładne ustalenie znaczeń tych pojęć, którymi się operuje w
dyskusji, oraz dbałość o ujawnienie w słowie wszelkich niedomówień — oto dwa kardynalne
warunki poprawnej dyskusji. Tego nauczył nas S o k r a t e s, genialny dialektyk-praktyk
wałęsający się po ulicach i płacach ateńskich, by kontynuować, jak mawiał,
dzieło matki swej, akuszerki: by wydobywać — na kształt dziecka z łona matki —
prawdę z umysłów dyskutujących. A czynił to w ten sposób, że starał się wraz z
rozmówcą znaleźć d e f i n i c j ę mętnego pojęcia na podstawie troskliwej
analizy różnorodnych przypadków, w jakich pojęcie dane jest stosowane. Ta
wspaniała metoda — pierwsza konsekwentnie stosowana metoda logiczna — stała się
podwaliną tego wielkiego systemu poprawnego rozumowania, jaki rozbudował w
niespełna wiek po Sokratesie uczeń jego ucznia — A r y s t o t e l e s, twórca
logiki jako nauki.
Sokrates był nie tylko inicjatorem rodzącej się logiki. Był
on także wyznawcą absolutystyczno-idealistycznej nauki, którą chciał zaszczepić
wszystkim dyskutującym z nim. Dysponując niewiarogodną zręcznością
argumentacji, przewyższającą często talenty sofistów, potrafił nieraz, operując
metodami sofistycznymi, zapędzić w kozi róg przeciwnika (to jest doprowadzić do
sprzeczności jego wywody) nawet wtedy, gdy przeciwnik głosił zdrowe, krytyczne
i pozytywne poglądy na świat. Być może zresztą taki nieustanny triumf Sokratesa
nad wszystkimi przeciwnikami jest tylko stronniczą sugestią przekazaną nam
przez uwielbiającego go ucznia, również absolutysty-idealisty, Platona. Chodzi
o to, że poza dialogami Platona i wspomnieniami innego ucznia sokratesowego
Ksenofonta nie mamy poważnych świadectw o działalności Sokratesa.
Ale i to, co wiemy, wystarczy, by przyznać Sokratesowi
wiekopomną zasługę ustalenia podstawowych zasad prowadzenia dyskusji.
Rolę dyskusji w życiu umysłowym człowieka i zasady, na
jakich spoczywa, omówię w następnym rozdziale.
XVI. WZAJEMNE
ROZUMIENIE SIĘ — PODSTAWA DYSKUSJI
Człowiek nie jest istotą nieomylną. Jego przekonania
wymagają ustawicznej kontroli zarówno na podstawie własnych obserwacji i
rozumowań, jak i na podstawie krytycznie ujętych obserwacji i rozumowań innych
osób.
Wielkie usługi przy sprawdzaniu uzasadnienia własnych
przekonań może oddać poprawnie prowadzona dyskusja z mądrym i uczciwym
przeciwnikiem. W ogniu krytyki i obrony dojrzewa własna myśl, odpadają fałszywe
lub pozorne uzasadnienia, krystalizują się podstawy przekonań, zlikwidowane
zostają złudzenia.
— „Czyż tak jest? — zapyta może sceptycznie Czytelnik.
Przecież najczęściej dyskusja nie prowadzi do żadnych pouczających rozwiązań.
Dyskutanci rozchodzą się nie przekonawszy siebie i wygląda tak, jakby stracili
niepotrzebnie czas na próżną gadaninę".
Taki sceptyk tylko częściowo ma rację. Niewątpliwie, często
dyskusja nie prowadzi do wartościowych wyników. Ale na to składa się szereg
przyczyn, które można usunąć po zapoznaniu się ze sposobami poprawnego
dyskutowania. Niekiedy zresztą fałszywa ambicja nie pozwala jednemu z
dyskutantów przyznać się, że został „pokonany", to jest przekonany o
niesłuszności swego stanowiska. Nieraz bywa i tak, że argumenty oponenta
(przeciwnika w dyskusji) zapładniają niecałkiem świadomie dla dyskutującego
jego umysł i tu — w stanie półutajonym — prowadzą swoją krecią pracę tak długo,
aż w końcu, po wielu nieraz latach, przeobrażają jego stanowisko.
Widzimy zatem, że nawet wtedy, gdy jakaś dyskusja — na razie
— pozornie nic nie dała, może jeszcze być pożyteczna dla rozwoju umysłowego
dyskutanta w przyszłości.
Kiedyż może być dyskusja jałowa?
Wtedy, gdy różnica stanowisk obu dyskutantów jest tylko
pozorna, gdy spoczywa na nieporozumieniu.
Posłuchajmy na przykład takiego sporu między uczniami:
Janek: — „Po co ty piszesz rzeczy niepotrzebne, Władku?
(Zagląda do zeszytu kolegi i czyta): Trójkąty dzielimy na równoboczne,
równoramienne i różnoboczne... — Przecież trójkąty równoboczne mają też równe
ramiona, więc nie trzeba ich wymieniać osobno poza równoramiennymi!"
Władek: — „Jak to! Co innego są trójkąty równoboczne, a co
innego równoramienne. Właśnie dobrze robię, że je wymieniam osobno!"
Janek: — „Ech, nic nie rozumiesz! Zobaczysz, że dostaniesz
dwóję".
Władek: — „Nic podobnego. To ty oberwiesz złą notę,
jeżeli napiszesz tak, jak chcesz... Zresztą, oto idzie
tatuś, zapytajmy go".
Ojciec Władka szybko pogodził chłopców: — „Przecież się
wcale nie różnicie między sobą poglądami. Tylko każdy z was rozumie inaczej
wyrażenie trójkąt równoramienny. Ty, Janku, rozumiesz przez trójkąt
równoramienny taki trójkąt, •który ma co najmniej dwa równe boki, ale może mieć
i wszystkie boki równe. — Czy zgodzisz się, Władku, że przy takim rozumieniu
trójkąta równoramiennego nie trzeba byłoby obok niego wymieniać trójkąta równobocznego,
bo on mieściłby się wśród równoramiennych?"
Władek: — „No tak... Oczywiście.. Jeżeli się tak rozumie
trójkąt równoramienny..."
Ojciec: — „Ale nie smuć się, Władku. Zaraz Janek i tobie
przyzna słuszność. — Powiedz, Janku, jeżeli się będzie rozumiało trójkąt
równoramienny jako taki trójkąt, który ma tylko dwa ramiona równe — czy trójkąt
równoboczny będzie się mieścił wśród takich trójkątów?"
Janek: — „No, wtedy to nie. Wtedy trzeba go wymienić osobno,
jak to uczynił Władek..."
Ojciec: — „A więc widzicie, chłopcy, że obaj myślicie tak
samo i że nieporozumienie między wami nastąpiło tylko z powodu nadania dwóch
różnych znaczeń temu samemu wyrazowi. Pamiętajcie zatem, że nim ktoś z was
zaczyna się spierać, powinien zadać sobie pytanie, czy całkiem jasne jest dla
niego znaczenie wszystkich używanych przez niego i jego przeciwnika słów.
Wyjaśnienie znaczeń może szybko zlikwidować nieporozumienie spierających się i
okazać jałowość i bezprzedmiotowość dyskusji".
Dyskusja może być nawet szkodliwa: wtedy gdy jeden z
dyskutujących lub nawet obaj dyskutują nieumiejętnie lub, co gorsza, posługują
się sofizmatami, by wywieść w pole przeciwnika. Wtedy dyskusja zamienia się
bądź w chaotyczne krzyżowanie się nie związanych ze sobą przemówień i replik,
bądź w pustą walkę słowną, w której wszelki chwyt jest dozwolony i z której
zwycięsko wychodzi nie ten, kto ma słuszność, lecz ten, kto ma więcej sprytu.
Pamiętamy, że pierwszym środkiem zapobiegawczym, przekazanym
nam przez Sokratesa, a mającym chronić od nieporozumień w dyskusji i od nadużyć
słownych, jest d e f i n i c j a mająca na celu dokładne ustalenie znaczeń
używanych wyrazów. Jeżeli na samym początku sporu istnieje podejrzenie, że
słowa, którymi się operuje, mogą być różnie rozumiane i że pojęcia podstawowe
dyskusji są dość mgliste — należy żądać od oponenta ścisłego określenia
używanych przezeń terminów i udzielić mu tejże satysfakcji w odniesieniu do
terminów własnych.
Jakże się przeprowadza definicję (określenie) pojęć?
Mogę tu podać tylko tak zwany klasyczny sposób definiowania,
dla naszych celów zresztą wystarczający.
Weźmy z początku jakiś konkretny przykład.
Przypuśćmy, że ktoś pyta mnie, co to jest ukośnik".
Jeżeli powiem, że to jest „taka figura", to pytający niewiele się dowie,
bo istnieje „figura" w tańcu i „wielka figura" rozumiana jako „wysoko
postawiona osoba" itp. Musiałbym więc raczej powiedzieć: jest to „figura
geometryczna", ale i to nie rozproszy wielu nieporozumień, bo pytający
mógłby wziąć za ukośnik na przykład trójkąt, który przecież też jest „figurą
geometryczną". Figur geometrycznych jest bardzo wiele. By mój początkujący
geometra nie zabłąkał się wśród tych figur w poszukiwaniu ukośnika, muszę mu
wskazać grupę ciaśniejszą, wśród której mógłby szukać z większym powodzeniem.
Jest to grapa czworoboków (płaskich). Ale i w tej grupie czworoboków mógłby
nasz młody adept geometrii natrafić na figury nie będące ukośnikami, na
przykład na prostokąty.
Trzeba więc jeszcze bardziej zwęzić zakres jego poszukiwań.
W tym celu dodajemy jeszcze jedną cechę wyróżniającą. Powiadamy: „czworobok
równoboczny". — Ale i tu jeszcze nie osiągnęliśmy dostatecznej precyzji,
bo pytający może kwadrat wziąć za ukośnik. — I oto przedsiębierzemy krok
ostateczny. Mówimy: „ukośnik jest to (płaski) czworobok równoboczny o kątach
nieprostych". — Teraz już nie ma żadnej wątpliwości. Poszukiwacz ukośnika
potrafi bezbłędnie wskazać wszystkie figury zasługujące na to miano i nie
pomyli z nimi żadnego innego przedmiotu. Definicja (poprawna) osiągnęła swój
cel: wyjaśniła w sposób jednoznaczny i ścisły znaczenie niezrozumiałego wyrazu.
Korzystając z obranego konkretnego przykładu, postarajmy się
teraz zdać sobie sprawę z tego, na czym polega poprawne określenie terminów. Na
pytanie: „co to jest ukośnik? zdobyliśmy takie określenie: ukośnik jest to
czworobok równoboczny nieprostokątny". — Jak można było dojść najkrótszą
drogą do tego określenia?
Rozważmy, jaki jest stosunek pojęcia „czworobok" do
pojęcia „ukośnik". Każdy ukośnik jest czworobokiem, ale nie każdy
czworobok jest ukośnikiem. Czyli: wszystkie ukośniki znajdują się wśród
czworoboków, choć nie wyczerpują wszystkich czworoboków. Mówimy: pojęcie
„ukośnik" jest podrzędne wobec pojęcia „czworobok" lub — co na jedno
wychodzi — pojęcie „czworobok" jest nadrzędne wobec pojęcia
„ukośnik".
Teraz już łatwo opisać pierwszy krok w d e f i n i o w a n i
u (określaniu) pojęcia. Szukamy zwyczajnie możliwie n a j b l i ż s z e g o p o j ę c i a n a d r z ę d n e g o! Zaczynamy określenie
ukośnika tak: „jest to czworobok"...
Ale wiemy już, że podanie samego pojęcia nadrzędnego nie
wystarczy. Czworoboków jest znacznie więcej niż ukośników. Trzeba więc ponadto
podać c e c h y w y r ó ż n i a j ą c e te czworoboki, które miano na myśli (to jest
właśnie „ukośniki"). Tymi cechami, jak już wiemy, są: równoboczność i nie-
prostość (skośność) kątów. — I oto definicja gotowa.
Krótko mówiąc: określamy dane pojęcie, podając pojęcie wobec
niego nadrzędne i dodatkowe cechy specyficzne dla pojęcia określanego.
Uzbrojeni w naszą wiedzę o należytym sposobie określania,
łatwo chyba skonstruujemy na przykład poprawną definicję terminu
„teleskop".
Przede wszystkim szukamy pojęcia nadrzędnego. Jest nim
„przyrząd optyczny". Następnie ustalamy cechy takiego przyrządu
specyficzne dla teleskopu. Jest to przyrząd służący do oglądania bardzo
odległych ciał, zwłaszcza ciał niebieskich. — I oto mamy poprawną „w
zasadzie" definicję badanego pojęcia.
Nie każdy termin da się zdefiniować w sposób zadowalający
obie strony dyskutujące. Może się zdarzyć, że jeden z dyskutantów rozumie przez
dany termin co innego niż drugi dyskutant. Mimo to definiowanie terminów
wchodzących w grę nie jest jałowe; przeciwnie, tym bardziej jest konieczne, by
wyjaśnić ewentualne nieporozumienia, jakie mogłyby powstać na skutek różnego
rozumienia tego samego terminu.
Przytoczyłem poprzednio przykład wykazujący, jak łatwo może
definicja rozwiązać nieporozumienie, okazując zgodność poglądów dyskutantów,
pozornie tylko głoszących poglądy przeciwne.
Ale może dziać się i odwrotnie. Koniunkturalni partnerzy
mogą wygłaszać pozornie tylko zgodne sądy, rozumiejąc całkiem różnie zawarte w
nich pojęcia.
Jeżeli na przykład matematyk i fizyk wynoszą w dyskusji
„nauki ścisłe", przeciwstawiając je „nieścisłym" (takim jak nauki
biologiczne i humanistyczne), to choć wysuwają pozornie te same hasła, mogą różnić
się między sobą poglądami na wartość zasadniczych typów nauk bardziej niż tenże
fizyk i jakiś przedstawiciel nauk humanistycznych. Przez „nauki ścisłe"
bowiem rozumie matematyk nauki budowane na mocy samego rozumowania, bez
odwoływania się do kontroli doświadczenia. Ale przy takim rozumieniu fizyka
musi być zaliczona do nauk „nieścisłych". — Fizyk z kolei, mówiąc o „ścisłości"
swej nauki, ma na myśli co prawda większą niż w biologii i humanistyce pewność
ustalanych przez się praw, ale bynajmniej nie lekceważy sobie, jak matematyk,
rozstrzygającej roli doświadczenia, które jest również ostatecznym miernikiem
prawdy dla biologów i humanistów.
Pamiętajmy zatem, że nie wyrazy używane w dyskusji świadczą
o zgodności lub niezgodności dyskutantów, lecz znaczenia związane z tymi
wyrazami, a wydobycie ich na jaw i dokładne zarysowanie zawdzięczamy rozważnemu
działaniu logicznemu zwanemu definicją.
Mówię o potrzebie dokładnego zarysowania znaczeń wyrazów,
ponieważ słowa języka potocznego mają często znaczenia nieostre, wikłające
niejednokrotnie niedoświadczonych dyskutantów w sidła sofizmatów.
Już znany nam starożytny dialektyk megarejski E u b u l i d e s pytał drwiąc, po czym można rozpoznać łysego,
skoro moment jego łysienia nie jest wyraźny. O to samo możemy zapytać w
stosunku do wieku. Czyż nie bywa często tak, że jeden nazywa jakąś uczennicę
klasy licealnej podlotkiem jeszcze, a drugi — już panienką? I kto z nich ma
rację?
Te i tym podobne trudności logiczne mogą być zwalczane za
pomocą definicji, zgodnie przyjętej przez badaczy rozważających dany temat.
Trzeba jednak pamiętać, że w sposobie ustalania definicji tkwi dość wiele
dowolności i że w życiu codziennym rygorystyczne żądanie definiowania każdego
terminu może okazać się zbyt już sztuczne i uciążliwe, choć nieraz jest
wskazane.
W teoretycznym rozważaniu w nauce mamy jednakże prawo stale
domagać się definicji rozpatrywanych pojęć, by w ten sposób łatwo i
przejrzyście rozcinać gordyjskie węzły pogmatwanych zagadnień.
Jednak definicje wadliwie zbudowane dają tylko złudzenie
rozstrzygnięć rozważonych zagadnień i łatwo mogą całą dyskusję sprowadzić na
manowce.
Musimy zatem zaznajomić się z zasadniczymi błędami
popełnianymi przy określaniu pojęć.
[kolejne rozdziały będą pojawiały się sukcesywnie]
Autor: Narcyz Łubnicki
Ważne linki dotyczące autora:
Więcej informacji o autorze
Narcyz łubnicki - Światopogląd Jesienina w świetle jego twórczości -- do kupienia w księgarni Gandalf
Inne książki autora:
Zarys logiki (semantyka i logika formalna), Lublin 1964.
Nauka poprawnego myślenia, Warszawa 1965.
Światopoglądy, Warszawa 1973.
Literatura uzupełniająca:
Zygmunt Ziembiński - Logika praktyczna -- do kupienia w księgarni PWN (również inne książki z logiki)
Multimedia:
Seria bardzo ciekawych miniwykładów z logiki. Prosto i rzetelnie poznajemy podstawowe zasady.
Seria bardzo ciekawych miniwykładów z logiki. W tym odcinku tautologia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz