tag:blogger.com,1999:blog-87881254080182749732024-03-15T18:09:21.360-07:00Nauka Nie Dla Opornych We make slow-mind reality!Unknownnoreply@blogger.comBlogger68125tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-63573068330499071712014-12-02T11:12:00.002-08:002014-12-02T11:12:37.692-08:00Goręcej, a mimo to bardziej zielono?<br />
<div style="text-align: right;">
Problemy 11/1992</div>
<br />
<div style="text-align: justify;">
Przedstawiamy krótki, ale za to kontrowersyjny artykuł opisujący wpływ ocieplenia klimatu na obszary pustynne obszarów podzwrotnikowych - nie tylko Sahary. Czy pustynie na tych wysokościach geograficznych znów się zazielenią w wyniku ocieplenia klimatu? Czy zyskamy na zieleni zamiast stracić poprzez powiększanie się pustyń? Okazuje się, że być może - wbrew opiniom wielu klimatologów - ocieplenie klimatu przyniesie pozytywne efekty - zarówno dla stref zielonych na ziemi jak i dla gospodarki żywnościowej. Sahara stanie się dżunglą!<br />
Polecam.<br />
Citronian-Man<br />
<div style="font-size: 16px;">
----------------------------------------------------------------</div>
<div class="MsoNormal" style="font-size: 16px;">
Jeżeli Ziemia ulegnie dalszemu ociepleniu, Sahara i inne
pustynie podzwrotnikowe staną się jeszcze bardziej suche i rozległe. To wydaje
się oczywiste, ale zdaniem geologów — możliwe jest również coś wręcz
przeciwnego. <o:p></o:p></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div class="MsoNormal" style="font-size: 16px;">
Czy zatem narastanie „efektu cieplarnianego”, będącego
wynikiem zanieczyszczenia środowiska naturalnego, od dawna zapowiadane i
wzbudzające tyle obaw, mogłoby okazać się korzystne dla podzwrotnikowych
pustyń?</div>
<div class="MsoNormal" style="font-size: 16px;">
<br /></div>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<div class="MsoNormal">
Taka jest właśnie hipoteza, do której doprowadziły badania
naukowców z 40 krajów. Przez pięć lat (1987-92) w ramach programu „Dawne i przyszłe
przeobrażenia pustyń” analizowano historię Ziemi zawartą w „archiwum”, jakim są
warstwy geologiczne.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Naukowcy uczestniczący w tym programie zbadali dawne
środowisko naturalne w szerokim pasie pustynnym ciągnącym się od Atlantyku do
Chin, tereny pustynne w Australii, Arizonie (USA), Indiach, Maroku i Meksyku
organizowali konferencje i rezultaty swych badań opublikowali w licznych
przeglądach naukowych.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Do jakich wniosków udało się dojść? „Od kilkuset tysięcy lat
Ziemia nieustannie ulega na przemian ochłodzeniu i ociepleniu, według znanego
rytmu i zależnie od różnic w nasłonecznieniu” — tłumaczy pani Nicole
Petit-Maire, francuski geolog. W okresach globalnego ochłodzenia (glacjał)
podzwrotnikowe pustynie położone w badanej strefie — przede wszystkim Sahara —
powiększają się w stronę równika, natomiast w okresach ocieplenia
(interglacjał) odwrotnie, cofają się w kierunku północnym.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
„W czasie ostatniego okresu ocieplenia, przez mniej więcej między
9000-6000 laty granica pomiędzy samą Saharą a położonym na południe od niej
wąskim pasem półpustynnym — Sahel, znajdowała się około 500 km bardziej na
północ niż obecnie” — dowodzi Nicole Petit-Maire, reprezentująca laboratorium
geologiczne czwartorzędu we Francuskim Państwowym Ośrodku Badań Naukowych w
Marsylii i kierująca pracami. „Cała strefa saharyjska stanowiła wodne
środowisko słodkich jezior i bagien, a także stepów sahelijskich, wraz z żyjącymi
tam wielkimi ssakami, które dzisiaj występują w rejonach położonych bardziej na
południe. Natomiast w okresie oziębienia, a więc przed 21000-10000 laty
południowa granica pustyni była wysunięta 300-400 km bardziej na południe niż
obecnie”...<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Można to wyjaśnić w następujący sposób: Wyższa lub niższa
temperatura na powierzchni oceanu oraz bardziej lub mniej gwałtownie wiejące
pasaty decydują o zasięgu oraz natężeniu deszczów monsunowych, wyznaczających
granicę między pustynią a pasem półpustynnym Sahel.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Zjawisko to nie jest typowe jedynie dla tej największej
pustym świata. Podobne zmiany zarejestrowano także na Półwyspie Arabskim i w
Zatoce<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Perskiej, w północnych Indiach oraz w Zachodnich Chinach, a
więc na tych wszystkich obszarach, których klimat jest uzależniony od obecności
bądź braku monsunów” — tłumaczy Nicole Petit-Maire.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Naukowcy badają zatem warstwy Ziemi nie tylko po to, by
jeszcze lepiej poznać długą historię geologiczną planety, ale również aby
lepiej zrozumieć i przewidzieć to wszystko, co zdarzy się w przyszłości. Takie
„odczytywanie” Ziemi może być pomocne przy określaniu prawdopodobnych konsekwencji
ocieplania się planety, tym razem — w przeciwieństwie do poprzednich okresów —
sztucznego, nawet jeżeli między tymi zjawiskami zachodzą pewne różnice. Wzory
matematyczne wywiedzione z praw fizycznych, za których pomocą próbowano
określić przyszłość klimatyczną, wydają się jednak niepewne, zwłaszcza jeżeli
chodzi o tereny lądowe, bowiem nie uwzględniają wszystkich niezwykle złożonych
czynników biochemicznych (niektóre prowadzą wręcz do wniosków sprzecznych z
obserwacjami poczynionymi w terenie!).</div>
<div class="MsoNormal">
<br /></div>
<div class="MsoNormal">
Step na Sawannie<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
Jeżeli temperatura na powierzchni planety rzeczywiście
ulegałaby nadal podwyższaniu, co wciąż jeszcze nie jest pewne, czy możliwe jest
pojawienie się na Saharze stepu i przesunięcie się terenów przejściowych w
kierunku północnym? Już od kilku lat deszcze na obrzeżach Sahary stają się
coraz bardziej intensywne. A więc czy zachodzą tu istotne zmiany klimatyczne,
czy też naturalne wahania klimatyczne? Jedynie przyszłość może udzielić
odpowiedzi.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
W przypadku terenów przejściowych istotny jest jeszcze jeden
czynnik: działalność człowieka i jej następstwa, czyli pustynnienie tych
terenów. Mieszkańcy tych rejonów niszczą roślinność, na przykład wypalając
lasy, sami zaś rozmnażają się w niepokojącym tempie. I znowu nie jest to
zjawisko występujące jedynie na półpustynnym pasie Sahel, obserwuje się je
również w Amazonii i w rejonach położonych na południe od Sahel A więc to
głównie człowiek wspomaga już od tysiąca lat naturalny proces przesuwania się
pustyni na południe; jednak z drugiej strony najprawdopodobniej hamuje
korzystne rezultaty cofania się Sahary i rozszerzania Sahel w kierunku
północnym.<o:p></o:p></div>
<div class="MsoNormal">
W każdym razie nie można zapominać, że od ostatniego
ocieplenia Ziemi na przywrócenie do życia 7 mln km2 pustyni potrzeba by około
10 tysięcy lat. Oczywiście, pojęcie czasu dla zwykłych śmiertelników jest
zupełnie inne niż czas dla geologów, dla których 150 tysięcy lat jest jednostką
miary odnoszącą się do zupełnie niedawnej przeszłości.<o:p></o:p></div>
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-align: right;">
Wg „Sources UNESCO” (nr 38, VI/92) tłum.Wojciech Pietrzak</div>
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące źródła:<br />
<a href="http://www.unesco.org/new/en/unesco/resources/" target="_blank">Sources UNESCO Online</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.wiz.pl/8,182.html" target="_blank">Sahara znów się zazieleni? - artykuł z Wiedzy i Życie</a><br />
<br />
Multimedia:<br />
Poniżej bardzo ciekawy krótki filmik z Discovery, potwierdzający wiedzę z artykułu.<br />Sahara znów stanie się dżunglą.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/anoVP0c1RYw" width="640"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-51027043149846110482014-12-02T10:20:00.000-08:002014-12-02T10:26:55.951-08:00Antykoncepcja w starożytności i w średniowieczu<br />
<div style="text-align: right;">
Problemy 11/1992</div>
<br />
<div style="text-align: justify;">
<div style="font-size: 16px;">
Czy picie mięty może wywołać poronienie? A może nie należy jeść nasion marchewki? Jak kobiety radziły sobie z kontrolą urodzin przed erą pigułki antykoncepcyjnej? Czy powszechne było dzieciobójstwo?</div>
<div style="font-size: 16px;">
Na te i inne pytania odpowiada bardzo ciekawy artykuł z czasopisma Problemy z 92 roku. Wiedza nadal jak najbardziej aktualna. </div>
<div style="font-size: 16px;">
Gorąco polecam.</div>
<div style="font-size: 16px;">
<i>Citronian-Man</i></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
----------------------------------------------------------------</div>
Jak starożytne społeczeństwa kontrolowały płodność ? Być może — miały wiedzę, której my nie znamy.<br />
Na wzgórzach wokół Cyreny, starożytnego greckiego miasta-państwa w północnej Afryce, rosła roślina o tak dużym znaczeniu, że jej wizerunek umieszczano na monetach. Roślina ta (zwana przez Greków silphion, a przez Rzymian — silphum) była rozwożona po całym obszarze śródziemnomorskim, a żądano za nią ceny w srebrze przewyższającym jej ciężar. Próbowano ją uprawiać w Grecji i Syrii, ale silphion, dopóki nie został całkowicie wyzbierany, rósł jedynie w Cyrenie<br />
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
</div>
<a name='more'></a><div style="text-align: justify;">
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidbLQA4jwAu1yQiBa7pcv8VtVOyk8LTyDZtU9C42IReZzNjqKeO7jClxBqZoOhyI0a3HQJhoLZHbz_9tVLQy_sMXex48kc3kAEstRIvQLvGdsbyjNWeZLjLvpziz1wnwznYDETKbyIf4sT/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEidbLQA4jwAu1yQiBa7pcv8VtVOyk8LTyDZtU9C42IReZzNjqKeO7jClxBqZoOhyI0a3HQJhoLZHbz_9tVLQy_sMXex48kc3kAEstRIvQLvGdsbyjNWeZLjLvpziz1wnwznYDETKbyIf4sT/s1600/Clipboard01.jpg" height="347" width="400" /></a></div>
Utrata tej rośliny była ciosem dla gospodarki Cyreny, ale także dla medycyny. A znaczenie wynikało z zastosowania: jej sok był najprawdopodobniej skutecznym środkiem zapobiegającym dąży. Czy Grecy mogli znać doustny środek antykoncepcyjny? Współcześni historycy są sceptycznie nastawieni. Nawet w okresach spokoju, rozwoju i bez epidemii w społeczeństwach starożytnych i średniowiecznych obserwowano okresy obniżania się liczby ludności. Powszechnie przyjmuje się, że ograniczały one swój przyrost naturalny przez środki niemedyczne, od wstrzemięźliwości seksualnej poczynając, a na dzieciobójstwie kończąc. Specyfiki o działaniu antykoncepcyjnym były zwykle spychane do sfery magii i zabobonów. Niemniej istnieje wiele archeologicznych i pisanych świadectw, iż stosowano środki chroniące przed zapłodnieniem lub wywołujące wczesne poronienia. Świadectwa te w zestawieniu z najnowszymi badaniami nad środkami antykoncepcyjnymi pochodzenia roślinnego dają godne zaufania wyjaśnienie zdolności społeczeństw starożytnych i średniowiecznych dla kontrolowania swej liczebności.<br />
Silphion prawdopodobnie był takim skutecznym środkiem. Doświadczenia przeprowadzane na gryzoniach wykazały, że wyciągi z roślin obecnie rosnących, a spokrewnionych z silphionem, mogą uniemożliwić zapłodnienie lub zagnieżdżenie się zapłodnionej komórki jajowej. Nic dziwnego, że silphion zaniknął, skoro starożytni opisywali go jako najskuteczniejszy środek w porównaniu z innymi spokrewnionymi roślinami.<br />
Niestety wraz z rośliną zanikła także znajomość takich środków jak silphion. Słabe ślady o doustnych środkach antykoncepcyjnych pojawiają się w starożytnej Grecji, lecz zanikają w średniowieczu. Następne były dopiero w latach 50 pionierskie prace z zakresu endokrynologii Johna Rocka i Gregory’ego Pincusa; doprowadziły one do wynalezienia „pigułki”. Ludzie z dawnych epok mieli więc być może umiejętność kontroli narodzin, której my nie posiadamy.<br />
Starożytni pisarze opisujący różnorodne praktyki seksualne, wiadomości o sposobach regulacji narodzin mieli niejako z drugiej ręki. Wszystkie prace poświęcone medycynie w kulturze Zachodu zostały napisane przez mężczyzn (przynajmniej do XII w.). Ale to kobiety były praktykami w stosowaniu antykoncepcji. Tylko one znały sekrety roślin, które należało zebrać, i wiedziały, kiedy to robić, jakich części rośliny używać, znały sposoby przygotowania środków oraz czas ich stosowania w trakcie cyklu miesiączkowego.<br />
Wiedza o antykoncepcji nigdy nie była istotną częścią medycyny, a w wiekach średnich zajmowały się nią prawie wyłącznie położne. Z czasem wiedza ta zanikła, zwłaszcza że zawodowi lekarze wypierali położne, a ginekologia stała się częścią praktycznej medycyny. W XIX w. w wielu krajach Zachodu aborcja była traktowana jako przestępstwo, a używanie środków antykoncepcyjnych było wyłączone ze sfery zawodowej medycyny. Z czasem jednak społeczeństwa zaczęły szukać medycznych sposobów kontroli narodzin, a historyczne doświadczenia zanikły.<br />
Ślady spuścizny starożytnych są znajdowane w ludowych praktykach — w ziołolecznictwie chińskim i indyjskim, a nawet w górskich regionach USA, gdzie położne do dziś używają ziół w swoich praktykach. Ślady te wraz z pisanymi i archeologicznymi świadectwami wskazują na coś, co było kiedyś powszechną metodą doustnej antykoncepcji. Daje to podstawy do przeprowadzenia ponownych badań nad minionymi cywilizacjami, jak też do rozszerzenia naszych wiadomości.<br />
Uważa się, że kontrolowanie przyrostu naturalnego jest współczesnym problemem. Starożytni Grecy i Rzymianie nie musieli martwić się o ograniczone zasoby naszej planety, ale od czasu do czasu ich myśli kierowały się na problemy demograficzne. Platon pisał o idealnym państwie: ,Jeśli narodzi się zbyt wiele dzieci, są sposoby by ograniczyć rozmnażanie”. Z kolei senat rzymski za czasów Cezara Augusta niepokoił się nie wzrostem populacji, ale ekonomicznymi konsekwencjami załamania się przyrostu. Jak podaje jeden z rzymskich historyków, aborcja była nielegalna, a używanie środków antykoncepcyjnych — zakazane. Dane demograficzne wskazują, że za czasów cesarstwa rzymskiego i we wczesnych wiekach średnich w Europie Zachodniej oraz w obszarze śródziemnomorskim obserwowano obniżenie się liczby ludności. Istnieją różne teorie tłumaczące to załamanie przyrostu, ale jest możliwe, że zarówno poddani Cezara Augusta, jak i Rzymianie u schyłku cesarstwa, nie przykładali wielkiej wagi do nakazów senatu. Przepaść pomiędzy wymogami polityki społecznej a prywatnym zachowaniem się ludzi jest przedmiotem wielu dociekań.<br />
Wyjaśnieniem tych zjawisk nie mogą być zmiany w zachowaniach seksualnych małżeńskich i pozamałżeńskich. Wiele praktyk seksualnych zostało dobrze udokumentowanych (zwłaszcza w literaturze rzymskiej) i istnieje niewiele danych wskazujących, że stosunek przerywany był szeroko praktykowany. W świecie antycznym nie istniały też religijne ani etyczne ograniczenia regulujące zachowania seksualne mężczyzn. Francuski pisarz Philippe Aries uważa, że w starożytności i w średniowieczu ludzie ograniczali wielkość rodziny przez zachowanie seksualne nie prowadzące do płodzenia dzieci (które nazwał perversite sexuelle). Istotnie wiele danych świadczy o różnorodności praktyk seksualnych, ale nie wyjaśniają one wystarczająco załamania się przyrostu naturalnego. Wykorzystanie metody okresów niepłodnych nie wydaje się mieć znaczenia, gdyż wiedza starożytnych o cyklu miesiączkowym nie była wystarczająca.<br />
Prezerwatywy i krążki dopochwowe są stosunkowo nowym wynalazkiem, choć próby z tego typu środkami zaczęły się w początkach okresu starożytnego. Środki te były różnorodne, a ich skuteczność trudna do oceny. Aborcja była zawsze możliwa, ale trudno znaleźć dowody na to, że służyła do kontroli przyrostu naturalnego. Zarówno starożytne, jak i średniowieczne podręczniki medyczne uważały chirurgiczne i inne metody aborcji za niebezpieczne. Doprowadziło to do przekonania panującego wśród historyków, że była to metoda stosowana pierwotnie tylko w sytuacjach krytycznych. Poronienia wywoływane przez leki wymagają bardziej szczegółowego omówienia.<br />
W średniowiecznej Europie ludzkie zachowania, a więc i te dotyczące małżonków, regulowane były szczegółowo przez Kościół Jedyną niegrzeszną formą aktywności seksualnej był stosunek płciowy między małżonkami mający na celu poczęcie dziecka. Kobiety w okresie średniowiecza i odrodzenia wychodziły za mąż nieco później niż w starożytności. Niemniej jest interesujące, iż ograniczenia narzucone przez chrześcijaństwo nie miały wpływu na wielkość populacji. Wahania w górę i w dół były bardzo podobne do tych spotykanych w starożytności. Biorąc pod uwagę trudne do wytłumaczenia załamania w przyroście naturalnym, nie można oprzeć się wnioskowi, że w średniowieczu i w starożytności stosowano efektywne formy ograniczenia wielkości rodziny.<br />
Większość historyków za satysfakcjonujące wyjaśnienie przyjmuje praktykowanie dzieciobójstwa. Dowodem mają być dane wskazujące na utrzymywanie się większej liczby mężczyzn w stosunku do liczby kobiet, niż należałoby się spodziewać w środowisku neutralnym biologicznie, bez żadnych zakłóceń. Antykoncepcja i aborcja są stosowane przed poznaniem płci dziecka i nie mogą prowadzić do zakłócenia proporcji płci. Ciekawe, nowe fakty dotyczące tej kwestii pochodzą z badań paleopatologicznych i przeczą teorii dzieciobójstwa. Dokładne badania szkieletów dorosłych kobiet, które noszą ślady umożliwiające określenie liczby donoszonych ciąży, wskazują, że w starożytności występowały okresy o mniejszej liczbie narodzin. Precyzja tej metody może być jednak niewystarczająca dla udokumentowania związku między wielkością populacji a częstością urodzeń.<br />
Teoria szeroko stosowanego dzieciobójstwa jest słabo udokumentowana i pozostaje kontrowersyjna. Niektórzy badacze uważają, że przewaga mężczyzn jest w pewnych warunkach zjawiskiem naturalnym. Ale skoro spory trwają, warto zająć się alternatywną hipotezą o stosowaniu doustnych środków antykoncepcyjnych.<br />
W kulturach Wschodu i Zachodu starożytni medycy przepisywali regularnie środki zapobiegające ciąży, sporządzane z surowców roślinnych. Aż do lat 60., kiedy to w chińskich i indyjskich czasopismach medycznych oraz farmakologicznych zaczęto donosić o takich roślinnych preparatach, zachodni naukowcy byli nastawieni sceptycznie. Ale stopniowo skuteczność starożytnych przepisów zaczyna się ponownie sprawdzać.<br />
Rozwój współczesnych środków antykoncepcyjnych zawdzięczamy jednak nie historycznym doświadczeniom kobiet, ale endokrynologii, dzięki której zrozumiano cykl owulacyjny i uzyskano skuteczne środki kontroli narodzin. Komórka jajowa, by zostać zapłodnioną, musi najpierw dojrzeć w pęcherzykach Graafa. Dojrzewanie rozpoczyna się, gdy zostaje uwolniona folikulostymulina — hormon wydzielany przez gruczołową część przysadki mózgowej. Wydzielanie tego hormonu zostaje zahamowane, gdy we krwi rośnie poziom estrogenów — hormonów kontrolujących inne część cyklu miesiączkowego. Tak więc współczesne antykoncepcyjne środki doustne wstrzymują dojrzewanie pęcherzyków i komórek jajowych poprzez utrzymywanie stosunkowo wysokiego stężenia estrogenów we krwi.<br />
Bardzo długo uważano, że estrogeny są wytwarzane tylko przez zwierzęta. Przyjmowano, że rośliny nie syntezują związków o takich właściwościach. Przekonanie to zmieniło się w latach 30. i 40., wraz z pojawieniem się nowych technik analizy chemicznej. W 1933 r. opublikowano wyniki badań. I tak Bolesław Skarżyński donosił Polskiej Akademii Nauk, iż otrzymał z wierzby substancję (trójhydrooksyestrin), która swoimi właściwościami przypomina kobiece gonadotropiny. Jednocześnie Adolf Butenandt i H. Jacobi stwierdzili, że żeńskie hormony płodowe są produkowane przez palmę daktylową i granat. I choć tego drugiego doniesienia nie udało się potwierdzić, do 1966 r. ustalono, iż rośliny wytwarzają substancje o właściwościach estrogenów.<br />
W międzyczasie w Australii zaobserwowano, że substancje roślinne mogą wpływać na płodność zwierząt. Stwierdzono, że u owiec jedzących koniczynę Trifolium subterraneum następuje gwałtowny spadek płodności. W latach 40. zidentyfikowano w tej roślinie związek chemiczny, który po zmetabolizowaniu przez zwierzęta stymuluje wydzielanie estrogenów.<br />
Owce to jednak nie to samo co ludzie. Sceptyczne nastawienie do roślinnych doustnych środków antykoncepcyjnych utrzymywało się dalej. Jednakże w 1960 r. chemicy D. B. Bounds i G. S. Pope wyekstrahowali z korzeni Pueraria mirifica związek o nazwie miroestrol, zbliżony do estrogenów. Bazowali oni na doniesieniach antropologów o używaniu tej rośliny do wywoływania poronień przez tajskie kobiety.<br />
Od tego czasu w indyjskiej i chińskiej literaturze naukowej spotykało się wiele doniesień o tradycyjnych, naturalnych substancjach pochodzących z miejscowych roślin. Co ciekawe, rośliny te są często spokrewnione z opisywanymi w starożytnej literaturze Zachodu. Dane te w połączeniu z danymi z nauk zoologicznych, antropologii, farmacji i medycyny pozwalają na rozpoczęcie nowych badań nad wykorzystaniem roślinnych środków antykoncepcyjnych w minionych epokach. Przedstawimy tylko niektóre możliwości. Zanim jednak przyjrzymy się starożytnej farmacji, dobrze będzie zapoznać się ze stanem wiedzy i poglądami, na których opierano metody antykoncepcji w starożytności i w średniowieczu.<br />
Na wiedzę o doustnych środkach antykoncepcyjnych składają się nie tylko zapiski lekarzy, ale także to, co tkwi w legendach, w sztuce, w utworach poetów, dramatopisarzy i satyryków. Na szczęście kultura Zachodu jest bogata w takie prace i na nich się skupimy. Co prawda środki takie mogły być również stosowane w starożytnych Chinach, ale nie są one jasne. Rozpoczniemy od czasów antycznych, a skończymy na średniowiecznej Europie Zachodniej, bo tu właśnie ślad zaciera się, gdyż większość pism pochodzi ze źródeł kościelnych. A właśnie Kościół doprowadził problem kontroli urodzeń do zaciemnienia i narzucenia nań tabu.<br />
Starożytni nie znali hormonalnych podstaw cyklu miesiączkowego, ale mieli pewne wyobrażenia o tym, jak dochodzi do poczęcia. Ich wyobrażenia często zacierają granicę pomiędzy zapobieganiem zapłodnieniu a wczesnym poronieniem. Nie jest więc łatwo wyjaśnić, jak działały ich środki antykoncepcyjne. Starożytny autorytet w sprawach ginekologii, Soranus, czyni następujące rozróżnienie w II w. p.n.e.: „Środek zapobiegający ciąży tym różni się od środków poronnych, że ten pierwszy nie pozwala na poczęcie, a te drugie niszczą to, co już poczęte”. Soranus zalecał antykoncepcję ze względów bezpieczeństwa.<br />
Jednakże starożytni nie rozumieli poczęcia tak jak my je pojmujemy. Uważali, że zachodzi ono po połączeniu się mężczyzny i kobiety, kiedy to nasienie męskie zaczyna rosnąć. Wielu starożytnych nie sądziło, że kobieta ma „nasienie”. Używając analogii rolniczych, sądzili oni, że kobieta dostarcza składników odżywczych, dzięki czemu nasienie męskie może być w kobiecie przez kilka dni, zanim nastąpi poczęcie. Czas ten odpowiada mniej więcej czasowi potrzebnemu do zagnieżdżenia się komórki jajowej w macicy. Tak więc środek antykoncepcyjny starożytnych (po grecku atokioi) stosuje się wkrótce po stosunku płciowym. Ponadto nie zawsze można było określić, czy menstruacja ustała z powodu zapłodnienia, czy z innych przyczyn (gorączki, chronicznej choroby, złego odżywiania lub depresji). Kobiety w starożytności i w średniowieczu zażywały wiele leków wywołujących miesiączki. Z naszego punktu widzenia leki te mogły być środkami wczesnoporonnymi. Ale kobiety z dawnych epok zażywające „emmenagogę” (tak nazywano w XVII w. leki wywołujące miesiączki) nie mogły wiedzieć czy powodują one poronienia.<br />
Ważne jest, że starożytni uważali, że istniał okres, w którym kobieta mogła przerwać dążę bez obawy o posądzenie o dokonanie poronienia. Stoicy wierzyli, iż wraz z poczęciem powstaje możliwość życia, a dusza powstaje wraz z narodzinami. W większości starożytnych kultur zapewniano kobiecie prawną i moralną sferę dla podjęcia działań pomiędzy poczęciem a bardziej zaawansowaną ciążą lub ruchami dziecka. Prawo żydowskie uznawało kobietę za ciężarną po 40 dniach od poczęcia. W cywilizacji zachodniej przez wieki utrzymywało się przyzwolenie na „pigułkę następnego ranka”. Dopiero w XIX w. leki regulujące miesiączkowanie zostały powszechnie zakazane jako środki poronne.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibrGEm33-Pl8v6K390PQvc6iDy_QWWlTiFWbLnRXf0AQrkTjOxbk1YPE6DmDB9ivDv4UlDSQIeERTDX5-OTLwugnGEVvN1qIcznHsR36DbrzceYaxd32vBOegtUq25BAbKSUsRUHJH03qX/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibrGEm33-Pl8v6K390PQvc6iDy_QWWlTiFWbLnRXf0AQrkTjOxbk1YPE6DmDB9ivDv4UlDSQIeERTDX5-OTLwugnGEVvN1qIcznHsR36DbrzceYaxd32vBOegtUq25BAbKSUsRUHJH03qX/s1600/Clipboard02.jpg" height="400" width="391" /></a></div>
Istnieją pewne wskazówki, że doustne środki były używane w starożytnym Egipcie, ale pierwszym pewnym środkiem jest tajemniczy silphion. Historyk Teofrast pisał około 310 p.n.e., że środek ten został odkryty przez mieszkańców Cyreny 300 lat wcześniej. Opisy botaniczne wskazują, że silphion był rośliną z rodzaju zapaliczka (Feruła). Grecka waza z VI w. p.n.e. pokazuje robotników portowych ważących i składających paczki pod okiem Arkesilasa, króla Cyreny. Przypuszcza się, że paczki te zawierają silphion. Wiemy, że silphion był wartościowym środkiem antykoncepcyjnym. Na awersie cyrenajskiej czterodrachmowej monety liście silphionu dotykają prawej ręki siedzącej kobiety, której lewa ręka wskazuje na jej strefę genitalną. Sugeruje to związek między rośliną a rozmnażaniem. Grecki komediopisarz Arystofanes oraz przyrodnik Pliniusz Starszy wspominają o wysokiej cenie silphionu, a Hippokrates odnotowuje niepowodzenia w uprawie tej rośliny w Grecji i Syrii. Przyczynę wysokiej wartości silphionu wyjaśnił Soranus pisząc, że napój z jej soku zapobiega poczęciu. Podał też kilka przepisów na „cyrenajski sok” zapobiegający ciąży lub ją przerywający.<br />
Gatunki z rodzaju zapaliczka rosną wciąż w północnej Afryce. Zapaliczka lekarska (F. assa-foetida), zwana zwykle asafetydą, jest używana jako aromatyczny składnik sosu Worcestrshire. W 1963 r. stwierdzono, że ma ona właściwości antykoncepcyjne, a zwykłe wyciągi alkoholowe z F. assa-foetida i F. orientalis powstrzymywały zagnieżdżanie się komórki jajowej u - odpowiednio - 40% i 50% badanych szczurów. Inne gatunki Feruła działają skuteczniej: organiczne i wodne wyciągi z F. jaeschkaena podawane w ciągu 3 dni po kopulacji w 100% zapobiegały ciąży u szczurów. (Efektu takiego nie stwierdzono u chomików, które są znacznie mniej wrażliwe od szczurów na konwencjonalne środki estrogenowe hamujące zagnieżdżanie się komórki jajowej.)<br />
Idea zapobiegania ciąży za pomocą środków chemicznych jest tak stara jak najstarsze zachowane pisma traktujące o medycynie. Najstarszym zapisem jest papirus z Kuhun z 1850 r. p.n.e.; zawiera on fragment recept na środki antykoncepcyjne. Zalecano w nim użycie dopochwowych czopków sporządzonych z odchodów krokodyla, miodu i saletry. Zapiski te są bardzo skrótowe i pełne wątpliwych i trudnych do odcyfrowania danych, ale z czasem kobiety greckie i rzymskie zaczęły stosować inne sposoby. Nie przypadkowo też dwie rośliny używane w starożytności i w średniowieczu jako środki antykoncepcyjne noszą nazwy pochodzące od imion znanych z mitologii kobiet.<br />
Od imienia Artemidy — bogini opiekującej się kobietami, lasami i rodzącymi — pochodzi nazwa krzewiastych roślin, które w przeciwieństwie do egzotycznego i rzadkiego silphionu, są pospolite także i w Ameryce Północnej. Chodzi o rodzaj Artemisia (bylica) o pierzastych, szarozielonych i głęboko powcinanych liściach. „Artemisia” to także często nazwy leków sporządzanych z bylic.<br />
Starożytni uważali, że bylica chroni przed bólami porodowymi, ale nie stwierdzono czy zapobiega ciąży, czy też ją przerywa, czy działa w jeszcze w inny sposób. W okresie Cesarstwa Rzymskiego Soranus i Dioscorides (znawca ziół i farmakologii) donosili, iż lekarze przepisują Artemisia absinthium (bylicę piołun) jako środek zapobiegający ciąży. Inne starożytne autorytety uważały piołun za środek poronny, a ich opinia przetrwała wieki. Mercer, autor najpopularniejszego zielnika w środkowym okresie średniowiecza i prawdopodobnie biskup, opisywał bylicę piołun w XI w. W tym czasie Kościół przeciwstawiał się aborcji, ale w ograniczonym zakresie, tylko wówczas gdy płód został już „uformowany”. Mercer wyjaśnił nazwę rośliny od imienia Artemidy, która odkryła, że bylica „leczy dolegliwości kobiece i, kiedy wypita ... powoduje poronienie”. Mimo że Kościół zajmował stanowisko przeciwne aborcji, to wielu średniowiecznych pisarzy, głównie ludzi Kościoła, umieszczało w swych pismach praktyczne informacje o środkach zapobiegających zapłodnieniu i wczesnoporonnych. Piotr z Hiszpanii, autor „Skarbów ubogich” i późniejszy papież Jan XXII opisywał wielokrotnie sposoby zapobiegania ciąży.<br />
Bylica nie została zapomniana. W jednym z najpopularniejszych współczesnych zielników -„Magie and medicine of plantes” („Rider’s digest”, 1986) wspomniano, iż roślina ta wywołuje miesiączkę. Jednakże działanie jej jako środka poronnego jest słabo udokumentowane. Badania przeprowadzone na zwierzętach wskazują, że piołun opóźnia ruję i owulację oraz hamuje zagnieżdżenie się zapłodnionej komórki jajowej. W jednym z badań stwierdzono, że działa również na proces spermatogenezy. Warto zauważyć, że zażywanie tych ziół wywołuje efekty uboczne; wydaje się, że właśnie z powodu toksyczności bylic tacy lekarze jak Soranus i Dioscorides zalecali stosowanie bylic razem z balsamowcem mirrą i rutą.<br />
Od imienia innej sławnej postaci pochodzi nazwa mniej znanej substancji, jaką jest żywica mirra z krzewów z rodzaju Commiphora, czyli balsamowiec, rosnących w północnej Afryce. Mirra znana jest z Biblii jako wonna substancja, a jej pochodzenie wyjaśnia Owidiusz. Myrra (Smyrna) była córką króla syryjskiego Kinyrasa. Spotkało ją wielkie nieszczęście z powodu bezbożnictwa ojca, który rozgniewawszy Afrodytę, gdyż zaczął pożądać swej córki, został przez nią ukarany. Ze związku ojca i córki urodził się Adonis. Ale ojciec nie przestawał napastować córki. Gdy gonił ją, Myrra upadła prosząc bogów o ratunek. Została zamieniona w krzew mirry. Jej łzy, sok rośliny, stały się środkiem zabezpieczającym córki przed napastującymi je ojcami.<br />
Skuteczność balsamowca mirry nie jest pewna. Wymienia się tę roślinę jako środek zapobiegający ciąży w tradycyjnej medycynie indyjskiej, ale jej działanie nie było <br />
sprawdzone doświadczalnie. Była częstym składnikiem środków antykoncepcyjnych w starożytności i w średniowieczu ale egzotyczne pochodzenie i wysoka cena mogły ograniczać jej użycie.<br />
Bylica i mirra to nie jedyne zioła zapobiegające ciąży, o jakich mówi się w starożytnych legendach. I tak jest jeszcze mięta Mentha pulegium L., o której pojawia się wzmianka w sztuce Arystofanesa z 421 r. p.n.e. W sztuce tej Trigaius odczuwa potrzebę kobiecego towarzystwa, ale jednocześnie obawia się skutków. Bóg Hermes pomaga mu i jednocześnie poleca miętę, która pozwoli pozbyć się obaw.<br />
Mentha pulegium była środkiem antykoncepcyjnym w starożytności i w wiekach średnich. Starożytni znawcy i dzisiejsi naukowcy są zgodni, że jeden ze składników mięty, pulegon, jest środkiem poronnym i to niebezpiecznym. Quintus (II w ne.) pisał, że gdy ciąża nie trwa dłużej niż miesiąc i płód jest słaby, powinno się „pospieszyć ku sypialni”, by podać kobiecie miętę w letniej wodzie (starożytni nie rozróżniali wystarczająco embrionu i płodu). Przyjmowanie pulegonu wywołuje poronienia u zwierząt i kobiet, co wykazano w licznych badaniach. W 1978 r. w Kolorado zanotowano przypadek śmierci kobiety, która zażyła olejek z mięty M. pulegium, by wywołać poronienie. Może to być przykładem niebezpieczeństw związanych z przyjmowaniem ziołowych środków poronnych i jednocześnie dowodem, że wiedza minionych stuleci nie zanikła całkowicie. Pulegon jest bardziej skoncentrowany w olejku niż w naparach pitych dawniej przez kobiety. Olejek w odpowiedniej dawce niszczy wątrobę zarówno doświadczalnych myszy, jak i ludzi.<br />
Mięta i bylica to rośliny rosnące w wielu częściach świata. Są to tylko dwa spośród wielu gatunków zbieranych od stuleci przez kobiety w celu sporządzenia naparów, napojów, proszków zapobiegających ciąży lub ją przerywających.<br />
Marchew zwyczajna (Daucus carota L.) występuje pospolicie w wielu częściach Ameryki Północnej. Ma czerwony, aromatyczny korzeń, wysokość dwóch do trzech stóp, łodygę pokrytą włoskami oraz białe kwiaty, wydające wiele drobnych nasion zawierających substancje o estrogennym działaniu.<br />
W hrabstwie Watauga (Północna Karolina) w Appalachach nasiona te niekiedy są zbierane. Kobiety, które nie chcą zajść w ciążę wypijają po stosunku szklankę wody z łyżeczką nasion zebranych jesienią. W Rajasthanie (Indie) występuje zwyczaj żucia nasion w celu ograniczenia płodności. Obie te metody są znane od 2000 lat.<br />
Discorides pisał, że nasiona marchwi wywołują miesiączkę i powodują poronienia. Jako o środku zapobiegającym ciąży lub ją przerywającym pisał o nich Hippokrates w VI w. p.n.e., a także inni lekarze, do VII w.: Seribonius Largus, Galena, Paweł z Aeginy. Działanie nasion marchwi sprawdzano na szczurach, myszach, świniach i królikach. Nasiona podane myszom w dawce 80-120 mg między 4 a 6 dniem ciąży uniemożliwiły zagnieżdżenie się komórki jajowej. W innych doświadczeniach z gryzoniami nasiona hamowały zagnieżdżanie się komórki jajowej, rozwój jajników i zakłócenia rui. Działanie antykoncepcyjne nasion wynika z antagonistycznego działania w stosunku do progesteronu. Ostatnie doświadczenia wskazują, że terpenoidy zawarte w nasionach blokują u ciężarnych zwierząt syntezę progesteronu. Z drugiej strony środki z gotowanych nasion nie dawały żadnych efektów w dwóch doświadczeniach ze szczurami ani też nie powodowały skurczów macicy szczura in vitro. Mimo tych sprzecznych doniesień, nasiona te (lub raczej ich niewyizolowany składnik) uważane są za obiecujący środek zapobiegający ciąży, stosowany po stosunku. Innym znanym od wieków w wielu kulturach środkiem jest wonna roślina ruta (Ruta graveolens L.). Starożytni używali jej jako środka antykoncepcyjnego i poronnego. Pliniusz Starszy, przeciwnik aborcji pisał: „Ciężarne kobiety powinny unikać spożywania ruty, gdyż jak stwierdziłem, ruta może zabić płód (embrion)”. Dziś ruta jest stosowana jako środek poronny w Ameryce Łacińskiej, wśród Hiszpanów zamieszkujących Nowy Meksyk oraz w tradycyjnej medycynie indyjskiej.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgcY5NrKQKfcf2dPso8elwxeCBV79rQAYVVumrexOoEOXEXdpZPGKYMViybipal5XomlsHOlnjO_45OST8R81a8_B-u4_Hv7cxVxnkF9Y32NlWJOx8RgpKOYc4LmigZc9b2yVPr31pkhFu2/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgcY5NrKQKfcf2dPso8elwxeCBV79rQAYVVumrexOoEOXEXdpZPGKYMViybipal5XomlsHOlnjO_45OST8R81a8_B-u4_Hv7cxVxnkF9Y32NlWJOx8RgpKOYc4LmigZc9b2yVPr31pkhFu2/s1600/Clipboard03.jpg" height="400" width="280" /></a></div>
Naukowcy chińscy badali efekt stosowania ruty podając ciężarnym szczurom chloroformowy wyciąg z całych roślin w dziennych dawkach od 0,8 g do 1,2 g na kilogram wagi ciała przez pierwszych 8 do 10 dni ciąży. Zależnie od stężenia wyciąg redukował liczbę ciąży od 20% do 75%. Podobnie jak z wyciągami z Feruła działania takiego nie obserwowano u chomików. Działanie substancji aktywnej z ruty, chalepensiny, jest silnie toksyczne. A więc jej działanie może być wynikiem nieselektywnej toksyczności.<br />
W rodzinie rutowatych (Rutaceae) występuje kilka gatunków produkujących substancje o właściwościach antykoncepcyjnych. Naukowcy chińscy prowadzili badania nad tymi substancjami. Jedna z nich zwana yuekchukene, a wyizolowana z Murraya paniculate var. i M. sapientum L., jest w 100% skuteczna przy zapobieganiu ciąży u szczurów (przy doustnym podawaniu 2 mg na kilogram wagi ciała w ciągu pierwszych 6 dni ciąży lub w pojedynczej dawce 3 mg w pierwszym dniu po kopulacji). Ciekawe, że inny gatunek rutowaty, Philocarpus jaborandi Homes, wytwarza cholinergiczną substancję, pilokarpinę, która powoduje poronienia u koni, natomiast nie daje efektu u ludzi.<br />
Trzecia pospolita roślina dająca efekty poronne nosi łacińską nazwę wskazującą na jej działanie, którą nadał jej botanik i lekarz Karol Linneusz. Gatunkiem tym jest roślina wyrzucająca nasiona po dojrzeniu owocu, czyli ośli ogórek o łacińskiej nazwie Ecballium elaterium (po grecku akbalion znaczy poronienie). Linneusz nie był pierwszym, który zwrócił uwagę na jej działanie. Hippokrates był autorem dzieła o chorobach kobiecych i o przypadkach, w których zaleca się ośli ogórek jako środek poronny.<br />
Ostatnie badania na zwierzętach potwierdzają działanie antykoncepcyjne oślego ogórka. Myszy dostające dziennie na kilogram wagi ciała od 20 do 100 mg wyciągu z całych roślin lub tylko z kwiatów przestają jajeczkować. Działanie poronne nie zostało potwierdzone, ale jest możliwe, że inne właściwości tej rośliny, przeczyszczające, wymiotne i moczopędne, mogły doprowadzić lekarzy do wniosku, że mają one również działanie poronne.<br />
Jest także możliwe, że kobiety w starożytności i w średniowieczu były oszukiwane przez lekarzy, znachorów, zielarzy, czarownice, położne, wioskowych mędrców, handlarzy i zażywały środki, które nie działały. Placebo i efekty psychologiczne są powszechnie znane w doświadczeniach z lekami ziołowymi, ale w przypadku zapobiegania ciąży działanie jest tylko jedno. Kobieta, która bierze środek antykoncepcyjny, nie może być pewna jego działania. Ale donoszona ciąża to niewątpliwy znak, że środek był nieskuteczny. A taki preparat z czasem będzie po prostu odrzucony.<br />
Opinia o omówionych roślinach jako środkach antykoncepcyjnych przetrwała bardzo długo. W II w. rzymski satyryk Juvenal, gdy cesarstwo borykało się ze spadkiem liczby ludności, pisał: „Mamy tyle całkowicie pewnych środków powodujących niepłodność”. Trzy wieki później św. Jeremiasz potępiał te, które wywołują „niepłodność i zabijają to, co jeszcze nie poczęte” jak i te, co trucizną zabijają to, co ma się urodzić. W VIII w. księża pytali podczas spowiedzi: „Czy piłaś jakieś maleficium, to jest zioła lub inne substancje, by nie mieć dzieci?”<br />
Jeśli, jak to sugerujemy, współcześni naukowcy i historycy zdecydują się uznać za otwarty i przydatny problem efektywności doustnych środków antykoncepcyjnych, powstanie wiele nowych kwestii. Czy zioła zapobiegają ciąży lub ją przerywają po prostu dlatego, że są toksyczne? Być może. Istnieje wiele nie zamierzonych efektów ubocznych działania substancji roślinnych i nikt nie powinien wypróbowywać greckich recept w domowych warunkach. Z kolei inne substancje roślinne mają ściśle określoną toksyczność, którą potrafimy kontrolować. Wielu właściwości nie znamy, a sceptyczne nastawienie powstrzymuje badania. Zbyt szybko odcięliśmy się od minionych epok.<br />
Historycy muszą zainteresować się jeszcze innym problemem: dlaczego obecnie tak niewielu wie to, co dawniej było znane powszechnie? Zanikanie wiedzy powinno stać się kwestią dla wszystkich badaczy. W świecie, w którym kontrola liczby ludności nabiera znaczenia, przyjrzenie się dawnym metodom antykoncepcji może rozszerzyć nasze możliwości.<br />
<div style="text-align: right;">
Wg „American Scientisct” (vol. 80 May-June 1992) oprać. Bogdan Flis</div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
Ważne linki dotyczące źródła:</div>
<div style="font-size: 16px;">
<a href="http://www.americanscientist.org/" target="_blank">Link do American Scientist Online</a></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<span style="font-size: 16px;">Multimedia:</span></div>
<a href="https://www.youtube.com/watch?v=CEgoyg4ygug" target="_blank">The Complete Guide to Natural Birth Control</a><br />
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
</div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-73502325690038130812014-11-03T13:59:00.000-08:002014-11-03T13:59:08.415-08:00Napoleon Bonaparte - Potega Francji<br />
<div style="text-align: right;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przedstawiamy bardzo ciekawy dokument o Napoleonie Bonaparte. Przejrzyście i po kolei opisujący jego drogę do władzy i upadek. Z racji ograniczonego czasu może wydawać się nieco zdawkowy ale za to nie zgubicie się w skokach czasowych i przeroście formy nad treścią. Oszczędny i poukładany.<br />
Polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/UgkkycKnr2o" width="640"></iframe>
<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-13970380463092899372014-11-03T07:55:00.001-08:002014-11-03T07:55:49.683-08:00Śmierć Józefa Sułkowskiego w Kairze<br />
<div style="text-align: right;">
Problemy 4-5/1993</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przedstawiamy poniżej bardzo ciekawą biografię Józefa Sułkowskiego - adiutanta Napoleona Bonapartego, Polaka i patrioty, którego osiągnięcia i czyny uległy z biegiem czasu znacznej mitologizacji. Artykuł ten w znacznym stopniu dociera do prawdy i demitologizuje postać Sułkowskiego. Dowiecie się w nim jak zginął i czy na pewno uznawany był za następcę Napoleona.<br />
Polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
Wieki XVIII i XIX obfitują w nazwiska bohaterów związanych z ostatnimi latami Rzeczypospolitej, epopeją napoleońską i narodowymi powstaniami. Czyny wielu z nich i ich zasługi nie zawsze znalazły godne odbicie w polskiej historiografii. O niektórych zupełnie zapomniano, inni zyskali popularność przekraczającą miarę ich osiągnięć. Do tych ostatnich należy Józef Sułkowski.
<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><div style="text-align: justify;">
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDOqkdHelfekh5NGJnjdU6J4Rham4AR6ejfasfVl_eUkpPEkG0ZvUY2BnaQ1AQAMEvozDdiLq5QbvrrSe-CIZwhVCAWTlq0qp6nFhH3M1apK9kGizsBkWwmFuFbWAsaL15_Tbj-ZHXbUrL/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgDOqkdHelfekh5NGJnjdU6J4Rham4AR6ejfasfVl_eUkpPEkG0ZvUY2BnaQ1AQAMEvozDdiLq5QbvrrSe-CIZwhVCAWTlq0qp6nFhH3M1apK9kGizsBkWwmFuFbWAsaL15_Tbj-ZHXbUrL/s1600/Clipboard02.jpg" height="400" width="335" /></a></div>
Jest rzeczą zasługującą na zastanowienie, że ten adiutant Napoleona Bonapartego, dzielny oficer i jego prawa ręka, niemal do śmierci pozostał w cieniu, tylko w stopniu kapitana. Poza brawurową odwagą, którą odznaczył się w Polsce, a potem w bitwach we Włoszech i w czasie kampanii egipskiej - nie dokonał żadnych wielkich czynów, które usprawiedliwiałyby jego ogromną popularność.<br />
Sułkowskiemu poświęcono kilkadziesiąt opisów biograficznych, literackich i poetyckich. Powstała też legenda, że jego śmierć w Kairze była wynikiem niechęci Napoleona, który jakoby widział w nim swego konkurenta i dlatego wysłał go w czasie powstania Arabów w Kairze na pewną śmierć. Jest to romantyczny mit, który chyba stworzył francuski biograf Sułkowskiego, Hortenzjusz de Saint-Albin, który w Polsce „przyjął się” w poezji i literaturze pięknej. Mit ten rozwinął Stefan Żeromski w swym dramacie „Józef Sułkowski”, a współcześnie - Marian Brandys w opracowaniu biograficznym „Oficer największych nadziei” („Czytelnik” 1966), które pomogło mi w ustaleniu szczegółów życiorysu Józefa Sułkowskiego.<br />
Pochodzenie Józefa jest dość zagmatwane. Rodzina Sułkowskich składała się z linii książęcej, związanej z pozamałżeńskimi wyczynami króla Augusta II Sasa, oraz masy ubogich Sułkowskich „sprowadzonych na świat już bez pomocy królewskiej”, jak to zauważa Brandys. Ci Sułkowscy minorum gentium korzystali z pomocy i protekcji swych możnych krewnych, dobijając się z czasem wyższych stanowisk. Do tych ostatnich należał graf Teodor Sułkowski, austriacki pułkownik stacjonujący w węgierskim mieście Raab. Tam miał się urodzić w 1773 r. jego syn Józef. Data ta jest zresztą kwestionowana, gdyż np. Szymon Askenazy ustala ją na rok 1770. Również trudne do ustalenia jest pochodzenie matki Józefa. Miała nią być Węgierka, pani Quelisc z Raab, lub... Małgorzata de Fleville, druga żona Teodora. Są to szczegóły mało ważne dla życiorysu naszego bohatera, tyle tylko, że przez całe dzieciństwo korzystał z pomocy możnych Sułkowskich.<br />
W 1777 r. został wysłany do ordynacji rydzyńskiej, gdzie rezydował bogaty i bardzo wpływowy książę August Sułkowski. Mały Józef odznaczał się wyjątkowymi zdolnościami, miał przy tym ujmującą powierzchowność, nic więc dziwnego, że bezpotomny książę August upatrzył go na swego spadkobiercę. Józef był rzeczywiście genialnym dzieckiem. Orientował się w literaturze klasycznej, opanował też biegle kilka języków. Stary książę zabierał go chętnie w dalekie podróże, gdzie popisywał się umiejętnościami swego bratańca. Doskonali nauczyciele i guwernerzy, jak i pobyty na dworach panujących dopełniły jego ogłady i wykształcenia.<br />
Józef Sułkowski miał upodobania wojskowe, toteż po zakończeniu zagranicznych wojaży kształcił się w tym kierunku w pułku Sułkowskich stacjonującym w Rydzynie. Książę August mianował go w wieku jedenastu lat aspirantem oficerskim Lejbgwardii, a później podchorążym. W młodym chłopcu, mimo otaczającego go luksusu, a może właśnie dlatego, wcześnie pojawia się wrażliwość na nędzę chłopstwa. Te jego radykalne poglądy budziły niechęć arystokratycznego otoczenia i przełożonych.<br />
Po śmierci księcia Augusta sytuacja Józefa zmieniła się zasadniczo. Szesnastoletni porucznik dworskiego regimentu zostaje po przeniesieniu pułku do Warszawy zwykłym, obciążonym codziennymi obowiązkami porucznikiem piechoty. Tu wiąże się z warszawskim ośrodkiem lewicowej radykalnej myśli politycznej, czyli z tzw. polskimi jakobinami. Nie sprzyja to awansom wojskowym.<br />
Konstytucję Majową Sułkowski określa jako „nieśmiałą, niepełną, zbyt ustępliwą wobec wstecznych wyobrażeń szlachty”, gdyż nie doprowadziła do zrównania praw ogółu obywateli, a zwłaszcza chłopstwa. „Przywileje stanu szlacheckiego z pierwszeństwem tego stanu w życiu publicznym i prywatnym, były pierwszym przedmiotem tej konstytucji zaręczeń” - pisze Sułkowski w „Ostatnim głosie obywatela polskiego”.<br />
W czasie beznadziejnej wojny w 1792 r. Sułkowski - już jako kapitan wyróżnia się męstwem i odwagą.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhK2r7lgRCyvGIvsueDUPtXYwS7zm2QmBm9SmiDxBguc05u98e6N6NWb50EYCmy2RquB_ZL2b13DRrKpQQWok45sLS0KDtB9m_MM5Zl5f7AQb4z5yyC9uMiR_vW7nR1MBOaxLINZIVcia6U/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhK2r7lgRCyvGIvsueDUPtXYwS7zm2QmBm9SmiDxBguc05u98e6N6NWb50EYCmy2RquB_ZL2b13DRrKpQQWok45sLS0KDtB9m_MM5Zl5f7AQb4z5yyC9uMiR_vW7nR1MBOaxLINZIVcia6U/s1600/Clipboard01.jpg" height="270" width="400" /></a></div>
Odznaczony Orderem Virtuti Militari, nie otrzymuje jednak z powodu swych rewolucyjnych poglądów dalszych awansów. Zniechęcony tragiczną sytuacją kraju, jesienią 1792 r. opuszcza Polskę i udaje się do Paryża.<br />
Francja przeżywa wówczas swój szał rewolucyjny. Władza należy do ludu, ale sankiuloci niechętnie patrzą na młodego polskiego arystokratę. Sułkowski zostaje nawet przejściowo aresztowany, aż do wyjaśnienia sprawy jego szczerej chęci wsparcia rewolucji. Zbliża się wówczas do rodziny Venture. Jan Michał Venture de Paradis był orientalistą, który spędził wiele lat na Bliskim Wschodzie, głównie w Egipcie i Syrii. On to rozbudził w Józefie zainteresowania orientalistyką i... jedną z jego pięknych córek. Przyjaźń z Venture trwała aż do ich prawie jednoczesnej śmierci w Kairze. Dzięki niemu Sułkowski opanował język arabski i turecki oraz obszerną wiedzę o Oriencie, wspartą zresztą osobistymi doświadczeniami, gdy był wysłany służbowo do Turcji.<br />
Dopiero w kwietniu 1796, już jako obywatel francuski (podobno dzięki małżeństwu z Venture’ówną), otrzymuje przydział do armii włoskiej generała Bonapartego. Sułkowski chce nadal doskonalić się w sztuce wojennej, której ostatecznym rezultatem ma być udział w wyzwoleniu Kraju. W Bonapartem widzi wzór swych rewolucyjnych ideałów. Jednak - mimo zainteresowania ważniejszymi sprawami sztabowymi - jest od nich odsuwany. Dopiero udział w bitwach i odwaga zwracają na niego uwagę przyszłego cesarza Francuzów. Sułkowski zostaje mianowany jego adiutantem przybocznym (aide de camp). To mu umożliwia stały kontakt z Bonapartem, który poznaje się na zdolnościach młodego Polaka i wyznacza mu coraz poważniejsze zadania. Zadziwiające jest jednak, że inni oficerowie ze świty Napoleona awansują błyskawicznie, a Józef - prawa ręka wodza - kończy kampanię włoską w dotychczasowym stopniu kapitana. Zresztą ponoć on sam nie zabiegał o żadne awanse. Jednak stwierdzenia jego biografów, że Napoleon trzymał go w cieniu z obawy, że Sułkowski mógłby zająć jego miejsce, należy zaliczyć do niesmacznych legend. Również pochlebne opinie innych dowódców o Sułkowskim nie mogły tu mieć żadnego znaczenia. Wprawdzie utrzymywał on kontakty z niechętnymi wówczas Bonapartemu członkami Dyrektoriatu, ale zawsze i w każdej okoliczności wykazywał pełną lojalność wobec swego wodza. Takim pozostał do końca życia, mimo że Bonaparte - ten jego wzór rewolucjonisty, który miał przynieść wolność uciskanym (a między innymi i Polsce) - zawiódł całkowicie jego nadzieje.<br />
Wiadomo, że między naczelnym wodzem a jego przybocznym adiutantem istniały rozdźwięki. Bonaparte w pełni doceniał talenty wojskowe i inteligencję swego bliskiego współpracownika, jednocześnie zarzucając mu niezrównoważenie, słabą orientację polityczną i wybujałą wyobraźnię.<br />
W dniu 5 marca 1798 r. został oficjalnie zaakceptowany plan wyprawy egipskiej. Bonaparte zdawał sobie doskonale sprawę, jak w tym przedsięwzięciu - dzięki swej wiedzy o Bliskim Wschodzie i znajomości języków może mu być pomocny Józef Sułkowski. Głównym tłumaczem wyprawy został Jan Michał Venture.<br />
Sam jej plan i perspektywy odpowiadały naturze Sułkowskiego. Napoleon obiecywał jej uczestnikom złote góry, bogate łupy i nagrody. Wyprawa miała przynieść wyzwolenie uciskanym przez bejów mameluckim fellahom.<br />
W czerwcu 1798 r. potężna flota wojsk francuskich w drodze do wybrzeży afrykańskich opanowuje Maltę. Tu Sułkowski popisał się wybitną odwagą, którą odznaczył się również przy zdobyciu Aleksandrii, gdzie był dwa razy zepchnięty z muru i ranny. Dotarcie do Kairu przez gorącą pustynię staje się trudnym zadaniem, ale Sułkowski wykazuje tu szczególną wytrzymałość i hart ducha. W słynnej Bitwie pod Piramidami znów odznacza się brawurą i męstwem. Podczas krwawej rozprawy z wojskami Ibrahima-Beja pod Salehyeh (11 sierpnia 1798 r.) zostaje ciężko ranny. Pocięty szablami i trafiony wieloma kulami, zostaje zniesiony z pola walki. Jego męstwo i pogarda śmierci budzą podziw kolegów. Bonaparte nagradza go awansem na szefa brygady. Sułkowskiego pielęgnują lekarze wojskowi, ale nasz bohater, cudem uratowany od śmierci, nie może już brać udziału w bitwach. Zostaje więc odkomenderowany do ekipy uczonych towarzyszących armii. Grupa ta liczyła ponad stu pięćdziesięciu badaczy i artystów, a ich osiągnięcia stały się jedyną trwałą zdobyczą wyprawy Napoleona. Oszczędzani przez wodza, często niezaradni i słabi, budzili lekceważenie i niechęć wojska. Sułkowski pomagał im, a dzięki swej inteligencji i wiedzy spotykał się z ich strony z uznaniem i sympatią. Oni to właśnie po jego bohaterskiej śmierci poświęcają mu wiele serdecznych wspomnień.<br />
Sułkowski natychmiast po wyjściu ze szpitala włącza się do prac powołanego w Kairze Instytutu Egipskiego, którego kontynuacją jest istniejący do dziś Instytut Archeologii Orientalnej w Kairze (IFAO). Bonaparte obarcza tu Sułkowskiego różnymi zadaniami, powierza przygotowanie zbioru praw egipskich, organizację sądów i oświaty. Sułkowski z własnej inicjatywy organizuje wyprawę archeologiczną do wsi Feraneh nad Nilem, skąd przywozi bogate materiały naukowe, kamienie z hieroglifami i popiersie Izydy. Następnie włącza się do planów odbudowy starożytnego Kanału Sueskiego. Ma tam jechać w październiku z Bonapartem na rekonesans.<br />
Z tego okresu pochodzą jego liczne opracowania o charakterze naukowym („Notatki z wyprawy egipskiej”, „Opis drogi z Kairu do Salehyeh”, „Listy” i in.). Sułkowski opisuje w nich ciężką dolę fellahów egipskich, którzy mieli być wyzwoleni przez Napoleona spod ucisku bejów, w co nasz bohater wierzył.<br />
Wszystko wykonuje w okresie przedłużającej się rekonwalescencji, przy strasznym upale egipskiego lata.<br />
Stosunki z Napoleonem nie układają się dobrze. Bonaparte zaraz po zdobyciu Kairu niby likwiduje - zgodnie ze swymi obietnicami - mameluckie stosunki feudalne, ale działa niekonsekwentnie, opierając się na bejach.<br />
W armii okupacyjnej zaczyna się jednak dziać niedobrze. Zniszczenie w sierpniu przez admirała Nelsona floty francuskiej zakotwiczonej w zatoce Abukir, a więc w pewnym sensie odcięcie powrotu, wywołuje w zwycięskiej armii nastroje pesymistyczne. Żołnierzy dręczy nostalgia, zaczynają się choroby. Grupa wyższych oficerów pod pretekstem ratowania nadwerężonego zabójczym klimatem zdrowia opuszcza Egipt. A tymczasem w Kairze w październiku 1798 r. wybucha powstanie. Okupacyjne rządy Francuzów budzą niezadowolenie. W tym czasie Turcja wypowiada Francji wojnę w wyniku bezprawnego zajęcia ważnej prowincji państwa ottomańskiego. Powstanie jest zaskoczeniem dla Francuzów. Bonaparte, nieobecny chwilowo w Kairze, wraca pospiesznie do swej kwatery w pałacu Esbekieh. Sytuacja staje się groźna, tym bardziej, że w Europie powstaje przeciw Francji koalicja angielsko-turecka, wspomagana przez Rosję.<br />
Sułkowski znajduje się w oblężonej siedzibie Instytutu wraz z grupą uczonych, ale na wiadomość o rozruchach przedziera się w nocy z 21 na 22 października do kwatery Napoleona. Jest ciągle rekonwalescentem w nie najlepszej formie.<br />
W związku z wiadomością, że siły arabskie z prowincji zbliżają się do Kairu, aby wspomóc powstańców, powstaje konieczność zbadania sytuacji na przedmieściach miasta. Od tego zależy dalsze działanie wojsk francuskich. Są podstawy do przypuszczeń, że właśnie Sułkowski sam zgłasza gotowość wykonania tego zadania. To nie Napoleon wysyła go „na pewną śmierć”, jak to się później przyjęło. Koledzy Józefa odmawiają go od tego. Venture słowami: »Wygój się wprzód z ran twoich” chce go powstrzymać od działania. „Nieprzyjaciel nie ma tyle cierpliwości, trzeba iść naprzeciw niemu - odpowiada Sułkowski - z tą wrzącą niespokojnością, która uśmiecha się na widok pola bitwy, i rusza spiesznie w towarzystwie piętnastu kawalerzystów ze straży przybocznej naczelnego wodza”. Tak to opisuje St. - Albin, dodając, że „Sułkowski nie mógł nad sobą panować i nie wstrzymywał nigdy swego zapału, gdy szło o rzucenie się na niebezpieczeństwa. Szczęk broni, dym armat napełniały go jakimś urokiem, czuł się panem siebie bo był nieporuszony w ogniu”. Jest to bardzo trafna charakterystyka.<br />
Tłumacz St.-Albina, Ludwik Miłkowski, w przedmowie do dzieła o Sułkowskim dodaje, że Napoleon, wyraziwszy zgodę na tę eskapadę, pożegnał go gestem wschodnim, który oznaczał: „Idź i zgiń”. Jest to taka sama fantazja, jak upatrywanie przyczyny śmierci Sułkowskiego w złamaniu dyszla powozu, którym z Venturem jechali z Paryża do Tulonu.<br />
Napoleon wysyłając Sułkowskiego „na pewną śmierć” chciał rzekomo pozbyć się potencjalnego rywala i przeciwnika politycznego. Legenda ta została wymyślona przez tegoż St.-Albina i jest uporczywie powtarzana przez polskich pisarzy i niektórych historyków. Podaje on, że gdy na posiedzeniu Dyrektoriatu Wykonawczego w Paryżu zatroskano się, kto mógłby objąć dowództwo w razie śmierci Napoleona, Lazare Carnot, mąż stanu Rewolucji, powiedział: „Jeśli stracimy Bonapartego, mamy gotowego wodza w Sułkowskim”. Jest to prawdopodobnie jeszcze jeden wymysł St.-Albina.<br />
W otoczeniu Bonapartego była cała masa generałów i wyższych oficerów zaprawionych w bojach i zdolnych dowódców. Dlaczego na jego ewentualnego następcę miano by upatrywać młodziutkiego kapitana, o którym może słyszano? (Sułkowski miał kontakty prywatne z Dyrektoriatem). Trzeba tu zachować odpowiednie proporcje...<br />
Udało mi się znaleźć ciekawą notatkę dotyczącą ostatnich chwil życia Józefa Sułkowskiego, napisaną przez Dominika Denon, rysownika i rytownika francuskiego towarzyszącego Bonapartemu w wyprawie egipskiej. Została ona zamieszczona w „Nowym Pamiętniku Warszawskim za 1804 r”, czyli zaledwie sześć lat po tragicznej jego śmierci. „Młody i odważny Sułkowski, zaledwie z ran pod Salehyeh odebranych wyleczony, chciał uważać (zbadać) położenie nieprzyjaciół; spostrzega i uderza na nich, pomimo nierównej liczby tamuje, lecz zapędziwszy się zanadto trafia na zasadzkę. Koń jego, piką przeszyty, pada i przygniata go, a pędzący mu na ratunek nieostrożnie rozbija go i na śmierć gniecie. Taki (był) zgon tego młodego cudzoziemca i najznakomitszego oficera armii egipskiej”.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxXmGqPpXfnkBqajL-mflOdBU4aT1sk7JgO4zS1rg3URXAjoT5np-aKpCC2NBSpSkABkAWWv_SLu9O0h0R7ZxeS9vfWZBh2ok_6bbCdUX7DNoGfm_7BZz4K4AuMFiGOUcgoGVIfKfjJ0ZZ/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgxXmGqPpXfnkBqajL-mflOdBU4aT1sk7JgO4zS1rg3URXAjoT5np-aKpCC2NBSpSkABkAWWv_SLu9O0h0R7ZxeS9vfWZBh2ok_6bbCdUX7DNoGfm_7BZz4K4AuMFiGOUcgoGVIfKfjJ0ZZ/s1600/Clipboard03.jpg" height="275" width="400" /></a></div>
Prawie identyczną wersję podaje w 1832 r. Ludwik Miłkowski. Opis ten jest później powtarzany w podobnych do siebie wersjach.<br />
Wieść o śmierci Sułkowskiego dochodzi do Napoleona tegoż dnia (tj. 22 października 1798 r.), w porze obiadowej. Świadkowie tak to relacjonują: „Wstał natychmiast od stołu, bez okazania najmniejszego wzruszenia. Mówił jednak potem (co może mu się samemu zdawało), że płakał nad jego śmiercią”. Do otaczających go osób miał powiedzieć: „Przygotowałem się do wielu strat w tym kraju, obecnie atoli poniesiona jest dla mnie jedną z niepowetowanych”. Był to niewątpliwie szczery wyraz żalu, który Napoleon okazywał także i później. W sprawozdaniu wysłanym do Dyrektoriatu Wykonawczego w Paryżu podał: „Był to młody człowiek pełen największych nadziei”.<br />
Nazajutrz po tej masakrze szef sztabu Berthier rozkazał pułkownikowi Bessieres wysłać ludzi w celu pogrzebania zabitych. Chodziło głównie o to, aby wobec pojednawczych zamiarów Napoleona zatrzeć ślady po tym, co zaszło. „Sułkowski był posiekany na drobne części, które wierny jego sługa w miejscu zabójstwa wyśledzić i po wąsach ledwie rozpoznać zdołał”.<br />
Bonaparte zdawał sobie sprawę z tego, że walka z ludem arabskim jest beznadziejna, i szybko dochodzi do porozumienia z powstańcami. „Przebacza” inspiratorom buntu, a dla zjednania sobie tłumów występuje czasem w miejscowym stroju, a nawet ogłasza się wyznawcą Proroka. Te teatralne efekty - jak to nazywa Brandys - budziły niesmak jego podwładnych.<br />
Śmierć Józefa Sułkowskiego w wieku 25 (28?) lat, żołnierza znanego z odwagi i czynów bojowych, wywołała żal w armii napoleońskiej. Boleśnie odczuwali tę stratę generałowie i żołnierze, uczeni i artyści. Sławiono jego charakter, męstwo i inteligencję.<br />
Napoleon zarządził na północno-wschodnim krańcu Kairu budowę dwóch fortów mających stanowić zabezpieczenie przed powtórnym buntem. Jeden z nich nazwano Fortem Sułkowskiego. Nazwa ta istnieje do dziś, choć trudno wyodrębnić go wśród obecnie gęstej zabudowy tej dzielnicy.<br />
Ponoć dwadzieścia lat później Napoleon, już jako zesłaniec na Wyspie Świętej Heleny, wspominając dzieje tragicznej śmierci Sułkowskiego podał, że wyruszył on na rozpoznanie z dwustu konnymi. Czyżby nie pamiętał? A może było to podświadome usprawiedliwienie, nie mające zresztą wiele wspólnego z zarzucanym mu wysłaniem Polaka, jako swego konkurenta, na pewną śmierć? Tę legendę trzeba kategorycznie odrzucić. Askenazy określa ją dosadnie jako bajkę.<br />
W latach 1979-81 poszukiwałem w Kairze grobu Józefa Sułkowskiego. Został on początkowo pochowany na cmentarzu chrześcijańskim w starej dzielnicy, gdzie poległ, w okolicy bramy miasta Bab-El-Nasr. Cmentarz ten był w tych latach akurat w rozbiórce, ale znalazłem tam nieliczne groby Europejczyków z końca XVIII stulecia. Natomiast dobrze zachowany jest cmentarz znajdujący się opodal - Cimitero Latino di terra Santa. Kilkadziesiąt lat temu Francuzi zbudowali tam wielki grobowiec-mauzoleum ku czci Francuzów poległych za Francję w latach 1914-18 i 1939-45. Na tablicach umieszczono kilkaset nazwisk. Poniżej znajduje się wyodrębniona część pomnika poświęcona Francuzom zmarłym (poległym) za ojczyznę w wyprawie egipskiej (Aux Français Morts pour la Patrie - Expedition d’Egypte 1798-1801). W centrum jest tablica ku pamięci generała Klébera i admirała Bruersa oraz dwunastu innych generałów. Obok płyta ku czci uczonych. Wśród nich widnieje nazwisko Sułkowskiego i Venture’a.<br />
Uwiecznieniem udziału Józefa Sułkowskiego w kampanii egipskiej w Kairze kilkadziesiąt lat po jego śmierci zajął się gen. Henryk Dembiński, który wystawił mu pomnik (dziś już nie istniejący).<br />
Józef Sułkowski był postacią tragiczną - dzielny żołnierz odznaczający się szaleńczą odwagą, rewolucjonista i gorący patriota, związał się z Bonapartem licząc, że ten w końcu wyzwoli i jego ojczyznę, ale zawiódł się srodze. Nie wiodło mu się ani w kraju, ani w służbie u Francuzów. Mimo wyjątkowych zasług i męstwa bojowego był odsuwany od awansów. Dopiero tuż przed śmiercią Napoleon mianował go szefem brygady, co odpowiadałoby randze pułkownika, a może generała. Nie powiodła mu się też. zainicjowana przez niego sprawa organizacji polskich legionów we Włoszech. Ubiegł go w tym gen. Jan Henryk Dąbrowski.<br />
Można przypuszczać, że ten piękny młodzieniec nie miał też szczęścia w miłości. Na ten temat pozostało niewiele przekazów, a jego rzekomy romans z księżniczką włoską w czasie kampanii włoskiej rozdmuchał w swym dramacie Żeromski. Nawet wiadomość o jego stosunku z piękną córką Venture’a jest niepewna. Małżeństwo z nią (jeśli w ogóle zostało zawarte) miało na celu szybsze uzyskanie obywatelstwa francuskiego, aby ... jak najprędzej dostać się do armii.<br />
Nie ulega wątpliwości, że ponad kobiety i przygody miłosne przekładał Sułkowski wojaczkę. Ten rycerz bez skazy poległ tak, jak żył. Jego życiorys, czyny bojowe stworzyły wokół niego piękną legendę, choć - mówiąc brutalnie - niczego dla Polski nie zdołał zdziałać.<br />
Nie było moją intencją umniejszać chwałę tego polskiego bohatera narodowego. Takie postacie słusznie są czczone i cieszą się sympatią potomnych, ale często wokół nich powstaje legenda, która ma nie wiele wspólnego z prawdą historyczną.<br />
<div style="text-align: right;">
TADEUSZ DZIERŻYKRAY-ROGALSKI </div>
<div style="text-align: right;">
profesor doktor habilitowany, Towarzystwo Naukowe Warszawskie</div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
Ważne linki dotyczące autora:</div>
<div style="font-size: 16px;">
<a href="https://repozytorium.amu.edu.pl/jspui/bitstream/10593/7547/1/11_Zbigniew_Drozdowski_KRONIKA_Profesor_Drozdowski_121-122.pdf" target="_blank">Biografia Tadeusza Dzirżykray-Rogalskiego</a></div>
<div style="font-size: 16px;">
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/69615/tadeusz-dzierzykray-rogalski" target="_blank">Książki Tadeusza Dzierżykray-Rogalskiego</a></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
</div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-67592364170886883332014-11-02T08:56:00.001-08:002014-11-02T11:23:00.136-08:00Wiara kontra Nauka: cz. III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii:Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia? <br />
<div style="text-align: right;">
Problemy 08/1992</div>
<br />
<div style="text-align: justify;">
<br />
Od czego pochodzą takie słowa jak ród, naród, rodzić, rodzina, przyroda, urodzaj, rodzeństwo? Czy przypadkiem nie od, przedstawionego w czterotwarzowym i trójpoziomowym posągu światowida boga Roda? Boga bogów. Nadrzędnego bóstwa odpowiadającego za narodziny i śmierć, wszechwładnego i wszechwidzącego, mającego wszystkie pomniejsze bóstwa pod sobą?<br />
Kontynuując cykl zderzający wierzenia religijne z wiedzą naukową przedstawiamy kolejny bardzo ciekawy tekst wykraczający daleko poza granice określonego tytułem tematu. Artykuł Zygmunta Krzaka – „Światowid — co i kogo przedstawia?” omawia bowiem nie tylko posąg znalezionego na terenach Ukrainy koło Liszkowic Światowida, ale, jak to z dobrymi tekstami religioznawczymi bywa, odnosi koncepcję świata i bogów w nim przedstawioną do wierzeń z całego świata. Co więcej zwraca uwagę na przyczyny powstania takiego czterokierunkowego i trójpoziomowego układu w wierzeniach nie tylko słowian ale i wielu ludów pierwotnych – również w wielu religiach nam znanych: hinduizmie, w Egipcie, mitach greckich, w tradycji chińskiej itd.<br />
Dlaczego koncepcja czterotwarzowego bóstwa nadrzędnego i trzech poziomów świata jest tak powszechna? Powszechna do tego stopnia, że nawet w judaizmie pobiblijnym i w antycznym chrystianizmie istnieje tradycja boskiego wizerunku o czterech twarzach, czterech głowach, któremu to wizerunkowi Żydzi mieli jakoby oddawać cześć?<br />
Koncepcja ta jest zresztą znacznie starsza. Poświadczono ją już dla człowieka neandertalskiego. Idea ta, jak można przypuszczać na podstawie zachowanych symboli, sięga paleolitu, a powszechna staje się już w młodszej epoce kamiennej.<br />
Jak twierdzi Eliade, dzięki postawie stojącej człowieka, przestrzeń organizuje się w strukturę: w cztery poziome kierunki rzutowane z centralnej osi „góra — dół”. Innymi słowy, przestrzeń daje się zorganizować wokół ludzkiego ciała jako rozciągająca się w przód, w tył, na prawo, na lewo, w górę, w dół.<br />
Już człowiek neandertalski myśli przez analogię i zaczyna stosować antropomorfizm w swoich koncepcjach świata. Zadaje pytania. W tym dwa najważniejsze:<br />
- skąd się to wszystko wzięło?<br />
- kto tym wszystkim kieruje?<br />
Kieruje - bowiem inne nieantromorficzne wyjaśnienie jest na tamten czas umysłowo niedostępne. TO, czyli podstawowe <b>pytania </b>oraz cechy psychologiczne ich narratora, są przyczyny powstawania pierwotnych religii. TO, czyli pytanie o <b>przyczynę </b>zjawisk oraz <b>antropomorfizm </b>myślowy i rozumowanie przez <b>analogię</b>, są przyczyny budowania pierwotnych koncepcji świata wraz z wyobrażeniem istot znacznie potężniejszych od człowieka. TO, czyli budząca się <b>wyobraźnia </b>i <b>inteligencja </b>oraz stałość czy też <b>intrasubiektywność </b>pewnych <b>schematów </b>poznawczych pochodzących z doświadczenia (kierunki przestrzeni, hierarchia społeczna, siła-słabość np. zwierząt w przyrodzie, przyczyna-skutek, trwałość w czasie np. drzew, skał, zmienność pór roku, oddziaływanie słońca i jego obieg itd.), to są przyczyny tak szerokich podobieństw w wierzeniach wielu niemających ze sobą styczności kultur. Do tego dochodzi oczywiście międzykulturowa <b>wymiana treści</b>, ich asymilowanie, przekształcanie i nadbudowywanie – wszak pierwotnemu chrześcijaństwu blisko było zarówno do mitologii starożytnego Rzymu jak i kultur Mozopotamii. Atrybuty egipskiej bogini Izis przypisano matce boskiej (wiele świątyń poświęconych Izis zostało faktycznie przemienionych na świątynie Marii), atrybuty greckich i rzymskich bożków pozwolono ludziom przypisywać męczennikom, których otoczono podobnym kultem, jak dawnych bogów. Wielobóstwo zastąpiono kultem matki boskiej w wielu odmianach – od Matki Boskiej Cierpliwie Słuchającej po Matkę Boską Śnieżną oraz kultem poszczególnych świętych odpowiedzialnych za wiele różnorakich kwestii – od ochrony płodów rolnych po pomoc przy narodzinach dzieci.<br />
Przyczyny powstawania wierzeń pierwotnych i religii są, zatem w swej istocie nader proste. Problem jedynie tkwi w tym, że złożone i późniejsze antropologicznie systemy religijne ukrywają przed nami przyczyny swojego powstania – z racji tego, że korzystają bardziej z kulturowej wymiany „wiedzy” i są już kolejnym poziomem na drodze zadawania podstawowych pytań. Ponadto – jak mówi Richard Dawkins, indoktrynują one nas od poziomu dziecka, kiedy to twierdzenia religijne przyjmujemy na wiarę, jako coś dowiedzionego, jako fakty ze świata dorosłych, nieodróżnialne od odpowiedzi na pytanie, dlaczego rzeki płyną do morza a nie odwrotnie. W życiu dorosłym nie potrafimy w konsekwencji zadać odpowiednich pytań i nie potrafimy przeciwstawić się kulturowo uwarunkowanym przekonaniom – obnażyć ich. Stąd nasuwa się prosty wniosek, że po pierwsze religioznawstwo a nie religia powinno być uczone w szkołach, po drugie, że powinniśmy studiować nie tylko pierwociny powstania charakterystycznej dla naszej kultury, dominującej religii, ale też przyczyny i mechanizmy powstawania kultów znacznie bardziej pierwotnych i mniej rozwiniętych. One bowiem, znacznie lepiej odsłaniają mitotwórcze mechanizmy jakim ulegał człowiek pierwotny i prowokują do zadawania odpowiednich pytań.<br />
Gorąco polecam poniższy tekst.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<b>Spis treści:</b></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/10/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html#more" target="_blank">- Leonard J. Pełka - Polska Demonologia Ludowa</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
- <b>co mówi nauka:</b></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii:</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
- czy nauka może być szkodliwa?</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
ps. Istotnym elementem całego cyklu jest <a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Nauka Poprawnego Myślenia - Narcyza Łubnickiego</a> - tekst ważny dla wielu dziedzin naszego życia - został więc wyjęty z ram powyższego cyklu i umieszczony jako osobny artykuł. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.</div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<br /></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<span style="font-size: 16px; text-align: justify;">----------------------------------------------------------------</span></div>
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<span style="font-size: 16px; text-align: justify;"><br /></span></div>
<div style="text-align: start;">
<b><span style="text-align: justify;">Wiara kontra Nauka:<br> cz. </span>III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii</b><span style="text-align: justify;"><b>:<</b>br></span></div>
<div style="text-align: start;">
<span style="text-align: justify;"><u>Tekst: Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</u> </span></div>
<div style="text-align: start;">
<span style="text-align: justify;"><br /></span></div>
<div style="font-size: 16px;">
Nazwa „Światowid” wywodzi się od słów „świat” i „widzieć” i odnosi się do kamiennego słupa, posągu, przedstawiającego centralne, czterotwarzowe, wszechwidzące bóstwo, manifestujące się w czterech osobach, i trójpoziomowy kosmos, składający się ze sfer: nieba, ziemi i świata podziemnego.
</div>
</div>
<a name='more'></a><div style="text-align: justify;">
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiwTqFVkgLV414QFEtAGWF7G-hjggyweZKtFvo1vxnrdLHRfuAJJmWutaJGBY5CEZXSLlgTbrSSe-cQFsXtUuGlsbQD7it8WSMFv-2qAh2J9z4k7d92FAIhyphenhyphen_KjthnCXJ3b_g-ByGetzNW7/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiwTqFVkgLV414QFEtAGWF7G-hjggyweZKtFvo1vxnrdLHRfuAJJmWutaJGBY5CEZXSLlgTbrSSe-cQFsXtUuGlsbQD7it8WSMFv-2qAh2J9z4k7d92FAIhyphenhyphen_KjthnCXJ3b_g-ByGetzNW7/s1600/Clipboard03.jpg" height="400" width="208" /></a></div>
Słup ten został znaleziony w 1848 r. w rzece Zbrucz, koło Liszkowic, w dawnym powiecie husiatyńskim na Podolu (Ukraina). Jest to czworograniasty posąg wysokości 257 cm i szerokości 29-32 cm, wykazujący w pionie trójstrefowość. Strefa górna, największa, to wielkie postacie ludzkie: dwie żeńskie i dwie męskie, z jedną czterotwarzową wspólną głową, zwieńczoną nakryciem przypominającym kapelusz. Postacie składają się z twarzy, torsu z zaznaczonymi rękami i nóg, mają szaty sięgające łydek i są przepasane pasem. Pod ich nogami jest strefa środkowa, w której też z czterech stron są płaskorzeźby przedstawiające niewielkie postacie ludzkie: dwie żeńskie i dwie męskie, w sukienkach, z rękami wygiętymi na zewnątrz, sugerującymi zbiorowy taniec (korowód). Strefa najniższa ma z trzech tylko stron po jednej postaci ludzkiej stojącej bądź klęczącej, z rękami wzniesionymi ku górze w geście dźwigania. Ponadto w różnych strefach są elementy towarzyszące postaciom: szabla, róg, koń, kółko, drobna postać ludzka, koło jakby ze szprychami, bransoleta, jakby pierścienie, miseczka.<br />
Światowid jest wydatowany na okres wczesnośredniowieczny.<br />
Od momentu jego odkrycia zdawano sobie sprawę, że posąg ten jest niezwykle cennym znaleziskiem i ma ogromne znaczenie dla poznania przeszłości Europy Wschodniej, toteż wkrótce stał się przedmiotem nie ustających do dziś dyskusji i interpretacji. Warto choćby w skrócie, w ślad za J. Kotlarczykiem, wymienić postacie i zjawiska, których w nim upatrywano. Bardzo wcześnie w jego trójpoziomowości dopatrzono się archaicznego obrazu świata: nieba, ziemi i świata podziemnego, która to koncepcja utrzymała się do dziś. Opinię tę wypowiadali: T. Żebrowski w 1851 r., Weigel w 1893 r., B. A. Rybaków w 1953 i 1974 r., G. Leńczyk w 1965 r. Widziano też w nim hierarchię różnych bogów ewentualnie bogów i ludzi w środkowej strefie; głosili to: K. Hadaczek w 1904 r., W. Demetrykiewicz w 1910 r., L. Niederle w 1924 r., J. Sokołowska w 1924 r., T. Reyman w 1933 r., W. Antoniewicz w 1957 r., J. Rosen-Przeworska w 1972 r. Niektórzy badacze upatrywali w nim personifikację obiektów astronomicznych (J. Rymarkiewicz w 1884 r., A. Łapiński w 1986 r.). W czterech bokach słupa dopatrywano się symbolizacji czterech pór roku (T. Żebrowski w 1851 r.) bądź roku (J. Lelewel w 1853 r., J. Rymarkiewicz w 1884 r., A. Łapiński w 1986 r.). Upatrywano w nim też czterotwarzowe bóstwo (czy dwa bóstwa dwutwarzowe); koncepcję tę głosili: K. Hadaczek w 1904 r., J. Sokołowska w 1929 r., L. Niederle w 1924 r., T. Reyman w 1932 r., T. Sinko w 1936 r. To znów dopatrywano się panteonu różnych bogów (T. Reyman w 1936 r., B. A. Rybaków w 1953, 1974 i 1981 r., W. Antoniewicz w 1957 i 1970 r., J. Rosen-Przeworska w 1972 r., W. Szafrański w 1979 r.). Ostatnio A. Łapiński dopatruje się w nim personifikacji władcy ziemskiego, panującego nad uwarstwionym społeczeństwem czy ludem. Jedno nakrycie nad czterema twarzami interpretowano czasami jako symbol jedności czterech wyobrażeń w górnej strefie posągu.<br />
Posąg ten miał reprezentować arkońskiego Świętowida, co przyjmowali T. Żebrowski w 1851 r., J. Lelewel w 1853 r., Weigel w 1892 r.,-Bołsunowski w 1909 r., T. Reyman w 1932 i 1933 r., względnie boga Trygława ewentualnie jakieś bóstwo zachodniosłowiańskie (L. Niederle w 1924 r., J. Sokołowska w 1924 r., G. Leńczyk w 1965 r.), to znów boga Chorsa (Petruszewicz w 1851 r.) czy boga Roda (B. A. Rybaków w 1974 i 1984 r.) ewentualnie Peruna (A. Gieysztor w 1982 r.) czy wreszcie wymyślonego przez J. Rymarkiewicza (1884 r.) boga roku — Bohoda. Inni uczeni widzieli w nim jakieś bóstwo niesłowiańskie (Srezniewski w 1853 r.), boginię Hekate (K. Hadaczek w 1904 r.), androgyniczne bóstwo chtoniczne i solarne przypominające celtycką Eponę (J. Rosen-Przeworska w 1972 r.), Buddę (W. Demetrykiewicz w 1910 r.), boga wojny (T. Sinko w 1936 r.). M. Wawrzeniecki (1929 r.) interpretował nakrycie głowy posągu jako ,fallus”, a w słupie upatrywał wizerunku boga płodności mocy twórczej, podobnie A. Rybaków (1981 r.). Ostatnio J. Kotlarczyk dopatruje się w nim obrazu boga słońca.<br />
Jak widać, poglądy są nader rozbieżne, choć warto podkreślić, że rozważania wielu badaczy obracały się wokół koncepcji, że trójstrefowość słupa odpowiada trójstrefowości kosmosu, a posąg jest wyobrażeniem tego czy innego boga lub grupy bóstw.<br />
Metoda nowszej interpretacji tej struktury jest systemowa. Jej naczelnym założeniem jest, iż istota, znaczenie i treść struktury jako takiej nie może być prostą sumą jej części, elementów, lecz stanowi jakość i całość nadrzędną, odmienną, swoistą i nieredukowalną do poszczególnych jej składników. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgURRxPLETKrbcnKbP4ERznpzHzkMiLai9paLx3WT_gA0jpXLq0LdJMoHFOh_4yJeRFWLV0bO4aDxJXNGs0blEiMPatbmSKviIDuIno4osrGjLSChVeJ3KcSNV2AvOT54uFtzZ35jriWxkd/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgURRxPLETKrbcnKbP4ERznpzHzkMiLai9paLx3WT_gA0jpXLq0LdJMoHFOh_4yJeRFWLV0bO4aDxJXNGs0blEiMPatbmSKviIDuIno4osrGjLSChVeJ3KcSNV2AvOT54uFtzZ35jriWxkd/s1600/Clipboard01.jpg" height="320" width="284" /></a></div>
Strukturę Światowida można zobrazować graficznie (po lewej).<br />
Na całym świecie, w Eurazji i obu Amerykach, jak też w kręgu indoeuropejskim, do którego należy omawiany pomnik, w czasach nie wiadomo jak dawnych (co najmniej w młodszej epoce kamiennej) został wypracowany, zaobserwowany, wyrażany w sztuce, mitologii i wielu innych źródłach trójpoziomowy model świata, imago mundi, składający się z trzech stref: dolnej — świata podziemnego, zamieszkałego przez demony, złe duchy, karły, olbrzymy, trolle itp. istoty; środkowej — ziemskiego świata ludzi; i górnej — nieba z bogami i bogiem najwyższym jako panem centrum oraz różnymi istotami otaczającymi dwór boski, jak dobrymi duchami, aniołami, świętymi itp. Jest bogata literatura na ten temat.<br />
W Światowidzie strefa najniższa przedstawia trzech (wypadałoby oczekiwać czterech) dźwigaczy, odpowiedników greckiego Atlasa, którzy podtrzymują świat wyciągniętymi ku górze rękami. Ich budowa jest masywna, ciężka, atletyczna. Jeden z nich jest ukazany w pozycji typowej dla chińskiego (i nie tylko tego) dźwigacza świata, Pan-ku: ręce podniesione do góry, nogi rozstawione. Są oni więksi niż postacie ludzkie w strefie środkowej. Mogą przedstawiać olbrzymów. Chiński Pan-ku był gigantem, grecki Atlas także. Według niektórych mitologii świat jest podtrzymywany przez karły. Jak wierzyli dawni Germanowie, gdy został stworzony świat ludzi, zwany Midgardem, Odyn rozkazał czterem mocarnym karłom, by po wiek wieków podtrzymywali na swoich ramionach czaszkę Imira na sklepieniu niebieskim. Ich imiona: Austri, Westri, Nordri i Sudri. Również u meksykańskich Zapoteków był znany bóg-atlant, który dźwigał Ziemię na swoich plecach. U Eskimosów Ameryki Północnej przestwór nieba, zwany hila, wspierał się na czterech ogromnych słupach tkwiących na krańcach świata. Według mitologii mongolskiej świat spoczywa na gigantycznym żółwiu (lub jaszczurce),którego łapy odpowiadają czterem stronom świata. U Tybetańczyków strażnikami czterech stron świata były cztery karzełki —postacie kojarzone ze światem podziemnym. Południe chronił karzełek żelazny, zachód — miedziany, północ — turkusowy, wschód — karzełek z muszli. Z dawnych Indii znamy wątek o tym, że Ziemię podtrzymują cztery słonie: Ajrawata na wschodzie, Mahapadma na południu, Wamana na zachodzie i Sarawabhung na północy. Przykładów czterech atlantów można podać więcej.<br />
Wysokość dolnej strefy na Światowidzie jest druga co do wielkości i liczy 60-61 cm. Strefa środkowa jest najniższa i liczy 38 cm. Ta strefa, strefa ziemi, zawiera postacie ludzkie najmniejsze, jak wspomniano, dwie kobiety i dwu mężczyzn prawdopodobnie w tańcu (korowodzie). Można przypuszczać, że zróżnicowanie wielkości stref nie było przypadkowe i najprawdopodobniej wiązało się z ich znaczeniem w pogańskiej teologii twórców tego modelu świata i twórcy posągu.<br />
Najważniejsza i najwyższa, bo licząca 150 cm wysokości strefa górna jest niewątpliwie dominująca, królująca. Twierdzę, że przedstawia ona panteon niebiański z jednym bogiem panującym nad całym światem i manifestującym się w postaciach dwu bogiń i dwu bogów pomniejszych, które w jedno łączy wspólna głowa zwieńczona jednym kopulastym, okrągłym nakryciem. Mielibyśmy tu do czynienia z ilustracją henoteizmu.<br />
Oto materiał porównawczy z kręgu słowiańskiego, z kręgu indoeuropejskiego oraz z kultur Starego i Nowego Świata.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEirO5KS6d6KQGOPdXkiTW2b8V3oDM3JH6qWNSGfsn8T7VsUQnSbHc4_tmMiUp_npkF05yIUY946U50cXH6pqehkDpDfXNdYhhJvL9D32sxAsbzgLdKSPWx7yLO8OLYIzGupQh2rvbwWVvdL/s1600/Clipboard04.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEirO5KS6d6KQGOPdXkiTW2b8V3oDM3JH6qWNSGfsn8T7VsUQnSbHc4_tmMiUp_npkF05yIUY946U50cXH6pqehkDpDfXNdYhhJvL9D32sxAsbzgLdKSPWx7yLO8OLYIzGupQh2rvbwWVvdL/s1600/Clipboard04.jpg" height="400" width="141" /></a></div>
Henoteizm u wczesnośredniowiecznych Słowian jest jednoznacznie poświadczony dwoma tekstami. Historyk bizantyjski Prokop z Cezarei, zmarły około 562 r., w dziele „Historia wojen” zawarł cenną informację o Sklawinach i Antach, z którymi się zetknął: „Boga bowiem jednego, twórcę błyskawicy, uważają za jedynego pana wszechrzeczy, jemu składają w ofierze woły i wszelkie zwierzęta ofiarne”. Z kolei kronikarz niemiecki Helmold, żyjący w XII w., w dziele „Chronica Slavorum” napisał o połabskich Obodrytach: „Nie wątpią zaś, że między rozmaitymi bóstwami, którym przyznają pola i lasy, smutki i rozkosze, istnieje jeden bóg w niebie rozkazujący pozostałym [bogom], że on przepotężny ma w swej pieczy jedynie sprawy niebieskie, ci zaś [bogowie], pełniący posłusznie poruczone im obowiązki, pochodzą z jego krwi i każdy z nich jest tym znaczniejszy, im bliższy jest owemu bogu bogów”. Dla Słowian wschodnich takiego świadectwa nie mamy, lecz wybitny rosyjski znawca pogańskiej Słowiańszczyzny B. A. Rybaków upatruje takie naczelne bóstwo w bogu Rodzie, znanym ze wzmianek w źródłach ruskich, którego pod względem znaczenia przyrównuje do biblijnego Jahwe, egipskiego Ozyrysa, bliskowschodniego Baala i innych. Według tego uczonego miałby on wiązać się ze zjawiskami kosmicznymi, przyrodniczymi, a przede wszystkim z rodzeniem, i z jego imieniem pozostają etymologicznie związane takie słowa, jak ród, naród, rodzić* rodzina, przyroda, urodzaj, rodzeństwo. Rządził on trzema strefami świata. Był stworzycielem wszechświata i dawcą życia ludzkiego.<br />
Naczelne bóstwo w panteonie politeistycznym jest poświadczone u wielu dawnych ludów Eurazji i Afryki. W starożytnym Egipcie ideę tę znajdujemy w teologii tebańskiej, jej twórcy wymieniają trzech wielkich bogów, których sprowadzają do jednej istoty czy mocy boskiej.<br />
„Trzech jest wszystkich bogów:<br />
Amon, Re i Ptah. Nie mają oni sobie równych!<br />
Amon to jego imię, bo jest on ukryty (Amon);<br />
On jest Re ze względu na swoją twarz,<br />
a ciało jego to Ptah”.<br />
Pod troistością imion — pisze egiptolog francuski F. Daumas — kryje się zasadnicza jedność; jest wprawdzie trzech bogów, ale w jednej postaci i mówi się o bogu w liczbie pojedynczej. O wszechogarniającej jednej mocy boskiej uosabianej w wielu bogach egipskich pisze też inny wybitny egiptolog, E. Homung. Uczony ten na pytanie o boga i bogów Egiptu dał odpowiedź: i jeden, i wielu. Religii panteistycznych, z największym i najwyższym bogiem, skojarzonym z niebem, upatrywał w krajach śródziemnomorskich w przeszłości i w Afryce współczesnej D. J. Wólfel. Z kolei, jak twierdził M. Eliade, jest to na świecie u ludów pierwotnych zjawisko szersze. W Babilonii głową panteonu był Anu, „ojciec bogów” (abu ilani) i „król bogów”. Znali najwyższego boga niebios Irańczycy, choć nie zachowało się jego imię. W Grecji takim był Zeus, u Rzymian — Jupiter, u Hindusów — Brahma, u Chińczyków — Huang-ti, u Tybetańczyków — Niaticenpo, u Finów — Ukko, u ludów bałtyjskich — bóg (deivas) identyfikowany z niebem i określany jako pan (władca) nieba, pan (władca) bogów, pierwszy ze wszystkich, ojciec wszechrzeczy, bóg nieba i gwiazd, bóg nieba i ziemi, u Turków — bóg ojciec Sumer, Ulgen (Kudaj), u ludów ałtajskich — Chormusta itd. Wrócimy jeszcze do idei naczelnego boga w związku z koncepcją centrum i czterech kierunków.<br />
Światowid ma analogie na Słowiańszczyźnie i nie tylko tu. Należy do nich przede wszystkim znalezione w 1974 r. w domostwie na wyspie Wolinie, w warstwie z IX w., miniaturowe, drewniane wyobrażenie bóstwa (wysokości 9,3 cm), z główką o czterech symetrycznie rozmieszczonych twarzach męskich.<br />
Czterogłowy posąg, zwany „Czterybogiem”, jeszcze w 1850 r. znajdował się (później zaginął) obok cerkwi w Tesnowce, w byłej guberni kijowskiej, a drugi, także czterogłowy, stał na pagórku w dolinie Dniepru przy drodze z Rzeczycy do Bobrujska.<br />
W 1901 r. W. K. Guldman pisał, że w Husiatynie (Ukraina) w 1875 r. pewien kamieniarz miał natrafić na słup kamienny czterogłowy.<br />
Do najbardziej znanych należy czterogłowy bóg Świętowit z Arkony na wyspie Rugii wymieniany we wczesnośredniowiecznych źródłach jako Svantevit, Sventewith, Zvanthevith, Svateviz, Swetebueck, Szentewit. Według A. Gieysztora imię to składa się <br />
z dwu elementów: „svęt” — ten, który rozporządza dobroczynną mocą magiczną, „święty”, i „ovitevit” o znaczeniu niezupełnie jasnym, które to słowo powtarza się w nazwach osobowych. Najprawdopodobniej „vit” to tyle co „pan”. Można przyjąć — twierdzi A. Gieysztor — że imię to oznaczało tego, który „rozporządza mocą nadprzyrodzoną”, „świętą”. Wiemy, jak Świętowit wyglądał. Kronikarz duński żyjący na przełomie XII i XIII w., Saxo Gramatyk, napisał o nim: „w świątyni stał olbrzymi posąg, przewyższający wielkością wszelkie rozmiary ciała ludzkiego, rażący czterema głowami i tyluż szyjami; dwie w przód, dwie w tył patrzyły, jedna głowa na prawo, druga na lewo” (przekład A. Briicknera). Helmold nazywał go „bogiem bogów” (deus deorum). Był uważany za »jedynego boga”, który panował nad pozostałymi bogami.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiZAWq2lJn-l-ZqVAyTBoKMGb2lncLKIHPt59zh4q4sOzyAX74jksJxdw9mQMlivMZIfH6NfKrvt47ySFKDJy787131ZbPiukgvtLaMMLce9kjnRbA0he3uERA4Etfs7aXFQ7VGHRGt1iqW/s1600/Clipboard05.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiZAWq2lJn-l-ZqVAyTBoKMGb2lncLKIHPt59zh4q4sOzyAX74jksJxdw9mQMlivMZIfH6NfKrvt47ySFKDJy787131ZbPiukgvtLaMMLce9kjnRbA0he3uERA4Etfs7aXFQ7VGHRGt1iqW/s1600/Clipboard05.jpg" height="400" width="326" /></a></div>
Wreszcie wiemy, że posąg boga Perenuta z Gardźca (Garz), też na Rugii średniowiecznej, miał cztery twarze i na piersi piątą.<br />
Z Tunby (Szwecja) pochodzi cztero twarzowa figurka datowana na IX w.<br />
Z Sutton Hoo we wschodniej Anglii pochodzi kamienna kolumienka długości 60 cm, datowana na początek VII w. n.e., która na każdym końcu ma cztery symetrycznie rozmieszczone twarze.<br />
Z Rygi, z warstwy sprzed XIII w., pochodzą drewniane pałeczki z przedstawieniem czterech twarzy.<br />
Już częściowo wiemy, kogo przedstawiają czterogłowe posągi i figurki na Słowiańszczyźnie. Najwyższego boga. Dane porównawcze z Eurazji i innych części świata pozwalają na rozwinięcie i uszczegółowienie interpretacji. Ten najwyższy bóg był panem nieba (i w ogóle całego trójstrefowego kosmosu) i bogów, panem centrum, a jego czterotwarzowość oznacza, że jest wszechwidzący i wszechwiedzący i panuje nad (wszystkimi) czterema stronami świata. Podlegają mu pomniejsze bóstwa — strażnicy i opiekunowie czterech kierunków' świata. Miejscem jego przebywania jest tkwiący w niebie szczyt góry kosmicznej, której odpowiednikiem jest słup kosmiczny, tj. oś kosmiczna (axis mundi) i drzewo kosmiczne (arbor mundi).<br />
Zacznijmy od Europy. U Finów za najwyższego boga uchodził Ukko, mieszkający na górze, pan całego dworu niebieskiego, określany jako bóg-stwórca, górny, najwyższy, wysoki, sędziwy i wielki dziadek, niebieski, stary mąż, złoty król. Jego siedzibą był środek nieba. „Kalevala” wymienia jego czterokierunkowość działania poprzez posyłanie chmur i wiatrów w cztery strony świata:<br />
„Wtedy najwyższy bóg Ukko<br />
Stanął pośrodku chmur:<br />
Pchnął pierwszą chmurę ze wschodu,<br />
Drugą z północy rzucił,<br />
Trzecia ruszyła z zachodu.<br />
Czwarta skoczyła z południa”.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhDgcA7Fq6xw2LAtSpc8eV9KBG61N2hhsNblviCEYCvbs_55AUfFmISWdaS4XBN_1-JEwCp2br4dZ_I3m9ixc_HOMG1rAIpOZkN-8qt6rtCfiar1Kr3HWtUr1AYByQsACfjRXyxmn38hJEf/s1600/Clipboard06.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhDgcA7Fq6xw2LAtSpc8eV9KBG61N2hhsNblviCEYCvbs_55AUfFmISWdaS4XBN_1-JEwCp2br4dZ_I3m9ixc_HOMG1rAIpOZkN-8qt6rtCfiar1Kr3HWtUr1AYByQsACfjRXyxmn38hJEf/s1600/Clipboard06.jpg" height="400" width="361" /></a></div>
Z najwyższym greckim Zeusem była związana liczba cztery. Rzeźbiarz Fidiasz u stóp tronu, na którym zasiadał Zeus, umieścił cztery posągi bogiń zwycięstwa symbolizujące jego absolutne panowanie nad światem.<br />
Bałtyjski Perkunas występował w czterech postaciach: wschodniej, zachodniej, południowej i północnej, przy czym te hipostazy określano jako jego braci.<br />
Rzymski Janus, zwykle dwutwarzowy, był czasami przedstawiany z czterema twarzami reprezentującymi cztery kierunki świata.<br />
Henricus Cornelius Agrippa von Nettesheim (1486-1535) pisał, że imię naczelnego bóstwa pisało się czterema literami u Żydów, Egipcjan, Arabów, Persów, Medów, mahometan, Greków, Etrusków i Latynów. W tradycji chrześcijańskiej zasada ta przetrwała w formie jednego z imion boga: Tetragrammatonu czy Tetragramu, tj. czteroliterowego imienia Jahwe: JHWM. W biblijnej księdze Daniela czytamy, że cztery kierunki wiatrów niebieskich wyrażają działanie boże. Alchemicy uważali, że czwórka jest liczbą tajemniczego bytu — istoty, od której ongiś, na prapoczątku, zaczęły się dzieje ludzkości i na której się zakończą.<br />
Najwymowniejszych analogów do posągu Światowida i boga Świętowita dostarcza Azja.<br />
W dawnych Indiach jako czterotwarzowy był przedstawiany Brahma — bóg absolut, demiurg, nie znający początku, nie zrodzony, samoistniejący, pierwszy bóg, wieczny, niezniszczalny, niepodzielny. Jako bóg najwyższy nosi imiona stwórcy i ojca świata, twórcy wszystkiego, patriarchy, pana i właściciela wszystkich stworzeń, najwyższego władcy, nauczyciela świata. Był przedstawiany antropomorficznie z czterema twarzami, czterema ciałami i ośmioma rękami. Pierwotnie miał też piątą twarz patrzącą ku górze, ale odciął mu ją Sziwa, a według innej wersji — Rudra. Jego głowy widzą wszystko, znają przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Przebywał w pałacu na szczycie (a więc w niebie) kosmicznej góry Meru otoczonej czterema kontynentami (dwipa) od wschodu, południa, zachodu i północy. Piątym elementem było centrum. Nad czterema kierunkami panowali określeni strażnicy: nad wschodem — Indra, nad południem — Jama, nad zachodem — Waruna i nad północą — Kubera. W „Bhagawatgicie” mówi się o Brahmie:<br />
„W lśniącym diademie ujrzeć cię pragnę znów,<br />
Z berłem i dyskiem w dłoni,<br />
Czterema błogosławiącego ramiony...”<br />
Również indyjski Waruna bywał przedstawiany z czterema twarzami odpowiadającymi czterem stronom świata. Uchodził za władcę i strażnika kosmicznego ładu, norm i zasad rządzących wszechświatem, twórcę i nadzorcę, króla doglądającego wszystkich spraw, prawodawcę i sędziego. Uchodził też za króla bogów, ludzi i wszechświata, wszystkiego, co istnieje, powszechnego władcę. Przypisywano mu dalekowzroczność i wszechwiedzę. Jego oczy na czterech twarzach przepatrywały cały świat.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXtsgZ50sPUukUGhboqEEjJfigbkia6IpsP8oyq4L4g5XnbeGm_PaPEGbqXa7vjXDewxutCg4GbVTAvEDT5OPbSYCf-9EsUgu7QbI9ufDt3NzeollSf5ec3KgcV2ojpD0iB4iAWYfJcwJi/s1600/Clipboard07.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiXtsgZ50sPUukUGhboqEEjJfigbkia6IpsP8oyq4L4g5XnbeGm_PaPEGbqXa7vjXDewxutCg4GbVTAvEDT5OPbSYCf-9EsUgu7QbI9ufDt3NzeollSf5ec3KgcV2ojpD0iB4iAWYfJcwJi/s1600/Clipboard07.jpg" height="400" width="278" /></a></div>
Także Sziwa bywał niekiedy przedstawiany z czterema twarzami.<br />
Wairoczana, pierwszy spośród najwyższych „Buddha”, stanowiących pierwszą emanację Adhibuddy (samej istoty bytu w konkretnej, osobowej formie) był centralną postacią specyficznego tantrycznego systemu tybetańskiego, w którym przedstawiany był z czterema głowami.<br />
Dwu, względnie czterokierunkowe działanie bóstwa zaświadcza Rigweda. W hymnie do nieznanego boga, stwórcy świata, czytamy:<br />
„Ramiona jego są to strony świata”.<br />
W Chinach bogiem i władcą centrum oraz czterech kierunków świata był Huang-ti — najwyższy władca w panteonie bogów. Był określany jako najwyższy pan nieba, władca najczcigodniejszy. Przypisywano mu posiadanie czterech twarzy względnie czworga oczu, a więc znów wszechwidzenie i panowanie nad wszystkimi stronami świata. Jego siedzibą był szczyt kosmicznej góry Kuńluń. Tu stał jego pałac. W chińskim modelu świata każda z czterech jego stron miała swego władcę. Stron świata było cztery: wschód —Tajchao, południe — Jań-di, zachód — Szaoc hao, północ — Czuańsjuj.<br />
Czterokierunkowością odznaczało się chińskie bóstwo Szang-ti. Jeden z dawnych tekstów głosi:<br />
„Wielki jest Szang-ti,<br />
Który w swym majestacie spogląda na ten niski świat.<br />
Przebiega (wzrokiem) wszystkie cztery strony,<br />
Szukając kogoś, kto by zaprowadził ład wśród ludzi”.<br />
Tekst przypisywany Sü Czengbowi, który żył w III w. n. e., mówi o Pan-ku, który rozbił pierwotne jajo kosmiczne i stworzył świat, że po śmierci cztery jego kończyny stały się czterema krańcami (lub biegunami) świata.<br />
Idea czterokierunkowo działającego boga nieobca była starożytnym Egipcjanom. W hymnie z Hibe mówi się, że cztery wiatry niebios pochodzą z ust Amona. Również w babilońskim poemacie „Enuma elisz” czytamy o czworakim wietrze stworzonym przez boga Anu. Ideogram mezopotamskiego Adada — boga wiatru i huraganu — bywał niekiedy przedstawiany czterema znakami ułożonymi na krzyż jako reminiscencja wiatru, który dmie we wszystkie strony świata, a zatem jest wszędzie. Określenie „cztery wiatry” względnie „wszystkie wiatry” występuje też w Starym Testamencie. W greckich papirusach magicznych z Egiptu (II-IV w. n. e.) jest mowa o najwyższym, uniwersalnym bogu Aionie, który jest panem świata: spogląda na zachód i na wschód, obserwuje południe i północ. Aion czuwa z kierunku czterech wiatrów, czyli z czterech stron świata. W judaizmie pobiblijnym i w antycznym chrystianizmie istnieje tradycja boskiego wizerunku o czterech twarzach, czterech głowach, któremu to wizerunkowi Żydzi mieli jakoby oddawać cześć. Tradycja ta odnosi się 1) do Baala z Tyru, który bywał przedstawiany cztero- kształtnie, i 2) do posągu, który Manassee — król judejski — kazał wyrzeźbić i umieścić w świątyni jerozolimskiej. W wersji syryjskiej był on opisany jako bałwan o czterech twarzach. Również w Talmudzie bałwan Manassesa ma cztery twarze. W dawnym Iranie Zerwań był bogiem czteropostaciowym, którego cztery aspekty reprezentowały między innymi przestrzeń.<br />
Przenieśmy się do Ameryki. H. W. Longfellow poświadcza czterokierunkowość boga u szczepu Indian Odżibuejów w Krainie Wielkich Jezior i opisuje tymi słowy, mówiąc o działalności Manitu, wielkiego ducha i stworzyciela, stwórcy świata i ludzi:<br />
’’Cztery znaki<br />
Występują: oto cztery<br />
Wiatry Niebios. W taki sposób<br />
Wszechbytność Wielkiego Ducha<br />
Oznaczają te symbole”.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibyb8AO4CDeTrB7USdfFgBzrRS5pbftXUt3jOdeKGWcNjt-EvXEVvhzK55K519e6RTLJetUYY65yH_iHecC5h7-aDUp_FjwgptI04d1OOzDsZjPK0ROw4Oy6EPF4MCJ_HP9dGInbAx70IL/s1600/Clipboard08.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEibyb8AO4CDeTrB7USdfFgBzrRS5pbftXUt3jOdeKGWcNjt-EvXEVvhzK55K519e6RTLJetUYY65yH_iHecC5h7-aDUp_FjwgptI04d1OOzDsZjPK0ROw4Oy6EPF4MCJ_HP9dGInbAx70IL/s1600/Clipboard08.jpg" height="400" width="302" /></a></div>
W „Codex Fejervary — Mayer” przedstawiony jest symboliczny obraz świata w kształcie równoramiennego krzyża, w którego centrum mieści się postać boga Tepeyollotliego, co oznacza „Serce góry”, boga ziemi i jaskini oraz pana nocy, a w czterech ramionach są czterej synowie najwyższej pary boskiej: Quetzalcoatl, Xepetotec, Camartli i Huitzilopochtli. U Tolteków najwyższy bóg Tonacatecutli i jego małżonka Tonacasiuatl uchodzili za rodziców czterech synów, którzy byli związani z czterema stronami świata: Tezcatlipoki czerwonego, Tezcatlipoki czarnego, Quetzalcoatla i Uicilopocztliego. U Majów czterem stronom świata byli przypisani bogowie: „czaki” (bogowie deszczu), „pawany” (bogowie wiatru) i „bakaby” (nosiciele nieba). Podobnie u Azteków: nad centrum panował bóg ognia Szintekutli, a poszczególne strony świata miały bogów: wschód - Tlaloka, , południe - Szipe To teka, zachód - planetę Wenus, północ - Mictlantecutliego.<br />
I wreszcie w litewskim i łotewskim kręgu kulturowym mówi się o bogu Perkunie, że miał cztery oblicza i panował nad czterema stronami świata.<br />
Autor najpełniejszej i natrafniejszej, moim zdaniem, interpretacji posągu Światowida, B. A. Rybaków, upatruje w nim symbolu zwierzchnika, boga Roda, a w czterech postaciach widzi bóstwa jemu podległe: boginię Makosz, boginię Ładę, boga Chorsa lub Dadźboga i boga Welesa czy Wołosa. Koncepcja tego uczonego, oparta na materiale słowiańskim, jest najbardziej zgodna z koncepcją prezentowaną w niniejszym artykule: bóg centrum, cztery bóstwa pomniejsze i trzy strefy kosmiczne, a całość przedstawia model świata. Autor ten napisał o Światowidzie, że jest to „wykuty w kamieniu traktat filozoficzny”.<br />
Przyjrzyjmy się mu jeszcze jako modelowi świata, w którym główne znaczenie mają liczby: trójka, czwórka i jedynka.<br />
O trzech strefach kosmosu pisałem na początku artykułu. Dodajmy jeszcze, że trójka była uniwersalną, powszechnie występującą liczbą kosmologiczną i boską. Mówiąc w skrócie, symbolizowała świat, bóstwo, wszechograniającą zasadę, a jako liczba doskonała symbolizowała też naturę: narodziny, wzrost i rozkład, następnie czas: przeszłość, teraźniejszość i przyszłość, oraz młodość, dojrzałość i starość. Pitagorejczycy uważali ją za liczbę doskonałą przedstawiającą początek, środek i koniec. Trójka i trzy poziomy kosmiczne mają odwzorowanie w psyche człowieka: światu podziemnemu odpowiada podświadomość, strefie ziemi — świadomość i strefie niebiańskiej — nadświadomość. W wielu religiach najwyższy bóg występuje w trójcy, np. trójca bogów w hinduizmie: Brahma — stwórca, Wisznu — życie i Sziwa—śmierć. Zeus był przedstawiany w potrójnie rozgałęzionej błyskawicy. Triady bogów mamy w Egipcie: Izyda — Ozyrys — Horus, u Babilończyków: Ea — Marduk — Gibil, w chrześcijaństwie: bóg ojciec — syn boży — duch święty. Na świecie, w tym i u Słowian, występują przedstawienia bogów z trzema głowami, np. Trygław, Trimurti, a rdzeń trzy (tri) jest w imionach Boskich: Trita, Triton, Trajton, Triptolem, Tritogencja. Niemal we wszystkich kosmologiach mamy ideę trójpoziomowego kosmosu, nad którym panuje bóg najwyższy. Literatura na ten temat jest obszerna.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfJXV3cxD0tVzeFyxwDYTRnwO-zZnUGUWng8VllLRtU_JBrYauscu2pee4xXLK4qSmQFRZ3vP-zFSWyD7jgrnCrjmdH-6p1ZdGmUREWdNublaEmbFZekUBvFOgv4-6zSF6zVsh1waaChDx/s1600/Clipboard09.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjfJXV3cxD0tVzeFyxwDYTRnwO-zZnUGUWng8VllLRtU_JBrYauscu2pee4xXLK4qSmQFRZ3vP-zFSWyD7jgrnCrjmdH-6p1ZdGmUREWdNublaEmbFZekUBvFOgv4-6zSF6zVsh1waaChDx/s1600/Clipboard09.jpg" height="400" width="187" /></a></div>
Światowid jest czworograniasty, z czwórką bogów po każdej stronie, których twarze są zwieńczone jednym, wspólnym, kopulastym, okrągłym nakryciem, co tworzy syntezę, połączenie kwadratu i koła. Jest to obraz mandali, która reprezentuje totalność boga, kosmosu i człowieka. Ten znak należy do najstarszych i poświadczono go już dla człowieka neandertalskiego. Rzadki w paleolicie, upowszechnia się na świecie poczynając od młodszej epoki kamiennej. Występował niemal we wszystkich kulturach i niemal u wszystkich ludów. Jest to wyrażony na płaszczyźnie kosmogram, chronogram, psychogram, teofangram i instrumentum gnosis. Jego odwzorowaniem trójwymiarowym była góra kosmiczna, której odpowiednik stanowiła oś kosmiczna (axis mundii) i drzewo kosmiczne (arbor murtdi). Śwatowid stanowi axis mundi.<br />
Oto garść informacji na temat z przebogatego materiału porównawczego.<br />
Wspomniana indyjska góra Meru, łącząca trzy strefy kosmiczne, jest otoczona czterema kontynentami: wschód — Parawidechą, południe — Dźam budwipą, zachód — Aparagadaną, północ — Uttarakuru, a u jej szczytu jest niebo z 33 bogami, którym przewodzi Indra.<br />
Według mitologii dżinijskiej poprzez trzy strefy kosmiczne rozciąga się czworograniasta góra kosmiczna, która u podstawy świata dolnego jest kwadratowa lub kolista, w strefie środkowej ma rajskie gaje, które z każdej strony (świata) mają po jednej świątyni i cztery lotosowe stawy, a na szczycie są cztery skały, zwane skałami wtajemniczenia, w centrum środkowego świata jest kontynent Dżambudwipa mający ścianę, w której mieszczą się cztery wrota zorientowane według stron świata. Dżambudwipa jest otoczona oceanem Lawanoda, na którym wznoszą się cztery łańcuchy wysp itd. Na szczycie, w niebie, stoi pałac władcy (indrake wimana), otoczony innymi pałacami też zorientowanymi według stron świata.<br />
U Chińczyków odpowiednikiem indyjskiej Meru była góra (czy góry) Kuńluń, o podobnej trójpoziomowej i czterokierunkowej strukturze, z siedzibą najwyższego boga na szczycie.<br />
W mitach tureckich jest mowa o drzewie kosmicznym, które ma gałęzie zwrócone w cztery strony świata: trzy konary na wschód, trzy na zachód, dwa na południe i jeden (suchy) na północ.<br />
U Azteków trójpoziomowy model świata był pojmowany jako czworokąt przecięty symetrycznie liniami, na których przecięciu mieścił się punkt centralny, a z poszczególnymi czterema regionami łączyły się określone bóstwa, barwy, ciała niebieskie, ptaki, lata i dni, mityczne krainy, a także takie zjawiska, jak światło i ciemność, śmierć i odrodzenie. Szczególne znaczenie miał punkt centralny, który był miejscem spotkania ze środkową, pionową osią, łączącą dół świata z jego górą, czyli podziemia i Ziemię z niebem. Z tej racji uważano go za „pępek świata”. Również w Starym Świecie z poszczególnymi czterema kierunkami świata byli złączeni określeni bogowie, zwierzęta, karły, krainy, wiatry, drzewa, barwy, kolumny itd.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZlEji5gSIXjkzXJ0sifjZsdLhFOwtO1zdCzwyndM6RS4FftpwLlPXK52uBoNsi70QIYZVu3gqy1LP6A-4wo6-Uk-cIBHNhAFOHJ0nLSfzzZjc04KfHagrNBGSb-IKe10jGogTfQgycsg-/s1600/Clipboard10.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjZlEji5gSIXjkzXJ0sifjZsdLhFOwtO1zdCzwyndM6RS4FftpwLlPXK52uBoNsi70QIYZVu3gqy1LP6A-4wo6-Uk-cIBHNhAFOHJ0nLSfzzZjc04KfHagrNBGSb-IKe10jGogTfQgycsg-/s1600/Clipboard10.jpg" height="400" width="286" /></a></div>
Aby przekonać się, jak powszechny był taki trójpoziomowy i czterokierunkowy model świata, wystarczy sięgnąć do encyklopedii mitów. Dane na ten temat wystarczyłyby na obszerną książkę. Dodamy tylko, że model ten spotykamy w cywilizacjach starożytnego Bliskiego Wschodu i Anatolii, w cywilizacjach i kulturach Afryki, Azji i obu Amerykach, tj. u Sumerów i Babilończyków, Hebrajczyków, Irań czyków, Egipcjan, Hetytów, Hindusów, Chińczyków, Tybetańczyków, Turków, Mongołów, ludów Syberii i Kaukazu, dawnych Meksykanów: Majów, Azteków, Tolteków, Zapoteków i wielu plemion indiańskich obu Ameryk, nadto w kulturach, jak też w kręgu bliższym Światowidowi i Świętowidowi — u ludów indoeuropejskich: Słowian, Germanów, Celtów, Greków, Latynów, ludów bałtyjskich, nadto u Finów itd.<br />
Trójpoziomowy model świata występuje też w chrześcijaństwie: niebo, ziemia, piekło. Jeszcze kilka lat temu w katedrze sandomierskiej, w jednym z bocznych ołtarzy, można było oglądać trójwymiarowy wizerunek przedstawiający kopulastą górę oplecioną u podstawy wężem-smokiem (władcą piekieł); na jej szczycie stoi krzyż Chrystusowy jako axis mundi. Podobną kompozycję odnajdujemy we wczesnochrześcijańskiej mozaice w San Giovanni na Lateranie, w Rzymie. Golgota była górą kosmiczną.<br />
Ten model znajdował materialne odwzorowania w górach naturalnych, a także odwzorowania architektoniczne w określonych budowlach: zikkuratach, piramidach, kurhanach, stupach, świątyniach, miastach, domach. W Chinach („Kraju Środka”) znajdował on wyraz także w organizacji państwa Szangów, które składało się z pięciu regionów: czterech krańcowych i jednego centralnego, a podobną strukturą odznaczała się też jego stolica.<br />
Czterotwarzowość Światowida wiąże się z aspektem wszechwidzenia najwyższego boga, a cztery boki słupa trzeba kojarzyć z czterema stronami świata. Czwórka miała też inne aspekty. Była świętą liczbą świata materialnego (i nie tylko materialnego), kojarzoną także z czterema porami roku, z czterema mitycznymi erami ludzkości, z czterema żywiołami, czterema węzłowymi dniami roku (dwa solstycja i dwa ekwinokcja). Pitagorejczycy nazywali czwórkę „niewyczerpalnym źródłem natury”. Był to symbol porządku przestrzennego, równowagi, uporządkowanej struktury, solidnego fundamentu, kompletności, stałości, pełni.<br />
Istnieje też wewnętrzny, psychologiczny aspekt czwórni. C. G. Jung, zajmując się przez wiele lat psychologią głębi, uzasadnił myśl, że jest ona symbolem podświadomości, a zarazem że czwómia przejawiająca się w wizjach i snach ludzi czasów dawnych i współczesnych była (i bywa dziś) mniej lub bardziej bezpośrednim przedstawieniem boga, boga przejawiającego się w człowieku. Uczony ten wykazał także, że wśród dawnych filozofów przyrody panował pogląd, że koło czy kula zawierająca czwórcę była alegorią bóstwa. Albowiem uważali oni, że bóg objawił się najpierw w stworzeniu czterech elementów. Symbolizowano je za pomocą czterech kierunków zamkniętych w kole (ewentualnie też w kwadracie). Czwórka bowiem — pisał C. G. Jung — symbolizuje części, jakości i aspekty jedności. Warto nadmienić, że starożytny kierunek religijny, zwany gnostycyzmem, znał pojęcie zwane „barvelo”, które oznaczało dosłownie „w czwórce bóg”. Idea ta, jak można przypuszczać na podstawie zachowanych symboli, sięga paleolitu.<br />
Czterokierunkowa mandala czy góra kosmiczna ma w środku zaznaczone centrum. I tak doszliśmy do jedności, która jest zaznaczona również w Światowidzie. Według Pitagorejczyków jedynka, zgodnie z naturą, jest symbolem niepodzielnej jedności, źródłem i korzeniem, „matką” wszystkich pozostałych liczb, symbolem najwyższej istoty panującej nad wszechświatem. Jedynka uchodziła za symbol absolutu i całkowitości, centrum bytu i kosmosu, najwyższej siły, najwyższego bóstwa, niepodzielnej jedności. Cyfra jeden symbolizuje menhir (Światowid był menhirem), istyfallusa, człowieka wyprostowanego, stojącego w pozycji wyróżniającej ludzi spośród innych stworzeń.<br />
Doszliśmy wreszcie do genezy symbolu.<br />
Jak pisał najwybitniejszy religioznawca XX w., M. Eliade, dzięki postawie stojącej człowieka przestrzeń organizuje się w strukturę: w cztery poziome kierunki rzutowane z centralnej osi „góra — dół”. Innymi słowy, przestrzeń daje się zorganizować wokół ludzkiego ciała jako rozciągająca się w przód, w tył, na prawo, na lewo, w górę, w dół. Otóż takie pierwotne doświadczenie — pisał on — odczucia wrzucenia w pozornie nieograniczoną, nieznaną i próżną rozciągłość wyznacza różne metody orientatio, nie można bowiem długo żyć w dezorientacji. To doświadczenie przestrzeni zorientowanej wokół centrum wyjaśnia wagę paradygmatycznych podziałów i rozdziałów terytoriów, aglomeracji, siedzib i ich kosmologicznego symbolizmu. Dodajmy, że to ludzkie centrum, cztery kierunki orientacji oraz trójpoziomowość świata realnego mają obserwowalne odniesienia zewnętrzne w czterokierunkowym świecie (wyznaczone przez bieg Słońca: wschód, zachód, południe, północ) złożonym z trzech poziomów: to, co pod ziemią, ziemia i to, co w górze — na niebie.<br />
W tym wszystkim mamy do czynienia z uniwersalistyczną ideą, która odpowiada archetypom<br />
C.<span class="Apple-tab-span" style="white-space: pre;"> </span>G. Junga, ideom elementarnym A. Bastiana oraz wyobrażeniom zbiorowym i kategoriom wyobraźni w ujęciu socjologów francuskich.<br />
Przez 136 lat nie było znane miejsce, w którym pierwotnie stał posąg Światowid. W 1984 r. archeolodzy radzieccy I. P. Rusanow i B. A. Timoszuk odkryli i zbadali grodzisko Bogit położone niedaleko Liszkowiec, tj. niedaleko miejsca znalezienia słupa Leżało ono na wydłużonym wierzchołku góry umocnionej wałami. Wymiary: około 300 m długości i 50-100 m szerokości. Był tu ośrodek kultowy, który funkcjonował w okresie scytyjsko-skołockim aż do XI w. n. e. Główne konstrukcje odnoszą się do przełomu IX-X w. Stwierdzono plac kultowy z wejściem od wschodu, podzielony na trzy części. Środek zajmował otoczony wałami obszerny plac o wymiarach mniej więcej 125 x 60 m, ze śladami dużych budowli. Za tym placem, na cyplu przeciwstawnym wejściu, znajdowała się na oddzielnym wzniesieniu gontyna (świątynia) ogrodzona wewnętrznym wałem. Wewnątrz znajdowała się wyłożona kamieniami oryginalna, ośmiopłatkowa konstrukcja o średnicy około 15 m. W niej, wewnątrz kręgu utworzonego z ośmiu zagłębień, odkryto jamę o kwadratowym zarysie, którą organizatorzy wykopalisk uznali za podstawę (gniazdo) zbruczańskiego słupa, wywiezionego stąd po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Ustalono, że cztery boki posągu były zorientowane według geograficznych stron świata, bokiem przedstawiającym jedno z bóstw żeńskich ku północy, gdzie znajdowało się wejście do sanktuarium.<br />
Światowid znajduje się w Muzeum Archeologicznym w Krakowie.<br />
<div>
<div style="text-align: right;">
Zygmunt Krzak</div>
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
Ważne linki dotyczące autora:</div>
<div style="font-size: 16px;">
<a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Zygmunt_Krzak" target="_blank">prof. Zygmunt Krzak w Wikipedii</a><br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/4908/zygmunt-krzak" target="_blank">Książki Zygmunta Krzaka</a><br />
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<span style="font-size: 16px;">Multimedia:</span></div>
<div>
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=7MUo9zw0RBQ" target="_blank">RodoBóstwo - wiara wczesnych Słowian (napisy pl)</a><br />
<br />
<br /></div>
<div style="font-size: 16px;">
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
</div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-83475988800415957832014-03-23T11:44:00.000-07:002014-03-24T15:05:47.796-07:00Komórka ręcznie wykonana<br />
<div style="text-align: right;">
Problemy 04-05/1993</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przedstawiamy opis facynujących eksperymentów Jacka Szostaka, noblisty, biologa o poskich korzeniach - eksperymentów dotyczących pierwocin życia na naszej planecie i możliwości powielania się go w miarę naprostrzy ze znanych sposobów. Jack Szostak w swoich eksperymentach próbuje zmusić RNA - a więc bardziej pierwotną cząsteczkę potrafiącą przenosić informacje o genach - do samoreplikacji. Co najbardziej ciekawe, nie tylko udaje mu się pokazać, że takie zachowanie RNA mogło mieć miejsce u najbardziej pierwotnych replikujących się organizmów na naszej planecie, ale też jest w stanie dokonać swego rodzaju EWOLUCJI cząsteczek RNA od tych bardziej zawodnych i niemrawych do bardziej precyzyjnych w działaniu. <br />
To kluczowe. Ewolucja bowiem, wbrew stanowisku kreacjonistów, nie zdarzała się w jednokrotnych aktach tworzenia najbardziej idealnego mechanizmu (podających wadliwy w swoich założeniach przykład małp piszących w sposób przypadkowy tragedię Shakespeare'a), ale w kolejnych żmudnych etapach preferowania w kolejnych pokoleniach tych mechanizmów, które działają odrobinkę lepiej, dają więcej potomstwa, lub, jak w tym przypadku, mniej potomstwa uszkodzonego. Więcej potomstwa oznacza dominację w kilku kolejnych pokoleniach, co z kolei oznacza powolny postęp aż do mechanizmów tak skomplikowanych jak te, których opis możecie obejrzeć w filmach zamieszczonych na końcu tego artykułu.<br />
Świetny przeglądowy artykuł.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
Utrzymanie przy życiu komórek w celach badawczych nie jest trudne. Można je hodować na szalkach Petriego i rozmnażać w probówkach lub też pobrać - na przykład ze swojej własnej skóry. Jack Szostak, mikrobiolog, obrał drogę mniej konwencjonalną. Chce „zbudować” komórkę od początku.<br />
Trzeba spełnić wiele warunków,
aby można było uznać, że komórka jest żywa. Jednokomórkowy organizm (np. bakteria)
może pobierać pokarm, rosnąć, przystosowywać się do środowiska, rozmnażać się i
ewoluować. Jeśli Szostakowi powiedzie się, to stworzy on właśnie taki organizm
choć niezupełnie w znanej nam postaci. Jego komórka będzie miała pęcherzykowatą
błonę taką, jak naturalne komórki. Ale prawdziwym triumfem Szostaka będzie maleńki
pakunek wewnątrz tej błony - pakunek zawierający kilka nici zbudowanego na
zamówienie RNA. W komórkach naturalnych RNA jest najczęściej cząsteczką pośredniczącą:
przenosi rozkazy z magazynu instrukcji, jakim jest DNA, do miejsc, w których,
zgodnie z tymi instrukcjami, powstają białka. Jednak RNA Szostaka będzie robić
coś, co jeszcze kilka lat temu wydawało się zupełnie niemożliwe: będzie
przenosić instrukcje i jednocześnie wykonywać je. Zgodnie z tymi instrukcjami
każda nić RNA będzie budować swe własne kopie, a proces ten jest, jak się
wydaje, podstawą życia.</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Aby zrealizować swój plan,
Szostak musi uprościć naturalne mechanizmy. Zamiast wielu wyspecjalizowanych
cząsteczek DNA jako magazynu instrukcji, RNA jako przenośnika i wielu białek do
wykonywania prac „konstrukcyjnych” - potrzebuje on tylko jednej cząsteczki RNA,
która zrobi wszystko: będzie zawierać instrukcje, przenosić je na swe własne
kopie, używać samej siebie jako narzędzia służącego do kopiowania. RNA Szostaka
obłonione, reprodukujące się i być może ewoluujące będzie czymś, co powstało w
probówce, ale czymś najbardziej przypominającym żywy organizm. Natura już kilka
miliardów lat temu dokonała tego, co chce zrobić Szostak i co jest powszechnie
uznawane przez biologów za pierwsze fazy życia. Samoreplikujące się nici RNA
były, jak się powszechnie uważa, prekursorami organizmów mających DNA, które
dziś zamieszkują Ziemię.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
W jaki sposób natura wytworzyła
pierwszą samoreplikującą się nić RNA pozostawało dotąd tajemnicą. Niektórzy
sądzili, że w jej wyjaśnieniu mogą być pomocne wirusy, z których wiele całą
informację o swej reprodukcji zawiera na jednej nici RNA. Jednakże nici te nie
działają samodzielnie, ale dopiero po wniknięciu do złożonych struktur żywej
komórki.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Wszystkie znane dziś typy
replikującego się RNA wymagają uczestnictwa enzymów. Plastyczne cząsteczki enzymów
otaczają nici RNA i używają ich jako matryc, na których budują komplementarne
nici z fragmentów zwanych nukleotydami. Jeśli wyobrazimy sobie, że RNA jest
zbudowane z nukleotydów w czterech kolorach - niebieskim, pomarańczowym,
purpurowym i żółtym - to wówczas nukleotydy nowej nici będą miały kolory
dopełniające. Tam gdzie oryginalna nić miała nukleotyd niebieski, to
komplementarna - pomarańczowy; kiedy oryginalny był purpurowy, to
komplementarny - żółty. Komplementarna nić jest jak połówka zamka
błyskawicznego, zazębiająca się z oryginalną nicią na całej długości.
Ostatecznie dwie nici rozchodzą się, a inny enzym powtarza cały proces na nici
komplementarnej, tak że powstaje w końcu nić identyczna z oryginalną. Do
pomarańczowego nukleotydu jest dobierany niebieski, zaś do żółtego purpurowy.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Enzymy, które wykonują te prace,
są białkami, co oznacza, że muszą powstawać zgodnie z instrukcjami zawartymi w
RNA. Inaczej mówiąc, RNA musi kierować składaniem białek enzymatycznych, które
z kolei tworzą nowe nici RNA. To piękny system, tylko jak mógł on zacząć
pracować? Bez białek niemożliwe byłoby kopiowanie RNA i jego ewolucja, a bez
RNA nie ma enzymów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Około 30 lat temu badacze
przedstawili wytłumaczenie: prymitywne cząsteczki RNA mogły działać jak enzymy
w procesie swojej własnej replikacji. Dwie identyczne nici współdziałając ze
sobą - jedna jako matryca, druga jako enzym - mogły wytworzyć trzecią
komplementarną nić. Ta z kolei mogła wytwarzać w ten sam sposób nić taką jak
oryginalna itd. W końcu po wielu błędach, które nie przetrwały, i po kilku
szczęśliwych udoskonaleniach, które przetrwały, RNA stawało się cząsteczką
bardziej złożoną i zdolną do syntezy enzymów, co mogło usprawnić cały proces.
Dalszy ciąg to po prostu historia naturalna, jak powiedziałby Darwin.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Problem tkwił jednak w tym, że
nikt nie znalazł takiej formy RNA, która spełniałaby podwójną rolę i piękny
scenariusz pozostał w sferze hipotez.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Jednakże w 1981 r. biochemik Tom
Cech odkrył RNA zdolne do przeprowadzenia prostych reakcji enzymatycznych.
Zostało ono wyizolowane z prymitywnego, podobnego do pantofelka,
jednokomórkowego organizmu Tetrachymena. Odkrycie to przyniosło Cechowi 3 lata
temu Nagrodę Nobla i wsparło teorię samoreplikującego się RNA.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Wkrótce jednak okazało się, jak
zauważył Joyce, że różnica między tym, co cząsteczki RNA mogły zrobić, a
samoreplikacją, była ogromna. Szybko bowiem stwierdzono, że RNA Cecha, jak i 80
podobnych cząsteczek odkrytych w ciągu kilku lat u wielu mikroorganizmów roślin
i grzybów, potrafi jedynie porozcinać nici w kilku specyficznych miejscach oraz
przyłączyć kilka nukleotydów na jej końcach. Niewątpliwie nie jest to
replikacja. Nikt też nie potrafił znaleźć dowodu na to, że jakieś nie odkryte
jeszcze RNA mogą zrobić więcej. Wtedy właśnie do akcji wkroczył Jack Szostak.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Wizerunek Szostaka odbiega od
obrazu innych badaczy parających się zagadką życia, którzy o swej pracy mówią
dużo i ze swadą. Szostak mówi spokojnie i nie dba o rozgłos. Niełatwo go
znaleźć wśród wielu studentów pracujących w bostońskim Massachusetts General
Hospital.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Siedem lat temu Szostak rozpoczął
badania nad RNA wykonującym funkcje enzymu i który można by zmusić do
samoreplikacji. Jednakże istnieje przepaść pomiędzy biochemią cząsteczki
zdolnej do przecinania samej siebie a cząsteczki potrafiącej zbudować z
nukleotydów swoją wierną kopię. Uważano, że Szostak próbuje dokonać rzeczy
niemożliwej. On sam wierzył, że początki życia związane są z RNA, a skoro tak
było w naturze, to uda się to powtórzyć w laboratorium. W 1986 r. Szostak
rozpoczął prace, a współpracowała z nim Jennifer Doudna.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Pierwsze zadanie polegało na tym,
żeby RNA-enzym z Tetrachymena zmusić do przecinania także innych cząsteczek
RNA. Wynikało to z faktu, że nić RNA, która ma służyć jako enzym replikacyjny musi
działać na matrycy, a ta z kolei musi być obcą cząsteczką RNA. Podzielono więc
RNA z Tetrachymena na dwie części: odcinek zbudowany z 300 nukleotydów, który
miał przeprowadzać cięcia drugiego, krótszego odcinka, składającego się z około
40 nukleotydów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Po zsyntezowaniu obu cząsteczek
RNA wykonano doświadczenia, w których długi RNA dokonywał cięć RNA krótkiego, a
obydwie nici nie były połączone. Uzyskano nawet więcej, bo odwracalność
reakcji. Długi RNA, podobnie jak inne enzymy przecinające, mógł dokonywać połączeń
(ligacji) łańcuchów, co dawało w rezultacie odtworzoną nić krótkiego RNA.
Krótkie odcinki uzyskiwane w wyniku cięcia, zwane oligoodcinkami, składały się
z około 20 nukleotydów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Kolejny krok polegał na tym, aby
RNA-enzym zmusić do czegoś więcej niż rozpołowienia nici RNA i ponownego
łączenia przeciętych fragmentów. Szostak i Doudna chcieli, aby ich enzym
dokonywał replikacji. W tym celu enzym musiał łączyć syntezowane sztucznie
wolne oligoodcinki w taki sposób, aby łańcuch który powstanie był komplementarny
z krótkim RNA. (Oznacza to, że łańcuch złożony z oligoodcinków i ułożony wzdłuż
oryginalnego, czyli krótkiego RNA, miał sekwencje nukleotydów zgodną z zasadą
komplementamości: tam gdzie łańcuch oryginalny ma sekwencje niebieski-żółty-pomarańczowy,
to oligoodcinek ma pomarańczowy-purpurowy-niebieski.)</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Enzym nie łączyłby dowolnych
oligoodcinków, gdyż używałby krótkiego RNA jako matrycy. W przeciwnym razie
oligoodcinki byłyby łączone w przypadkowy sposób.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Jeśli enzym miałby dokonywać
łączenia całkowicie zgodnie z matrycą, to łączyłby tylko te oligoodcinki, które
byłyby komplementarne w każdym punkcie łańcucha, zaś unikałby odcinków
niekomplementarnych. Znane są następujące nukleotydy i ich połączenia: adenina
(A) łączy się z uracylem (U), a guanina (G) - z cytozyną (C). Połączenia te są
charakterystyczne dla kwasów nukleinowych, jak opisali to Watson i Crick, a
inne kombinacje są nietrwałe. Enzym musi więc sprawdzać, czy każdy nukleotyd na
oligoodcinku odpowiada nukleotydowi na matrycy. Następnie enzym musi połączyć
dwa końce oligoodcinków. Powstały w ten sposób komplementarny łańcuch staje się
następnie matrycą do odtworzenia łańcucha oryginalnego. Niestety RNA z
Tetrachymena łączy oligoodcinki mające niekomplementarne nukleotydy, co prowadzi
do błędów w replikacji. Stwarzało to badaczom poważny problem.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Postanowiono znaleźć sposób na
zmodyfikowanie enzymu, matrycy lub oligoodcinków, tak aby miały tylko dozwolone
nukleotydy. Działano na chybił - trafił. Gdy weźmie się bowiem pod uwagę ogromną
złożoność reakcji enzymatycznych, inny sposób nie wchodził w rachubę. Szostak i
Doudna postanowili po prostu poddać enzym działaniu jakiegoś związku
chemicznego, a jedną z wypróbowanych substancji była spermidyna. Związek ten
jest małą, elektrycznie naładowaną cząsteczką, która potrafi zmieniać strukturę
RNA.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Był to strzał w ciemno, ale
szczęście najwyraźniej sprzyjało badaczom. Kiedy dodano spermidynę do
mieszaniny różnych nici RNA, RNA-enzym rozpoczął ligację oligoodcinków, które
dokładnie pasowały do matrycy. Do dziś nie wiadomo, czy spermidyna zmieniła
przestrzenną strukturę enzymu, matrycy, oligoodcinków, czy też wszystkich tych
cząsteczek RNA. Ale najważniejsze, że osiągnięto cel.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Szostak i Doudna próbowali
następnie sprawić, aby enzym dokonywał ligacji nie tylko oligoodcinków komplementarnych
do matrycowego RNA z Tetrachymena, ale także innych oligoodcinków
komplementarnych do dłuższego, zsyntezowanego w laboratorium RNA. I znowu enzym
działał doskonale, łącząc pięć różnych oligoodcinków w łańcuch o sekwencji
komplementarnej do zsyntezowanego RNA. Szansa na to, aby te pięć krótkich nici
połączyło się w ten sposób bez matrycy, była praktycznie żadna. Reakcja musiała
przebiegać tak, jak oczekiwał Szostak: oligoodcinki były wiązane w komplementarnych
miejscach zsyntezowanego RNA, a następnie enzym łączył je.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Jeśli zatem enzym dokonał takiej
reakcji na zsyntezowanej matrycy, to dlaczego nie miałby zrobić swej własnej
kopii? Tak więc od 1988 r. Szostak i Doudna są na tropie samoreplikującego się
RNA.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
W istocie jednak osiągnięcie to
nie było dokładnie tym, co można by nazwać samoreplikacją. Enzym łączył zgodnie
z matrycą stosunkowo długie odcinki RNA, a nie pojedyncze nukleotydy. Jest to
zasadnicza różnica, gdyż trudno sobie wyobrazić, że w początkach życia na Ziemi
mogły występować w obfitości takie oligoodcinki RNA. Wniosek Szostaka był
następujący: „Cały proces doprowadził nas okrężną drogą do punktu wyjścia.
Chcieliśmy, aby łączone były odcinki składające się z dwóch, trzech
nukleotydów. Wtedy moglibyśmy ułożyć wszystkie przypadkowe kombinacje i
pozwolić enzymowi wybrać właściwe”.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Enzym nie miał jednak ani
precyzji, ani szybkości działania niezbędnej do wybrania i połączenia około 115
trójnukleotydowych oligoodcinków, które miałyby utworzyć kopię enzymu. Szybkość
działania ma duże znaczenie, gdyż oligoodcinki nie są silnie wiązane z
matrycowym RNA i enzym musi wykonać ligację, zanim odcinki te oddzielą się od
matrycy.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Szostak i Doudna mieli dwie drogi
do wyboru: zmodyfikować enzym w kierunku szybszego działania lub też znaleźć
enzym zbudowany z krótszej nici, a więc z takiej, która może powstać z
mniejszej liczby oligoodcinków. Szostak wybrał tę drugą możliwość.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Badacze byli przygotowani na to,
że RNA z Tetrachymena, jakkolwiek dobrze zbadany, może nie działać. Poszukiwania
innego systemu prowadzono wśród 50 RNA-enzymów, które zidentyfikowano od
momentu rozpoczęcia badań. Szostak i Doudna skupili swoje zainteresowanie na
nici RNA zwanej sun Y, znalezionej w bakteryjnym fagu T4. Najważniejszą cechą
RNA sun Y jest to, że jest zbudowany z około 200 nukleotydów i jest zarazem
najkrótszy w swojej klasie RNA-enzymów.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Okazało się jednak, że sun Y,
choć krótszy o połowę od RNA z Tetrachymena i lepiej wykonujący ligację oligoodcinków,
był i tak za długi. Nie mógłby połączyć blisko 70 trójnukleotydowych
oligoodcinków w jedną nić, czyli nie byłby zdolny do odtworzenia swojego
własnego łańcucha. Miałby po prostu za mało czasu i zbyt wiele elementów do
złożenia. Aby ułatwić wykonanie zadania, dwójka badaczy odcinała nukleotydy od
sun Y w celu sprawdzenia, jak dalece można go skrócić. Okazało się, że jako
enzym cząsteczka sun Y musi mieć wszystkie pętle i fałdy, w których utrzymuje
oligoodcinki i dokonuje ich ligacji. Gdy więc odcięto zbyt wiele nukleotydów, otrzymywano
wprawdzie uproszczoną matrycę, ale nie była ona efektywnym enzymem.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
W końcu otrzymano skróconą do 160
nukleotydów wersję sun Y. Początkowo działała słabo jako enzym, ale wkrótce
odkryto, że zmiana położenia kilku nukleotydów przywraca normalną dla sun Y
efektywność. Niestety i tak enzym był zbyt długi, by pełnić swą drugą rolę -
matrycy. W tym momencie prace zostały zatrzymane.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Był to poważny problem, który
zmusił badaczy do opracowania zupełnie nowego sposobu działania. Szostak zadał
sobie pytanie: co się stanie, jeśli podzielimy enzym na odcinki, które będą
mogły same łączyć się w jedną całość?</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Bez większych kłopotów Szostak
wybrał miejsca, w których można było dokonać przecięć i otrzymać w ten sposób 3
nici o podobnej długości. Wydawało się, że sprzeczne wymagania co do różnych RN
A zostały pogodzone. W roztworze w danym momencie można byłoby łączyć niektóre
z trzech podjednostek sun Y, a niektóre pozostawałyby nie związane. RNA złożony
z trzech podjednostek pełniłby rolę enzymu, a nie związane podjednostki byłyby
wystarczająco krótkie, by zostać skopiowane. Kompletne cząsteczki RNA łączyłyby
wolne oligoodcinki w komplementarne nici na matrycach, którymi byłyby
podjednostki. Komplementarne nici stawałyby się następnie matrycami do
odtworzenia wyjściowej podjednostki. W końcu w roztworze znajdowałaby się
bardzo duża liczba nowych podjednostek sun Y i niektóre z nich łączyłyby się
tworząc nowe enzymy.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Szostak i Doudna przystąpili
ponownie do pracy i po 2 tygodniach mogli oglądać rezultat swej koncepcji. Szostak
mówi, że był to jeden z najbardziej ekscytujących momentów w całym programie.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Jednakże trzyczęściowy RNA-enzym
można uznać za samoreplikujacy się tylko w przybliżeniu. Enzym łączy
oligoodcinki o długości około 8 nukleotydów, które są syntezowane w
laboratorium. Dopiero gdy enzym będzie zdolny do tworzenia swej własnej kopii z
odcinków 2,3-nukleotydowych, będzie można mówić o systemie zbliżonym do
naturalnego sprzed 4 miliardów lat. W tej chwili enzym jest zbyt wolny i mało
precyzyjny w działaniu, co objawia się tym, że spośród trzech łączonych
oligoodcinków jeden nie odpowiada matrycy. Szanse na prawidłowe połączenie 20
odcinków są więc niewielkie. Jest to problem, na którym Szostak chce się teraz
skupić, aby zamiast obecnej 70-procentowej dokładności otrzymać 99-procentową.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
W dodatku chciałby, aby ten
proces wykonała sama natura, co wyjaśnia następująco: „Moglibyśmy pozwolić
enzymowi samoreplikować się, replikować błędy i wszystko, co zechce, gdyby cały
proces był nieco bardziej dokładny i wydajny. Niektóre z tych błędnych
replikacji mogłyby doprowadzić do mutacji, w których efekcie proces przebiegałby
wydajniej. Doprowadziłoby to do przewagi tychże mutantów i do powstawania
dalszych, a w rezultacie do procesów ewolucyjnych”.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Obecnie Szostak robi coś, co
można by nazwać ewolucją ręcznie sterowaną. Kiedy otrzymuje nową porcję sun Y
RNA, celowo zmienia sekwencje pewnych nukleotydów, w nadziei, że niektóre
spośród miliardów kombinacji okażą się wydajniejszymi enzymami. Aby wyizolować
te najbardziej uzdolnione cząsteczki, zaczyna się w takiej próbce RNA dokonywać
ligacja różnych cząsteczek. Aby odnaleźć te o najdłuższych cząsteczkach, cała
próbka jest przefiltrowana. Następnie wyizolowane zostają mutanty produkujące
najdłuższe łańcuchy. Służą one do syntezy nowej partii „lepszego” enzymu, po
czym cały proces jest powtarzany. Szostak przyznaje, że do prawdziwej ewolucji
jest jeszcze daleko, ale jak zwykle jest optymistycznie nastawiony.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Szostak wykonuje także
doświadczenia z fosfolipidami. Dodanie ich do roztworu zawierającego cząsteczki
RNA powoduje, że powstają kuliste ciałka zamykające w sobie mikroskopijne
ilości roztworu wraz z cząsteczkami RNA. Oczywiście proces ten nawet w
przybliżeniu nie odpowiada złożonym reakcjom, jakimi kieruje współczesne DNA w
czasie budowy błon komórkowych. Szostak jednak uważa, że kuliste ciałka mogą
spełniać wiele funkcji prawdziwych błon. Znalazł już sposób na „wzrost” ciałek
przez ich łączenie się z innymi, a także sposób na dzielenie przez
przepuszczanie przez porowaty materiał. Obie te metody mogły funkcjonować w
naturze 4 miliardy lat temu. Szostak uważa, że oddzielenie się cząsteczek RNA
od reszty świata za pomocą błony miało bardzo ważne znaczenie, gdyż RNA mógł
wówczas replikować swoje własne interesujące błędy, zamiast dryfować w
roztworach.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Nie wszyscy naukowcy są
przekonani, że Szostak znalazł sposób na kreowanie żywych organizmów. Biochemik
Norman Pace (Indiana University) jest bardzo sceptyczny i nie sądzi, żeby
Szostak był na właściwej drodze do stworzenia samoreplikującej się cząsteczki.
A jeśli nawet jest, to według Pace’a nie ma żadnych dowodów, że takie były
początki życia. Zwłaszcza, że RNA jest cząsteczką bardzo delikatną, która nie
przetrwałaby w warunkach panujących na Ziemi 4 miliardy lat temu.</div>
<div class="MsoNormal" style="text-indent: 27.0pt;">
Jednakże Gerald Joyce jest, jak
wielu innych, przekonany o słuszności poczynań Szostaka. Joyce nie sądzi, że
Szostak chce poznać podstawy procesu, nie zaś odtworzyć z detalami to, co się
stało w samych początkach życia. Tom Cech stwierdził natomiast, że koncepcja
trzyczęściowego enzymu przekonała go i sądzi, że jeśli Szostak utrzyma
dotychczasowe tempo pracy, to otrzyma samoreplikujące się RNA w ciągu dwóch,
trzech lat.</div>
<br />
<div class="MsoNormal">
<span lang="EN-US" style="mso-ansi-language: EN-US;">Wg
„Discover” (nr 8, vol. 13, 1992) oprac. Bogdan Flis</span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="EN-US" style="mso-ansi-language: EN-US;">CLAUDINE
KARLIN,</span></div>
<div class="MsoNormal">
<span lang="EN-US" style="mso-ansi-language: EN-US;">NICOLE
PIGEOT,</span></div>
<div class="MsoNormal">
SYLVIE PLOUX,</div>
<div class="MsoNormal">
Pracownia Technologii Prehistorycznej,</div>
<div class="MsoNormal">
Państwowy Ośrodek Badań Naukowych, Paryż</div>
<br />
<br />
<br />
<b>Ważne linki dotyczące autorów:</b><br />
<a href="http://www.mae.u-paris10.fr/arscan/Claudine-Karlin.html" target="_blank">Biografia Claudine Karlin</a><br />
<a href="http://www.amazon.com/Claudine-Karlin/e/B004N33HCS" target="_blank">Książki Claudine Karlin do kupienia</a><br />
<br />
<a href="http://www.amazon.com/s?ie=UTF8&field-author=Nicole%20Pigeot&page=1&rh=n%3A283155%2Cp_27%3ANicole%20Pigeot" target="_blank">Książki Nicole Pigeot do kupienia</a><br />
<br />
<a href="http://www.worldcat.org/identities/lccn-n87-902297/" target="_blank">Publikacje Sylvie Ploux</a><br />
<a href="http://tel.archives-ouvertes.fr/tel-00761111" target="_blank">Opis Kisążki Sylvie Ploux</a><br />
<br />
<a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Jack_W._Szostak" target="_blank">Biografia Jacka Szostaka - amerykańskiego biologa, noblisty, o poskim pochodzeniu</a><br />
<a href="http://www.amazon.com/Origins-Spring-Harbor-Perspectives-Biology/dp/193611304X/ref=sr_1_1?s=books&ie=UTF8&qid=1395598936&sr=1-1" target="_blank">Książka Jacka Szostaka - The origins of life - do kupienia</a><br />
<br />
<b>Literatura uzupełniająca:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodór</a><br />
<a href="http://www.newscientist.com/article/dn24669-synthetic-primordial-cell-copies-rna-for-the-first-time.html" target="_blank">Najnowsze doniesienia z badań Jacka Szostaka - w New Scientist</a><br />
<br />
<b>Multimedia:</b><br />
Świetny film prowadzący nas od eksperymnetów dotyczących odkrycia RNA i DNA przez ekspresję genów aż po możliwości inżynierii genetycznej:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=qoERVSWKmGk" target="_blank">RNA and DNA part1</a><br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=W4mYwsr9gGE" target="_blank">RNA and DNA part2</a><br />
<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=f5jgq2K6nWE" target="_blank">Bardzo prosto na temat ekspresji genów czyli tworzenia protein z DNA za pomocą RNA</a><br />
<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=dKubyIRiN84" target="_blank">Bardzo dobra animacja: Jak upakowane w komórce jest DNA? Jak wygląda replikacja dwóch nici DNA z jednej nici?</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com2tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-47531655319090695842014-03-02T02:20:00.001-08:002014-03-02T02:20:50.713-08:00Państwo przed wybuchem cz. 2: System Putina<br />
<div style="text-align: right;">
Planete, 2008</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Dlaczego Putin wprowadził wojska na ukrainę? O co mu chodzi?<br />Czy ukraina ma jakieś ważne bogactwa? Czy krym jest kluczowy geostrategicznie?<br />A może chodzi o co innego?<br />Jak Putin doszedł do władzy?<br />Jaka jest mentalność tego nowego cara rosji?<br />Czy jest przewidywalny?<br />Jak z nim rozmawiać?<br />Na te i inne pytania odpowiada świetny dokument Jill Emery i Jeana-Michela Carré - System Putina (The Putin System) zrealizowany dla Planete na przełomie 2007 i 2008 roku.<br />Gorąco polecam!<br /><em>Citronian-Man</em><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/FwWhNPGlEuw" width="853"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br /><a href="http://www.filmweb.pl/person/Jean+Michel+Carr%C3%A9-143736" target="_blank">Filmografia Jean-Michel Carré</a><br /><br /><a href="http://www.filmweb.pl/person/Jill+Emery-429962#" target="_blank">Filmografia Jill Emery</a><br /><a href="http://jillemeryart.blogspot.com/" target="_blank">Blog Jill Emery</a>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-42083311558941568022014-02-01T02:25:00.000-08:002014-02-01T02:27:48.139-08:00Państwo przed wybuchem cz. 1: Ukraina - Demokracja czy chaos?<br />
<div style="text-align: right;">
Francja, 2012/TVP1</div>
<br />
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Co doprowadziło do kolejnej, tym razem krwawej, rewolucji na Ukrainie?<br />
Jaką drogę przeszła ukkraina od nadziei 2004 roku i pomarańczowej rewolucji do upadku i rozczarowania w roku 2013?<br />
Jakie siły grają tam rolę?<br />
Czy możemy mieć nadzieję na pozytywne rozwiązanie?<br />
<br />
Na te i inne pytania odpowiada świetny dokument Jill Emery i Jeana-Michela Carré - Ukraina - Demokracja czy chaos (Ukraine, indépendance de 18 à 20 heures) zaprezentowany w Polsce przez TVP w 2012 roku.<br />
Jesteśmy świadkami historii upadku i chciwości, kształtowania się oligarchii i wpływów Rosji, skomplikowanych powiązań, wyzysku i przemocy. Ukraina w oczach Jill Emery i Jeana-Michela Carré to kraj upadły. Zbudowany na mafijnych powiązaniach i nieuczciwym przepływie pieniądza.<br />
Czy w takiej sytucaji społeczeństwo jest w stanie dokonać pokojowego przewrotu?<br />
Czy oligarchowie czerpiący zyski z nielegalnych umów, mający mafijny rodowód tak po prostu ustąpią?<br />
Czy którykolwiek z zachodnich polityków tą sytuację wystarczająco dobrze rozumie?<br />
Przekonajcie się sami.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/Td38IMRVloM" width="853"></iframe>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.filmweb.pl/person/Jean+Michel+Carr%C3%A9-143736" target="_blank">Filmografia Jean-Michel Carré</a><br />
<br />
<a href="http://www.filmweb.pl/person/Jill+Emery-429962#" target="_blank">Filmografia Jill Emery</a><br />
<a href="http://jillemeryart.blogspot.com/" target="_blank">Blog Jill Emery</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-11865032428758003662013-12-29T06:27:00.001-08:002014-02-02T01:47:12.620-08:00Andrew Solomon - Depression, the secret we share.<br />
<div style="text-align: right;">
TED 11/2013</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
"Shutting out depression strengthen it. While you hide from it, it grows." - mówi Andrew Solomon, autor książki "<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/18396/anatomia-depresji-demon-w-srodku-dnia" target="_blank">Anatomia depresji. Demon w środku dnia</a>". I co najważniejsze: "<b>The truth lies</b>". Ponieważ osią depresji jest przekonanie, że dopiero teraz postrzegamy świat prawdziwie, dopiero teraz docierają do nas prawdziwe odpowiedzi na najważniejsze pytania - również te egzystencjalne. I odpowiedzi te są bardzo ale to bardzo przytłaczające.<br />
O tyle trudniej pomagać choremu na depresję. Trudniej nawet niż shizofrenikowi - ten ostatni widzi bowiem, że coś jest nie tak, że to co się w jego głowie pojawia to zaburzenia postrzegania rzeczywistości. To co się pojawia w głowie osoby chorej na depresję to "doznanie prawdy". Jedynym sposobem aby ruszyć choć odrobinę do przodu jest powtarzać sobie, że "the truth lies".<br />
<br />
Przedstawiamy poruszający wykład Andrewa Solomona o depresji, przeprowadzony na TED (<a href="http://www.ted.com/" target="_blank">Technology, Entertainment, Design</a>) w listopadzie 2013 roku pt. "Depression, the secret we share". Mówi w nim o ukrywaniu depresji, o "wstydliwym problemie", o nieskuteczności terapii i o niezrozumieniu istoty depresji przez ludzi nią nie doświadczonych. Wiele ważnych myśli. Kilka istotnych insightów.<br />
Warto obejrzeć aby zrozumieć.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
ps. Jeśli masz problemy z jasnością obrazu, odtwórz film na pełnym ekranie.<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="315" mozallowfullscreen="" scrolling="no" src="http://embed.ted.com/talks/andrew_solomon_depression_the_secret_we_share.html" webkitallowfullscreen="" width="560"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/18396/anatomia-depresji-demon-w-srodku-dnia" target="_blank">Andrew Solomon - Anatomia depresji. Demon w środku dnia</a>
<br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/128344/bo-jestes-czlowiekiem-czyli-jak-zyc-z-depresja-ale-nie-w-depresji" target="_blank">Bo jesteś człowiekiem, czyli jak żyć z depresją, ale nie w depresji</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-45898169265003447102013-12-05T06:30:00.001-08:002013-12-05T06:47:17.645-08:00Wielka Ucieczka Cenzora - Historia Wykradzenia Czarnej Księgi Cenzury PRL<br />
<div style="text-align: right;">
TVP 2, 1999 / TVP Historia</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
W marcu 1977 roku Tomasz Strzyżewski pożegnał synka i żonę spodziewającą się drugiego dziecka i z grubym plikiem kartek, wsadzonych za pasek w tył spodni i przykrytych jedynie zarzuconym na ramiona płaszczem, wyruszył promem do Szwecji - niemal sparaliżowany strachem. <br />
Tym dokumentem była przepisana ręcznie przez bohatera filmu księga zapisów cenzury PRL - w oryginale opasłe tomisko w czarnej oprawie. Strzyżewski przepisywał je przez wiele miesięcy podczas swoich cenzorskich nocnych dyżurów w Domu Prasy w Krakowie. Był wówczas pracownikiem delegatury krakowskiej Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk. Wszyscy wiedzieli o istnieniu cenzury, lecz dzięki Strzyżewskiemu ci, którym udało się dotrzeć do wydanej przez Aneks "Czarnej Księgi Cenzury PRL", mogli poznać porażającą prawdę o opracowanej w Wydziale Prasy KC PZPR i realizowanej przez delegatury GUKPPiW precyzyjnej metodzie zmanipulowania rzeczywistości.<br />
<br />
Jerzy Giedroyc i Jan Nowak Jeziorański nie chcieli z Tomaszem Strzyżewskim rozmawiać. Podejrzewali go o mitomaństwo lub - co gorsza - o prowokację. Tak niesamowitym wydawało się dla nich w ogóle istnienie takiej księgi. <br />
Polscy emigranci w Szwecji, wydawcy "Aneksu", uwierzyli. Wydali ów dokument i przesłali do kraju działaczom KOR-u. Wydrukowany na powielaczu białkowym, złożonym z części przemyconych z Japonii, tom ten zyskał ponurą sławę w podziemnym obiegu jako „Czarna sięga cenzury PRL”<br />
Wkrótce brat przekazał strzyżewskiemu do Szwecji wiadomość żeby uważał bo może zginąć w wypadku samochodowym.<br />
Przedstawiamy wam fascynującą historię o odwadze, poświęceniu i… zapomnieniu. Historię bez happy endu. Choć być może mającą istotny wpływ na upadek komunizmu w Polsce. Warto pamiętać. Warto też oceniać właściwie.<br />
Gorąco polecam<br />
<i>Citronian-Man </i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/lvgdxp0URTE" width="640"></iframe>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące bohatera:<br />
<a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Tomasz_Strzy%C5%BCewski" target="_blank">Biografia Tomasza Strzyżewskiego</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://wpolityce.pl/wydarzenia/8608-nasz-wywiad-tomasz-strzyzewski-czlowiek-ktory-ujawnil-kulisy-cenzury-w-prl-dzis-w-polsce-nie-ma-symetrii-medialnej" target="_blank">Wywiad z Tomaszem Strzyżewskim na wPolityce.pl</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-69675505070038470782013-12-02T13:17:00.007-08:002014-04-27T13:27:23.654-07:00Zderzenia: Marihuana - łagodna używka, lek, czy groźny narkotyk?<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Dokumenty o marihuanie dzielą się na trzy kategorie: chwalące jej zalety, straszące nią oraz nieinformatywne.<br />
Trudno się w tym wszystkim połapać i wyciągnąć właściwe wnioski.<br />
Przedstawiamy poniżej trzy spojrzenia na marihuanę.<br />
<b>The Union</b> - to film przedstawiający marihuanę w pozytywnym świetle. Wiele jest tu rzeczowych argumentów, wiele jest rzetelnych danych, wreszcie możemy się dowiedzieć o wpływie marihuany na mózg, zdrowie czy o tym jak bardzo uzależnia. Sporo jest tu też ujawniania faktów fałszowania wyników badań mających potwierdzać zadaną tezę o szkodliwości marihuany. W swoim odsłanianiu kulis działania przeciwników marihuany autorzy dochodzą jenak do wniosku, że wielu osobom, w tym agencjom rządowym i przestępcom, zależy na utrzymaniu nielegalności tego narkotyku. To dość kontrowersyjna teza. Przyznać trzeba, że poparta dość rozsądną argumentacją. Czy tak jest rzeczywiście? Ocenić ją musicie sami.<br />
Polecam ten film, bo jest to być może najbardziej rzeczowe i prawdziwe spojrzenie na marihuanę, jakie możecie znaleźć w sieci.<br />
<br />
<b>Drugs Inc. - Rocky Mountain High </b>- to dokument z przeciwnego bieguna "argumentacji". Argumentację jednak ująłem w cudzysłów, bo próżno tu szukać rzeczowych argumentów. Film kończy się i zaczyna sceną strzelaniny na festynie marihuany - z premedytacją tak zmontowaną by wzbudzić odpowiednie skojarzenia u widza. Marihuana to narkotyk. Równie groźny jak kokaina czy heroina. Taka jest teza i taki jest detektywistyczno sensacyjny styl tego dokumentu. Czy tak jest rzeczywiście? Czy marihuana to brama do narkotyków twardych? Czy dilerzy marihuany są podstawą problemu zorganizowanej przestępczości? Jak groźny jest fakt istnienia nielegalnego rynku? Jakie są rozwiązania? I czy te, które proponuje film są właściwe? Przekonajcie się sami.<br />
<br />
<b>Should I Smoke Dope</b> - to intrygujący dokument. W założeniu miało to być coś w rodzaju studium przypadku - obserwacja na żywo, osoby palącej marihuanę. Założenie było słuszne. Jak wyszło? Moim skromnym zdaniem... dziwnie. Z jednej strony mamy obserwację na żywo stanów lękowych pojawiających się po marihuanie. Z drugiej wiemy, że bohaterka wypaliła jej kilkakrotnie za dużo i to mając z nią styczność po raz pierwszy w życiu. Mamy też przerysowane zdjęcia z następnego dnia rano. Przerysowane chyba w sposób zamierzony. Z drugiej jesteśmy świadkami wizyty bohaterki u lekarza doceniającego zalety marihuany. Jakie wnioski jednak możemy wyciągać z obserwacji wpływu palenia na jedną osobę? Osobę chyba jednak jakoś dziwnie zahamowaną emocjonalnie (to moja osobista ocena). <br />
Z gatunku dokumentów nieinformatywnych ten jest jednak najlepszy. Właśnie z powodu tego podejścia. Jest w nim wręcz kilka perełek. Choćby test jazdy samochodem po marihuanie i po alkoholu - bardzo odkrywcze porównanie (założę się, że nie wiecie co jest gorsze)! Warto zobaczyć ten dokument i ocenić samemu.<br />
Gorąco polecam wszystkie trzy filmy.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<b>The Union:</b>
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/NPfHryZBdDw" width="640"></iframe>
<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Drugs Inc. - Rocky Mountain High</b>
<br />
<iframe width="853" height="480" src="//www.youtube.com/embed/qNGtjnea6W0" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Should I Smoke Dope - kolejne 4 części:</b>
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/KV5C08d0wjo" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/zgEaw7Spy1M" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/Ln4_io9t6t0" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/Yaq0P5GNlcc" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-14563951912101424222013-11-01T15:17:00.001-07:002013-11-01T16:15:31.812-07:00Czy istnieje wolna wola?<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Istnieje zasadniczy problem ze znalezieniem dobrego popularno naukowego materiału rozstrzygającego w rzeczowy sposób problem istnienia lub nie istnienia wolnej woli. Materiały, które możecie znaleźć w sieci (ale i w księgarniach) dzielą się na cztery rodzaje:<br />
<b>1. Mistyczny</b> - pełen new age'owego języka i ezoteryki, oparty na braku wiedzy pseudonaukowy bełkot, nie poparty żadnymi sensownymi badaniami, za to pełen uprzedzeń, niepoprawnych indukcji i myślenia przez analogię. Łagodniejszą formę tego rodzaju rozumowania, przeprowadzoną przez Stefana Molyneuxa i polegającą na analogii: atom nie jest żywy, ale ja składający się z atomów jestem żywy - więc na tej samej zasadzie emergencji - co prawda noga nie ma wolnej woli, ale ja składający się z nóg, rąk i reszty części ciała mam wolną wolę - <a href="http://www.youtube.com/watch?v=l6kIshrAxP4" target="_blank">możecie zobaczyć tutaj</a>.<br />
<b>2. Nudny</b> - racjonalny i nawet poparty naukową wiedzą lecz często bardzo uproszczony w swojej argumentacji przekaz, w którym same tezy są prawdziwe, ale brak jest badań i przykładów prowadzących do prezentowanych wniosków. Taki styl wypowiedzi preferuje - skąd inąd zagorzały ateista i determinista - Sam Harris. Wykłady z jego udziałem możecie znaleźć w sieci. <a href="http://www.youtube.com/watch?v=iRIcbsRXQ0o" target="_blank">Tutaj najmniej nudny </a>i poparty paroma zdawkowymi przykładami wykład-odpowiedź na pytanie o wolną wolę, jego autorstwa - trwa tylko 12 minut więc może warto się przemęczyć. <a href="http://www.youtube.com/watch?v=pCofmZlC72g" target="_blank">A tutaj znacznie dłuższy wykład z jego udziałem</a>.<br />
<b>3. Pokrętny</b> - a właściwie pokrętnie broniący konceptu wolnej woli - bowiem wielu naukowców, pomimo swojej niekwestionowanej inteligencji i dużej wiedzy filozoficznej, bilogicznej czy neuro-naukowej, nie może się pogodzić ze stratą, z uznaniem, że owo poczucie wolnej woli jakie mamy mogłoby okazać się jedynie złudzeniem. W tej roli prym wiedzie znany racjonalista Daniel Dennett z jego teorią, mówiącą że, co prawda nie mamy wolnej woli w podejmowaniu jakichś działań, ale mamy ją w ich blokowaniu - nie wyjaśnia jednak nigdzie jakby to drugie miało się na poziomie fizjologicznym, bilogicznym czy neuronalnym różnić od tego pierwszego. Widać to wyraźnie <a href="http://www.youtube.com/watch?v=2ZhuaxZX5mc" target="_blank">w tym wykładzie</a>, gdzie po frapującym początku zaczerpniętym z komisku z Dilbertem (sam fragment z komiksem mógłby wystarczyć za cały wykład!) mamy jeszcze chwilę przyjemności słuchając o ewolucji (dobrze opwiedziane naprawdę, z licznymi odwołaniami do Darwina i Alana Turinga), po czym wykład robi się grząski i kończy paroma sprzedanymi na prędce dogmatami. Krótszą wersję jego "teorii" możecie wysłuchać <a href="http://www.youtube.com/watch?v=fttiIbQzXDU" target="_blank">w tym dwudziestoparo minutowym filmie</a>, w którym Robert Rawlence Kuhn przeprowadza wywiady z kilkoma naukowcami - w tym właśnie z Danielem Dnnettem - odnośnie wolnej woli. Film jednak warto zobaczyć tym bardziej, że jest po polsku. Do punktu tego zaliczyłbym również materiały, które są na tyle zdawkowe, że pomimo ujmowania kwestii wolnej woli dość wprost nie wyjaśniają wystarczająco wiele by je tu zamieścić. <a href="http://www.youtube.com/watch?v=-i3AiOS4nCE" target="_blank">W tym filmie na przykład Marcus Du Sautoy przeprowadza na sobbie eksperyment</a> (inspirowany klasycznymi badaniami Libeta). Wsadza się do maszyny FMRI i, leżąc tam, może dowolnie podejmować decyzję kiedy nacisnąć jeden z dwóch przycisków. Problem w tym, że w jego mózgu informacja o tym co chce zrobić pojawia się na około sześć sekund wcześniej zanim on sam stanie się świadom podjęcia tej decyzji. Co z tego wynikia? Jakie są inne naukowe badania dowodzące braku lub istnienia wolnej woli? Nie dowiemy się. Profesor Sautoy siada zrrezygnowany na schodach przed intytutem najwyraźniej zdruzgotany tym jednym, szokującym wynikiem.<br />
<b>4. Hermetyczny</b> - czyli zbyt naukowy. W sieci dostępny jest, pełen ciekawych przkładów z filozofii i zawierający sporo ciekawych, nero-psychologicznych badań, rozdział pt. "Czy jesteśmy automatami. Mózg wolna wola i odpowiedzialność.", napisany przez Włodzisława Ducha i pochodzący z książki pt. "Na ścieżkach neuronauki." pod red. P. Francuza. Jest on jednak napisany takim językiem, że czasem ja (red.) zajmujący się na stałę nauką muszę domyślać się o co autorowi chodziło. Dla tych z was,<a href="http://www.fizyka.umk.pl/publications/kmk/09-Wolna%20wola.pdf" target="_blank"> którzy nie boją się jednak chermetycznego języka, link do tego artykułu</a>.<br />
<br />
<b>Na szczęście</b> udało mi się znaleźć dla was wykład przedstawiony przez Garreta Merriama z univeristy of Southern Indiana. Niepobierznie i jednocześnie ciekawie opowiadający o zagadnieniu wolnej woli - wykład zawierający zarówno opis badań Libeta, rozstrzygający relację między wolną wolą a determinizmem, pokazujący kliniczne przypadki ludzi, którzy zostali pozbawieni wolnej woli, jak i podchodzący do zagadnienia wolnej woli w naprawdę naukowy sposób. W dodatku wykład żywy i nie hermetyczny, nie używający terminologii, której postronny erudyta nie potrafiłby zrozumieć. Niestety Merriam pozostawia nas z otwartym pytaniem w postawionej tu kwestii. To co proponuje jako konkluzję, to całkowitą zmianę podejścia do pytania o wolną wolę - i to może być bardzo odświeżające.<br />
Warto jeszcze spojrzeć <a href="http://www.youtube.com/watch?v=8fhXPrPCY58" target="_blank">na ten panel dyskusyjny</a>, który zaczyna się od świetnej wypowiedzi Daniela Glasera dotyczącej właśnie eksperymentów nad wolną wolą. Daniel Glaser przypomina klasyczny eksperyment Libeta. Opowiada też o eksperymencie kolejnym, w którym osobom badanym prezentowano na ekranie slajd i pozwalano za pomocą przycisku, w dowolnym momencie zmienić go na inny. Tymczasem aparatura podłączona do ich fal mózgowych samoczynnie przełączała slajd jak tylko wykryła odpowiednią aktywność mózgu. Osoby badane czuły się bardzo sfrustrowane, ponieważ "jak tylko poczuły, że chcą zmienić slajd, ten sam się zmieniał"! Daniel Glaser opisuje też świetnie skonstruowany eksperyment nad efektem Lady Mackbeth (opisany przez Daniel Kahneman w książce "Thinking, fast and slow"), w którym uczestnicy, którym kazano sobie wyobrazić, że skłamali nagrywając się komuś na sekretarkę znacznie częściej w następnej fazie badania wybierali spośród zakupów płyn do mycia ust, podczas gdy uczestnicy, którym kazano sobie wyobrazić, że skłamali pisząc maila, znacznie częściej wybierali płyn do mycia rąk. Konkluzja Daniela Glasera jest dość jednoznaczna - nie mamy wolnej woli. Niestety reszta panelu dyskusyjnego klasyfikuje się do kategorii drugiej z wyżej opisanych.<br />
Gorąco polecam więc wykład Garreta Merriama. Jeśli znajdziecie materiał popularno-naukowy znacznie lepiej rozstrzygający zagadnenia wolnej woli nie krępujcie się ze mną skontaktować! Po prawej stronie na portalu jest przeznaczony do tego formularz.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/la31lOcbDHc" width="853"></iframe>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmU8HCgtXIELFORiYO-RlwqwaBD1A9DZNoldnvB8vAYkm_rHClWVtY2oWVELttyL_XjvNLhSZ-YVF9tTmh7WgGcTARuv3NqLMJ27v7ZOrzAV4K1duatmEtxqDKcfJ2IL8A9ukAuUMVYuss/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="170" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgmU8HCgtXIELFORiYO-RlwqwaBD1A9DZNoldnvB8vAYkm_rHClWVtY2oWVELttyL_XjvNLhSZ-YVF9tTmh7WgGcTARuv3NqLMJ27v7ZOrzAV4K1duatmEtxqDKcfJ2IL8A9ukAuUMVYuss/s200/Clipboard01.jpg" width="200" /></a></div>
<b>Krótko jeszce o badaniach Benjamina Libeta</b>, bo są to najbardziej przełomowe badania dotyczące aspektu wolnej woli jakie można przytoczyć i większość późniejszych badań z wykorzystaniem zaawansowanej technologii mapowania mózgu powiela jedynie i doprecyzowuje odkrycie Libeta. W 1982 roku opublikował on artykuł opisujący swój eksperyment, w którym sadzał osoby badane przed okrągłą tarczą tarczą z zaznaczoymi pozycjami (trochę jak zredukowana tarcza zegara). Tarczę obiegała kropka.
<br />
<br />
<br />
Zadaniem osób badanych było swobodne ruszenie palcami lub nadgarstkiem w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Jednocześnie badani mieli zaobserwować, w tórym miejscu tarczy była kropka kiedy chęć (urge) naciśnięcia klawisza pojawiła się w ich świadomości. Libet monitorował aktywność elektryczną mózgu osób badanych za pomocą elektromiografu (EMG). Wiadomo też było, że każde swobodnie inicjowane działanie poprzedzone jest aktywnością elektryczną mózgu, która nazywana jest potencjałem gotowości. Ten readiness potential (RP) nazywany także Bereitschaftspotential poprzedza faktyczny swobodnie zainicjowany ruch. Zgodnie z podejściem zakładającym wolną wolę należało spodziewać się, że świadoma decyzja o zgięciu nadgarstka lub palców pojawi się przed (RP) lub równocześnie z momentem pojawienia się RP. Gdyby świadoma decyzja pojawiła się już po wystąpieniu potencjału gotowości znaczyło by to, że nieświadoma decyzja mózgu o podjęciu działania, która polega na pojawieniu się RP jest wcześniejsza, a więc niezależna od świadomej decyzji o podjęciu działania. Oto wyniki Libeta:<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb6BI1TJKX5aRbR-7Q97XOg3_LqVgDvKyMOxwiLYKunF98la6UfueiFXd8yKsjk6s9F5rLNG7RTopMKmT41nsttwhkyH9FiqfBBnqlyxMu5kE2rzi9cAPLuhnB9rAePqxWxB33GhSiOedO/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" height="388" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgb6BI1TJKX5aRbR-7Q97XOg3_LqVgDvKyMOxwiLYKunF98la6UfueiFXd8yKsjk6s9F5rLNG7RTopMKmT41nsttwhkyH9FiqfBBnqlyxMu5kE2rzi9cAPLuhnB9rAePqxWxB33GhSiOedO/s640/Clipboard02.jpg" width="640" /></a></div>
<br />
Okazało się, że potencjały gotowości pojawiały się średnio około 550 msek przed ruchem odpowiednich mięśni ręki. Natomiast, co najważniejsze, zarejestrowany przez badanego moment (ustalony przez wskazanie położenia „wskazówki” na zegarze), w którym uświadomił on sobie chęć zgięcia nadgarstka występował 200 msek przed skurczem mięśnia, czyli 350 msek po wystąpieniu RP (RP II na rysunku)!!!<br />
Oznacza to, ni mniej ni więcej, że badacz wiedział 350 milisekund wcześniej czy badany "podejmie" decyzję o zgięciu palca czy nie. To, co badanemu objawiało się jako akt podjęcia, zgdonej ze świadomą, wolną wolą, decyzji, pojawiało się w jego <b>nieświadomym</b> mózgu o 350 milisekund wcześniej jako RP.<br />
Można zetem powiedzieć, że do świadomości badanego wpadała już jedynie dawno podjęta przez mózg decyzja, a świadome "podjęcie" jej było jedynie złudzeniem.<br />
Pomimo wyników swoich badań Libet bronił wolnej woli w taki sposób, że przyjmował co prawda "automatyczność" decyzji o ruszeniu ręką, ale uznawał jednocześnie, że zgodny z wolną wolą może być akt zatrzymania tej decyzji, akt zaniechania ruchu.<br />
Współczesne eksperymenty pokazują, że świadomą decyzję można przewidzieć nie o 350 milisekund, a nawet o kilka sekund, że, wpływając polem magnetycznym na odpowiednie ośrodki prawej lub lewej półkuli, można wpływać na to czy osoba badana naciśnie klawisz prawą czy lewą ręką, i że dokładność takiego wpływu wynosi 80% (Brasil-Neto i inn. 1992). Okazuje się też, że i akt anulowania podjętej decyzji wpada jedynie do naszej świadomości już po jego podjęciu przez nieświadomy mózg (o wszystkich tych badaniach można przeczytać w rozdziale Włodzisława Ducha).<br />
Czy mamy zatem wolną wolę?<br />
Sami zdecydujcie.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com4tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-59020320969993167092013-10-24T15:26:00.000-07:002013-10-25T03:40:47.554-07:00Krótkie filmy o... fizyce<br />
<div style="text-align: right;">
Minutephysics, 2013</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Na youtube'owym kanale <a href="http://www.youtube.com/user/minutephysics/videos" target="_blank">One Minute Physics</a> można obejrzeć sporo świetnych filmów, w zwięzły i zabawny sposób wyjaśniających podstawowe prawa fizyki. Niestety wiele z nich, z racji swojej krótkiej formy i napchania trudnym materiałem, jest po prostu niezrozumiałych lub zdawkowych. Są jednak takie, z których naprawdę można dowiedzieć się czegoś ciekawego i nowego na temat wszechświata i praw fizyki.<br />
Czy wszechświat jest większy niż to co jesteśmy w stanie zaobserwować? Co było przed wielkim wybuchem? Dlaczego ziemia nie spada na słońce?<br />
Wybraliśmy dla was najlepsze z tych filmów i to tak by opowiedziały pewną historię - historię wszechświata. Ale po kolei.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
W tym krótkim filmie dowiecie się skąd się w ogóle wziął pomysł na to, że wszechświat kiedyś był nieskończenie mały i miał początek. Czy jednak to oznacza, że miał wielkość punktu? Czy raczej był jak ściśnięta gąbka - gęsta w środku ale nadal wystarczająco (nieskończenie?) duża? Czy określenie Wielki Wybuch nie jest przypadkiem mylące? I co było przed tym... "wybuchem"?<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/q3MWRvLndzs" width="640"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
Ten krótki film odpowiada na pytanie jak duży jest wszechświat. Ale jaki wszechświat? Obserwowalny przez nas czy Wszechświat w ogóle? Czy jesteśmy centrum wszechświata? W pewnym sensie jesteśmy. Tylko którego? Czy z każdą sekundą widzimy coraz większą część "prawdziwego" wszechświata?<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/5NU2t5zlxQQ" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Wszechświat się rozszerza. Czy to znaczy, że my też się rozszerzamy? ..znaczy się, stajemy się więksi? Zaraz, zaraz. Czy to wszechświat się rozszerza? A może co innego? Warto zobaczyć.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/th_9ZR2I0_w" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Skąd pochodzi reliktowe promieniowanie tła? Z wielkiego wybuchu? A może z momentu nieco późniejszego? Jaka jest temperatura w pustej przestrzeni kosmicznej? Jak duże były zaburzenia tego promieniowania, które doprowadziły do powstania gwiazd i galatyk? Na powyższe pytania odpowiada ten krótki film.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/_mZQ-5-KYHw" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Dlaczego właściwie w nocy niebo jest czarne? Czy światło płynące z nieskończonej ilości gwiazd nie powinno go rozjaśniać? Czy to znaczy, że wszechświat tak naprawdę jest mały i skończony? Jest prawdopodobnie nieskończony, więc gdzie się podziało to całe światło? Zobacz poniżej.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/gxJ4M7tyLRE" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Dlaczego ziemia nie spada na słońce? Kręci się, kręci i nie zwalnia? Jeśli kręci się po orbicie eliptycznej to w pewnym momencie jest bliżej słońca. To znaczy, że słońce przyciąga ją wtedy bardziej. I co? I nic? Dlaczego więc się od niego oddala a nie spada na nie? A co by było gdybyśmy żyli w czterowyniarowej przestrzeni? Poniższy filmik prosto odpowiada na te pytania.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/uhS8K4gFu4s" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Znacie wzór E=mc2? No cóż, nie tyko jest on niekompletny, ale wprowadza nas w błąd. Jak bowiem światło mogłoby mieć jakąkolwiek energię skoro fotony nie mają masy? Skoro nie mają masy to, ze wzoru, iloczyn mc2 wynosi zero. To jak mają skoro nie mogą mieć?<br />
Ten filmik, mimo że posiada polskie napisy, operuje wzorami tak szybko, że, po pierwszej zabawie z trójkątem, tracę rozeznanie (to główna wada wielu innych filmów z tego kanału), ale może Ty, drogi czytelniku, nie stracisz?<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/NnMIhxWRGNw" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.youtube.com/user/minutephysics/videos" target="_blank">Kanał One Minute Physics z wieloma innymi krótkimi filmami</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-70386926328232069622013-10-12T06:30:00.000-07:002014-04-27T11:59:15.411-07:00Atomowy wyścig zbrojeń: od pierwszej reakcji łańcuchowej przez niemiecką bombę atomową do pierwszych bomb zrzuconych przez USA na Hiroszimę i Nagasaki<br />
<div style="text-align: right;">
National Geographic 2005; Planete, 1995</div>
<br />
Nauka NDO przedstawia pierwszy z serii artykułów poświęconych atomowemu wyścigowi zbrojeń. W poniższym artykule zobaczycie trzy filmy opowiadające historię powstania pierwszej bomby atomowej, od pierwszych eksperymentów Enrico Fermiego, poprzez tajny faszystowski program nuklearny, po amerykański projekt Manhattan. Wszystkie one doprowadziły do zdetonowania pierwszych w historii bomb atomowych.<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<b>Argonne nuclear pioneers: Chicago Pile 1 (eng)</b> - drugiego grudnia 1942 roku naukowcy pod kierunkiem włoskiego fizyka Enrico Fermiego, w zbudowanym z drewna i wypełnionym grafitem, sterowanym za pomocą linijki i ręcznie wkładanego pręta, reaktorze doprowadzili do pierwszej na świecie kontrolowanej reakcji łańcuchowej. Ten krótki film opowiada historię tych badań. Badań, które były podstawą do skonstruowania pierwszej na świecie bomby atomowej. Pionierskich eksperymentów prowadzonych w pomieszczeniach boiska do squasha pod kortami tenisowymi chicagowskiego uniwersytetu. Tak właśnie zaczęła się era atomu.<br />
<br />
<b>Zatopiony sekret Hitlera (pl) </b>- to film tropiący tajemnicę faszystowskich badań nad bronią atomową. Jak blisko byli Niemcy do skonstruowania bomby atomowej? Czy ciężka woda przewożona przez Norsk Hydro miała posłużyć Hitlerowi do jej skonstruowania? Czy na pokładzie była rzeczywiście wystarczająca ilość ciężkiej wody by dać Niemcom przewagę w atomowym wyścigu zbrojeń? Na te i inne pytania odpowiada ten niezwykle ciekawy i pozbawiony fałszywego sensacjonizmu film.<br />
<br />
<b>W Powodzi ognia (pl)</b> - to dokument opowiadający historię skonstruowania pierwszej bomby atomowej - od werbowania naukowców do projektu Manhattan, przez wybudowanie na pustyni w Nowym Meksyku miasteczka Los Alamos, po zrzucenie bomb atomowych na japońskie miasta Hiroszimę i Nagasaki. Wiele jest w tym dokumencie fascynujących informacji. Pokazane są dokładnie zasady działania obu bomb jak i motywy jakimi kierował się Truman zrzucając bomby na Japonię. Zobaczymy z jakimi trudnościami borykali się Amerykanie, nie tylko przy próbie skonstruowania samej bomby, ale i starając się dostosować niewystarczająco nowoczesne samoloty do przeniesienia tak ciężkiego i niebezpiecznego ładunku. Na tle tego wszystkiego, świetne archiwalne zdjęcia ujawniają atmosferę tamtych lat. Da się niemal wyczuć ten beztroski stan fascynacji, kompletny brak zrozumienia co tak naprawdę tworzą.<br />
<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/0tKf7R2XncM" width="853"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<iframe width="853" height="480" src="//www.youtube.com/embed/l-McnG0VKyw" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/HlSXDcQqimw" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.ne.anl.gov/About/cp1-pioneers/" target="_blank">Wokół filmu "Argonne nuclear pioneers: Chicago Pile 1" - więcej informacji</a><br />
<a href="http://docuwiki.net/index.php?title=Hitler's_Sunken_Secret" target="_blank">Więcej o filmie "Zatopiony sekret Hitlera"</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-46271840282211631662013-10-09T05:13:00.002-07:002014-11-02T10:33:28.624-08:00Wiara kontra Nauka: cz. II Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi religia:Leonard J. Pełka - Polska Demonologia LudowaNa Nauce NDO, kontynuując temat zderzania religii z wiedzą naukową, postanowiliśmy przedstawić coś więcej niźli tylko kolejny system wierzeń pochodzący z kolejnego kręgu kulturowego. Temat ten można bowiem rozwijać w taki sposób, by pokazać tu w miarę pełen obraz najważniejszych systemów religijnych świata. To ważny kierunek i po części zostanie on zrealizowany. Znacznie ciekawsze jednak i bardziej pouczające wydaje się w tej chwili pokazanie wiary w jej pierwotnej formie - nie jako spójnego i ostatecznego systemu religijnego, lecz w zalążku, w tych pierwocinach, które z pewnością muszą być początkiem czegoś bardziej spójnego, a które z racji swojej "zalążkowości" odsłaniają przed nami coś znacznie bardziej wartościowego niż tylko kolejny system przekonań. Pokazują bowiem jak na dłoni przyczyny
powstawania
i funkcje wierzeń religijnych - wartość wyjaśniającą, sprawczość i funkcjonalność takiego nadnaturalnego rozumowania. Rozumowania, które będąc jeszcze w powijakach, ujawnia wszystkie swoje funkcjonalne i "celowe" aspekty.<br />
Masz zatem, drogi czytelniku, przed sobą niezwykły tekst - obszerne fragmenty książki Leaonarda Pełki - Polska Demonologia Ludowa. Tekst o zacięciu antropologicznym, odsłaniający przed nami zespół wierzeń demonicznych słowian. Zespół niespójny, nie stanowiący jednolitego systemu religijnego, a co najważniejsze, choć wychodzący już poza prosty animizm czy fetyszyzm, to pozostający nadal na stopniu niższym niż "prawdziwa" teologia z jej kultem "prawdziwych" bogów - będący więc przede wszystkim bardziej demonologią niż teologią.<br />
Przez to, przez te właśnie, pierwotne, nieukształtowane cechy, wierzenia te odsłaniają się przed nami. Możemy patrzeć na nie wstecz mniej więcej tak, jak astronomowie patrzą wstecz czasu oglądając odległe nieukształtowane jeszcze gwiazdy. Patrząc na równie nieukształtowany, demoniczny zespół wierzeń, wyraźnie i jasno możemy zobaczyć ich funkcje - a jest ich wiele: od prób animicznego, sprawczego wyjaśniania groźnych i budzących strach zjawisk przyrody po funkcje kształtujące normy społeczne i chroniące jednostki danej grupy przed groźnymi następstwami (np. nie należy kąpać się w zimie, lub w nocy w nieznanym miejscu, należy unikać leżenia na słońcu w południe). Wszystko to jest łatwe do wychwycenia właśnie ze względu na pierwotny, nieteologiczny jeszcze charakter tych wierzeń. <br />
Widać również jak na dłoni to, o czym pisałem we wstępie do innego artykułu tego cyklu, że przyczyną powstawania wierzeń religijnych była (jest) nie tylko <b>chęć wyjaśniania</b> budzących zdziwienie lub strach, zjawisk przyrody, ale też naturalna tendencja homo sapiens do rozumowania przez <b>analogię</b>: skoro ja, gdy na przykład rzucam kamieniem mam w tym zwykle jakiś cel i jestem w tej czynności JA oraz moje narzędzie (czyli kamień), to, powiedzmy, spadający z nieba grad - przez analogię - może również pochodzić od KOGOŚ (znacznie potężniejszego), być jego narzędziem i zostać zrzucony w jakimś celu. Jest to zatem myślenie <b>animiczne</b>. <br />
Gdy dodać do powyższego myślenia przez analogię bujną <b>wyobraźnię</b>, pozimom <b>inteligencji</b>, przy którym homo sapiens zaczyna interesować się przyczyną zdarzeń, oraz poziom <b>rozwoju wspołecznego</b>, na którym homo sapiens zaczyna tworzyć normy społeczne (często oparte na dramatycznych wydarzeniach, chorobach itp), gdy przyprawić to jeszcze paroma mechanizmami pschologicznymi, choćby <b>warunkowaniem magicznym</b>, któremu ulegają nawet gołębie - dostajemy gotowy przepis na religię.<br />
Zapraszam zatem do fascynującej lektury, podróży po świecie słowiańskich wierzeń, przedchrześcijańskich oraz tych, które nasiąkły już wiarą chrześcijańską lecz nadal pozostają w sferze demonologii ludowej. Podróży odsłaniającej ich naturę, celowość i funkcję jakiej służyły, a na wyższym poziomie, podróży mówiącej o nas samych - o tym jak, żyjąc w pierwotnych społecznościach, próbowaliśmy rozumieć i organizować świat.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
<br />
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:<br />
<br />
<b>Spis treści:</b><br />
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a><br />
<br />
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/10/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html#more" target="_blank">- Leonard J. Pełka - Polska Demonologia Ludowa</a><br />
- <b>co mówi nauka:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r<br />
<br />
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii <br />
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
</div>
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<div style="margin: 0px;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a></div>
</div>
<br />
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?<br />
- czy nauka może być szkodliwa?<br />
<br />
<br />
<br />
ps. Istotnym elementem całego cyklu jest
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Nauka Poprawnego Myślenia - Narcyza Łubnickiego</a> - tekst ważny dla wielu dziedzin naszego życia - został
więc
wyjęty z ram powyższego cyklu i umieszczony jako osobny artykuł. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<b>II</b><b>.
Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi religia: </b><br />
<br />
<u>Tekst: Leonard J. Pełka - Polska Demonologia Ludowa</u><br />
<br />
<br />
<div style="text-align: right;">
Iskry, 1987</div>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
Zaistniałe rozdwojenie rzeczywistości na realny świat zjawisk materialnych i fantastyczny świat istot duchowych zapoczątkowało, trwający po czasy współczesne, proces powstawania najróżnorodniejszych postaci demonicznych. Wyobraźnia ludzka powołała do życia całe plejady istot fantastycznych, jak anioły, biesy, cyklopy, diabły, dziwożony, elfy, fauny, gnomy, nimfy, parki, syreny, topce, ubożęta, wilkołaki czy zmory. Istotami tymi zaludnił człowiek otaczający go świat. <br />
Wyobrażenia danych istot demonicznych stanowiły początkowo uosobienie tajemniczych zjawisk przyrody, nie zawsze zrozumiałych oraz często budzących lęk i przerażenie. Za szczególnie groźne i tajemne uważane były zwłaszcza zjawiska atmosferyczne, zjawiska nadchodzące „z góry", jak wyładowania piorunów, wiry powietrzne, burze gradowe, zawieje śnieżne itp. Wyobrażeniom istot symbolizujących dane zjawiska przypisywano więc poczesne miejsce w pierwotnej hierarchii demonicznej.
<br />
(...)<br />
Wierzenia słowiańskie, w końcowej fazie swego występowania (IX — XIII w.), nie stanowiły jednolitego systemu religijnego. Były konglomeratem szeregu wątków wierzeniowych o dość różnorodnym charakterze. Inne formy tych wierzeń występowały we wspólnotach rodowych i plemiennych, a inne w kształtujących się państwach słowiańskich. Jak pisał L. Niederle: „Widzimy, że wprawdzie (...) religia ich (Słowian) wyszła już za granice formy czystej magii i fetyszyzmu czy animizmu, ale przecież jako całość pozostała do końca doby pogańskiej na stopniu niższym, który możemy nazwać demonologią albo demonolatrią, oczywiście z niektórymi nachyleniami do form wyższych, i to jedynie w kilku miejscach nastąpił rozwój do rzeczywistej teologii i związanego z nią wyższego kultu prawdziwych bogów".
<br />
(...)<br />
Niepoślednią rolę w słowiańskich wierzeniach demonicznych odgrywały postacie nadzmysłowych istot atmosferycznych stanowiących personifikację takich zwłaszcza zjawisk, jak burze i wichry. Do rzędu demonów burzowych w pierwszym rzędzie zaliczyć należy bułgarskiego latającego żmija.<br />
Miał on przebywać w ciemnych chmurach burzowych, skąd napadał na młode kobiety i porywał je.<br />
(...)<br />
Do rzędu powszechnych, nie tylko zresztą w kulturze słowiańskiej, zaliczyć należy także wierzenia o demonach wiatrów i wirów powietrznych. „Niezwykle silne oddziaływanie na wyobraźnię nie cywilizowanego człowieka — pisał K. Moszyński — zawdzięczają te wiatry niewątpliwie swemu występowaniu w kształcie ruchliwym i przy tym zupełnie wyrazistym, tzn. ostro odcinającym się od otoczenia. Z jednorodnej masy przejrzystego powietrza wyłania się przecież taki wicher przed oczyma widza, jak żywa postać, w oczach owego widza podnosi się nagle, jak gdyby przed chwilą ukryty był bądź «w ziemi" czy «stosie kamieni», wiruje, szeleszcząc lub z cicha sycząc, wraz z kurzem, piaskiem, uschłymi liśćmi, sunie kilka kroków i za chwilę znów «tańczy» na miejscu, by w moment później przepaść bez śladu..." (KLS, s. 470) Występowanie owego tajemniczego zjawiska atmosferycznego przypisywano działaniu określonych demonów, zwanych oblakiniami, czyli wiłami powietrznymi, przez ludy bałkańskie (wzmianki w źródłach staroruskich z XI — XIII w.), naviami u Bułgarów (wzmianki w „Kronice dorocznej" Nestora) czy latawcami w Polsce i Czechach<br />
(...)<br />
Najliczniejszą grupę stanowiły demony przyrodnicze, którymi bujna wyobraźnia słowiańska zaludniła okoliczne pola i bory, rzeki i jeziora, pieczary skalne i mroczne wąwozy, zdradliwe trzęsawiska i ruiny starych budowli. Tym wyobrażeniom demonicznym nadawane dość różnorodne postacie; od hożych i kształtnych dziewcząt poczynając, a na szkaradnych potworach kończąc.<br />
Poniższą ich prezentację rozpocząć należy od demonologii polnej, której najbardziej popularnym wyobrażeniem są południce czy połednice, zwane także ciotami.<br />
Południce wyobrażano w postaciach biało odzianych niewiast, snujących się po polach, albo delikatnej błękitnoszarej mgiełki unoszącej się nisko w powietrzu i osiadającej następnie na łanach zbóż, powodującej ich łagodne, lekkie falowanie. Także miedze dzielące pola miały stanowić ulubione miejsce ich pobytu. Na ogół były one nieprzyjaźnie nastawione do człowieka, a zwłaszcza do ludzi przebywających i pracujących w polu południową porą. Na osoby te południce sprowadzały porażenie słoneczne i omdlenia, a także bóle głowy, krzyża i mięśni. Przypisywano im także porywanie wieczorną porą dziewcząt, które porzucały następnie w miejscach bezludnych i głuchych ostępach leśnych.<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8ReGXm9WYmo_zJkUzPlWxVyM_qqnE5oUnqm4jTR-5UciyKBEdJComvB76lOXs0fngM0QZUjbGnSX5rCOzR36TXu0S8dtvTqhq2_dYjil1wP6PeUirYsEwkyw-2CiuD1-6_GHYXXZunYjz/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="clear: left; float: left; margin-bottom: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg8ReGXm9WYmo_zJkUzPlWxVyM_qqnE5oUnqm4jTR-5UciyKBEdJComvB76lOXs0fngM0QZUjbGnSX5rCOzR36TXu0S8dtvTqhq2_dYjil1wP6PeUirYsEwkyw-2CiuD1-6_GHYXXZunYjz/s400/Clipboard03.jpg" height="400" width="281" /></a></div>
<span style="font-size: large;"><b>Słowo wstępne</b></span><br />
<br />
W tradycjach polskiej kultury ludowej wiele miejsca zajmują wierzenia demoniczne.<br />
Wprawdzie nasz rodzimy świat istot demonicznych i pokrewnych im postaci półdemonicznych zasadniczo pozbawiony jest obudowy kultowej w klasycznym tego słowa rozumieniu, to jednak występuje on w ścisłych relacjach z całym systemem praktyk i działań magiczno-religijnych mających głównie charakter profilaktyczno-obronny (ofiary symboliczne, zaklęcia, przestrzeganie określonych nakazów i zakazów itp.).<br />
(...)<br />
Wierzenia demoniczne zawierają w swych treściach różnorodne aspekty personifikacji poszczególnych zjawisk i procesów występujących w świecie przyrody i życia społecznego.<br />
Ujawniająca się w ten sposób demoniczna personifikacja realnej rzeczywistości przyrodniczej i społecznej stanowi zmitologizowaną formę odzwierciedlenia w świadomości chłopskiej konkretnych warunków bytu oraz społecznego charakteru procesów produkcji i wymiany towarowej.<br />
Wierzenia demoniczne w swojej mitologicznej wykładni świata zawierają także pewne wskazania praktyczne, do których odwołuje się człowiek przy modelowaniu, klasyfikacji i interpretacji przyrody, społeczeństwa oraz własnej drogi życiowej.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Rozdział I<br />W POSZUKIWANIU RODOWODU<br />DEMONOLOGII LUDOWEJ</span></b><br />
<br />
Ludzkość w toku wielowiekowej drogi swego rozwoju, obok tworów kultury materialnej, ukształtowała również — niezmiernie bogaty, a także nie pozbawiony swoistej ekspresji i kolorytu — nadzmysłowy świat istot boskich i antyboskich czy bogopodobnych (demonicznych). Stanowiły one podłoże dla powstawania rozlicznych mitów, legend, podań i opowieści ludowych.<br />
(...)<br />
Zaistniałe rozdwojenie rzeczywistości na realny świat zjawisk materialnych i fantastyczny świat istot duchowych zapoczątkowało, trwający po czasy współczesne, proces powstawania najróżnorodniejszych postaci demonicznych. Wyobraźnia ludzka powołała do życia całe plejady istot fantastycznych, jak anioły, biesy, cyklopy, diabły, dziwożony, elfy, fauny, gnomy, nimfy, parki, syreny, topce, ubożęta, wilkołaki czy zmory. Istotami tymi zaludnił człowiek otaczający go świat.<br />
Pustka nieznanego wypełniona została tworami imaginacji ludzkiej.<br />
Wyobrażenia danych istot demonicznych stanowiły początkowo uosobienie tajemniczych zjawisk przyrody, nie zawsze zrozumiałych oraz często budzących lęk i przerażenie. Za szczególnie groźne i tajemne uważane były zwłaszcza zjawiska atmosferyczne, zjawiska nadchodzące „z góry", jak wyładowania piorunów, wiry powietrzne, burze gradowe, zawieje śnieżne itp. Wyobrażeniom istot symbolizujących dane zjawiska przypisywano więc poczesne miejsce w pierwotnej hierarchii demonicznej. Z kolei w tworzonych koncepcjach doktrynalnych rodzących się systemów religijnych mianem demonów określać zaczęto istoty bogopodobne, najczęściej spełniające funkcje pośredników między światem boskim a światem ludzi, lub istoty antyboskie działające na szkodę człowieka (np. diabeł).<br />
Generalnie rzecz biorąc, wyobrażenia demoniczne zaliczyć można do rzędu powszechnych wątków wierzeniowych. Stanowią one bowiem istotny składnik doktryn religijnych oraz zajmują określone miejsce w archetypie magiczno--mitologicznych poglądów ludowych na rzeczywistość przyrodniczą i społeczną.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Śladami przeobrażeń słowiańskich wyobrażeń demonicznych</b></span><br />
<br />
Różnorodne postacie rodzimych demonów, zarejestrowane w naszej kulturze ludowej, przynależą do licznej rodziny słowiańskich wyobrażeń demonicznych, o których pierwotnym kształcie posiadamy fragmentaryczną wiedzę. Stosunkowo bowiem niewiele możemy powiedzieć o formach ich społecznego funkcjonowania w odległych czasach przedchrześcijańskich. Dopiero znacznie późniejsza dokumentacja historyczna pozwala na konstruowanie obrazu słowiańskich wierzeń demonicznych. Nie jest to jednak obraz stabilny i jednolity. Tkwią w nim ślady różnorodnych przewartościowań, jakim w ciągu wieków ulegały wyobrażenia demoniczne pod wpływem przemian zachodzących w strukturze życia społecznego i kulturze umysłowej poszczególnych ludów słowiańskich.<br />
Pierwszą wzmiankę o słowiańskich wierzeniach demonicznych odnajdujemy w „Dziejach wojen" Prokop z Cezarei (VI w.). Dotyczy ona występowania kultu duchów przyrody u południowosłowiańskich plemion Antów i Sklawinów, którzy — jak podaje Prokop — „oddają ponadto cześć rzekom, nimfom i innym jakim duchom i składają im ofiary, a w czasie tych ofiar czynią wróżby".<br />
(...)<br />
Zawarte w danych źródłach historycznych przekazy o wierzeniach słowiańskich sporządzone były przeważnie w duchu interpretacji chrześcijańskiej. Ukazywały więc dane wierzenia jako praktyki pogańskie o pejoratywnym znaczeniu społecznym.<br />
Trzeba przyznać, iż taki stan rzeczy wynikał również z sytuacji, jaka w okresie IX — XIII w. zaistniała na ziemiach słowiańskich. Miał wówczas miejsce proces chrystianizacji<br />
Słowiańszczyzny. Dokonywał się on w kontekście ostrej walki z funkcjonującymi na danych obszarach tradycyjnymi wierzeniami religijnymi. Prowadzone w tym zakresie działania uwieńczone zostały formalnym zwycięstwem chrześcijaństwa, wniesionego z zewnątrz do kultur rodowych, jako religii warstw panujących. Faktycznie jednak, w różnych rejonach Słowiańszczyzny, przez długi jeszcze okres występowało zjawisko tzw. dwuwiary. Polegała ona na kultywowaniu dawnych praktyk religijnych równolegle z kultem chrześcijańskim. Klasycznym w tym względzie przykładem może być znany jeszcze w XIX w. zaduszkowy obrzęd „dziadów białoruskich". Obrzęd ten był reliktową formą dawnego słowiańskiego kultu dusz przodków, zwalczaną przez Kościół. Na jego kanwie powstał głośny poemat A. Mickiewicza pt. „Dziady", w przedmowie do którego czytamy: „...pospólstwo święci dziady tajemnie w kaplicach lub pustych domach niedaleko cmentarzy. Zastawia się tam pospolicie uczta z rozmyślnego jadła, trunków, owoców i wywołuje się dusze nieboszczyków. Dziady nasze mają to szczególnie, że obrzędy pogańskie pomieszane są z wyobrażeniami religii chrześcijańskiej, zwłaszcza iż dzień zaduszny przypada około czasu tej uroczystości. Pospólstwo rozumie, iż potrawami, napojami i śpiewami przynosi ulgę duszom czyszczowym".<br />
(...)<br />
Ukształtowany w ten sposób ludowy konglomerat wierzeniowy w poważnym stopniu odbiegał od oficjalnej wykładni doktryny chrześcijańskiej, najczęściej mało znanej i obcej ludowi słowiańskiemu. Dlatego też wierzenia te były krytykowane i zwalczane przez urzędowe czynniki kościelne jako przejawy pogaństwa lub oznaki herezji. Odwołać się tu można do konkretnych faktów odnotowanych w różnych źródłach historycznych. W „Słowie niejakiego Chrystolubca" po wzmiance, iż Rusini modlą się do „...wił, rodu i różanic", odnajdujemy następującą krytykę łączenia kultu maryjnego z dawnym kultem duchów opiekuńczych.<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Istota i struktura słowiańskich wyobrażeń </span></b><b><span style="font-size: large;">demonicznych</span></b><br />
<br />
Wierzenia słowiańskie, w końcowej fazie swego występowania (IX — XIII w.), nie stanowiły jednolitego systemu religijnego. Były konglomeratem szeregu wątków wierzeniowych o dość różnorodnym charakterze. Inne formy tych wierzeń występowały we wspólnotach rodowych i plemiennych, a inne w kształtujących się państwach słowiańskich. Jak pisał L. Niederle: „Widzimy, że wprawdzie (...) religia ich (Słowian) wyszła już za granice formy czystej magii i fetyszyzmu czy animizmu, ale przecież jako całość pozostała do końca doby pogańskiej na stopniu niższym, który możemy nazwać demonologią albo demonolatrią, oczywiście z niektórymi nachyleniami do form wyższych, i to jedynie w kilku miejscach nastąpił rozwój do rzeczywistej teologii i związanego z nią wyższego kultu prawdziwych bogów".<br />
Przypuszczać należy, iż tą wyższą formę organizacji uzyskały wierzenia słowiańskie wśród Rugian i Połabian. Natomiast w pozostałych regionach Słowiańszczyzny wierzenia te stanowiły splot elementów kultu słonecznego, totemistycznego, praprzodków i animistycznego z magicznymi praktykami agrarnymi. Tego rodzaju konglomerat wierzeniowy stanowił z kolei dogodne podłoże rozwijania się różnorodnych wyobrażeń demonicznych, które to w okresie chrystianizacji uległy procesom szeregu przeobrażeń i w formie rudymentalnej zachowały się w słowiańskiej kulturze ludowej.<br />
(...)<br />
Niepoślednią rolę w słowiańskich wierzeniach demonicznych odgrywały postacie nadzmysłowych istot atmosferycznych stanowiących personifikację takich zwłaszcza zjawisk, jak burze i wichry. Do rzędu demonów burzowych w pierwszym rzędzie zaliczyć należy bułgarskiego latającego żmija.<br />
Miał on przebywać w ciemnych chmurach burzowych, skąd napadał na młode kobiety i porywał je.<br />
Demon ten znany był także na Białorusi (zmiej), Wielkorusi (zmej), Łużycach Górnych (żmij), jak również w Czechach (zmok, zmek). W innych rejonach Słowiańszczyzny z chmurami burzowymi i gradowymi łączono działanie istot półdemonicznych, zwanych płanetnikami (a także chmurnikami i obłocznikami) w Polsce i Czechach oraz płanitnykami czy płanetnykami na Ukrainie. Mieli to być ludzie, którzy w trakcie nadchodzącej burzy „unosili się" w powietrze, aby „przepędzić" czy „przenieść" niebezpieczne chmury w inne miejsca. Niekiedy miano to nadawano także ludziom, którzy wychodzili w pole na spotkanie nadciągającej burzy i zażegnywali ją za pomocą tajemnych gestów lub zaklęć.<br />
(...)<br />
Do rzędu powszechnych, nie tylko zresztą w kulturze słowiańskiej, zaliczyć należy także wierzenia o demonach wiatrów i wirów powietrznych. „Niezwykle silne oddziaływanie na wyobraźnię nie cywilizowanego człowieka — pisał K. Moszyński — zawdzięczają te wiatry niewątpliwie swemu występowaniu w kształcie ruchliwym i przy tym zupełnie wyrazistym, tzn. ostro odcinającym się od otoczenia. Z jednorodnej masy przejrzystego powietrza wyłania się przecież taki wicher przed oczyma widza, jak żywa postać, w oczach owego widza podnosi się nagle, jak gdyby przed chwilą ukryty był bądź «w ziemi" czy «stosie kamieni», wiruje, szeleszcząc lub z cicha sycząc, wraz z kurzem, piaskiem, uschłymi liśćmi, sunie kilka kroków i za chwilę znów «tańczy» na miejscu, by w moment później przepaść bez śladu..." (KLS, s. 470) Występowanie owego tajemniczego zjawiska atmosferycznego przypisywano działaniu określonych demonów, zwanych oblakiniami, czyli wiłami powietrznymi, przez ludy bałkańskie (wzmianki w źródłach staroruskich z XI — XIII w.), naviami u Bułgarów (wzmianki w „Kronice dorocznej" Nestora) czy latawcami w Polsce i Czechach (wzmianki w literaturze konfesyjnej z XVI — XVIII w.). Wyobrażenia danych demonów najczęściej przedstawiane były pod postaciami młodych, urodziwych niewiast bądź ptaków. Np. serbochorwackie oblakinie wyobrażane były jako uskrzydlone kobiety (analogia do wyobrażenia anioła) lub śnieżnobiałe łabędzie. W późniejszych wyobrażeniach ludowych, pod wyraźnym wpływem inspiracji chrześcijańskiej, navie i latawce utożsamione zostały z diabłami czy duszami dzieci zmarłych bez chrztu (wyobrażenie ptaka-duszy).<br />
(...)<br />
Najliczniejszą grupę stanowiły demony przyrodnicze, którymi bujna wyobraźnia słowiańska zaludniła okoliczne pola i bory, rzeki i jeziora, pieczary skalne i mroczne wąwozy, zdradliwe trzęsawiska i ruiny starych budowli. Tym wyobrażeniom demonicznym nadawane dość różnorodne postacie; od hożych i kształtnych dziewcząt poczynając, a na szkaradnych potworach kończąc.<br />
Poniższą ich prezentację rozpocząć należy od demonologii polnej, której najbardziej popularnym wyobrażeniem są południce czy połednice, zwane także ciotami.<br />
Południce wyobrażano w postaciach biało odzianych niewiast, snujących się po polach, albo delikatnej błękitnoszarej mgiełki unoszącej się nisko w powietrzu i osiadającej następnie na łanach zbóż, powodującej ich łagodne, lekkie falowanie. Także miedze dzielące pola miały stanowić ulubione miejsce ich pobytu. Na ogół były one nieprzyjaźnie nastawione do człowieka, a zwłaszcza do ludzi przebywających i pracujących w polu południową porą. Na osoby te południce sprowadzały porażenie słoneczne i omdlenia, a także bóle głowy, krzyża i mięśni. Przypisywano im także porywanie wieczorną porą dziewcząt, które porzucały następnie w miejscach bezludnych i głuchych ostępach leśnych. Narażone tam były na pastwę dzikich zwierząt, jak również złych duchów.<br />
Zbliżoną postacią demoniczną, występującą w wierzeniach białoruskich, wielkoruskich i ukraińskich, była rusałka polna, zwana rusauką. W mniemaniu Białorusinów rusałki to „...biełyje jak śnieg panienki i wielmi pięknyje". Ich siedliskiem miały być gęstwiny zielonych konopi i zielone żyto, stąd niekiedy określane były mianem „żytnich panienek". Jak podaje M. Fedorowski,<br />
„Rusałki ciongle w życiu żywiuć, pókki żyto pirsuje" — a kiedy złapią nieostrożnego chłopaka, który wtedy w nie wszedł, to nie puszczą go, dopóki na śmierć nie załaskoczą.<br />
(...)<br />
Dość bogaty jest też krąg demonologii leśnej, do którego zaliczyć należy wielkoruskiego leszyja i leszowoja, białoruskiego lesawika, serbochorwackiego wielkiego pasterza czy polskie borowy, borowce, boruty, leśne i rokity. W niektórych źródłach historycznych występują też wzmianki o bliżej nie określonych demonach leśnych. W „Słowie o wyprawie pułku Igora" odnajdujemy wzmiankę o demonie zwanym dziw, który „...zawył ...nad drzewami wrzaskiem". Zaś w jednym z rękopisów ruskich z XVI w. oraz w relacji o cudzie Nikodema Kożewskiego z 1688 r. wymieniany jest lesnij bog, który przypuszczalnie stanowi jakieś wyobrażenie z kręgu demonologii leśnej.<br />
(...)<br />
Warto tu nadmienić, iż wśród ludów słowiańskich szeroko rozpowszechniony był zwyczaj składania demonom leśnym ofiar z jadła i napoju, jak również z części upolowanej zwierzyny. Stosunek człowieka do tych wyobrażeń demonicznych bardzo plastycznie zarysował W. Sujkowski w następującym fragmencie powieści historycznej dotyczącej wydarzeń z XI w.: „Tylko ledwo widoczne ścieżki, wydeptane przez myśliwych czy zwierzynę, wiły się z rzadka wśród puszczy, mylne, dzielące, zwodnicze. Zbinóg znał je wszystkie i choćby nocą chodził śmiało. Chyba że błędnica, duszek złośliwy i zawzięty przyczepi się do człeka. Wtedy nie trafisz doma, choćbyś go widział. Ale jak nawęzy mieć silne, zaklęcia znać, a głównie objaty nie żałować, czy też w domu czy na łowach, to wtedy daje człowiekowi spokój". („Bolko zapomniany", s. 61).<br />
Podobnie jak pola i lasy, również wody oraz bagna i trzęsawiska stanowiły domenę działania określonych demonów. Ich działalność w znacznym stopniu stanowiła zagrożenie dla człowieka.<br />
Przypisywano im bowiem wylewy rzek, wciąganie ludzi w toń wodną, rwanie sieci rybackich, wywracanie i zatapianie łodzi. Demonom tym nadawano postacie ludzkie (głównie kobiece) oraz człekorybie (połączenie kształtów ludzkich i rybich). Do rzędu słowiańskich demonów wodnych zaliczamy zwłaszcza białoruskie ondyny, ukraińskie wodnyje rusauki, wielkoruskie wodjany i wodjanichy, łużyckie nykusy, bułgarskie stychije, serbochorwackie wiły wodne zwane brodawicami czy polskie wodnice, utopce i topielice. Niektóre z tych demonów (wodjany, wodjanichy, nykusy, utopce i topielice) często utożsamiane były z duszami ludzi utopionych (topielców). Demonom rodzaju męskiego (wodjany, nykusy, topce) najczęściej przypisywano panowanie nad szczególnie niebezpiecznymi topieliszczami i groźnymi wirami wodnymi. Nieco inaczej natomiast pojmowano żeńskie wyobrażenia demonów wodnych, a zwłaszcza ondyn, wodnych rusałek, stichij i brodawic.<br />
Wyobrażeniom ich nadawano postacie pięknych młodych dziewcząt, które ukazywały się nocą (zwłaszcza w czasie pełni księżyca) nago lub w skąpym odzieniu. Wabiły one swoimi kształtami i cudownym śpiewem młodzieńców do wody, gdzie ich topiły. Mogły one zaganiać ryby do sieci i tym samym zapewniać rybakom dobre połowy, ale mogły też niszczyć sieci i zatapiać łodzie rybackie. Tak więc kaprysy i zmienne nastroje decydować miały o ich stosunku do ludzi.<br />
(...)<br />
Także demonom wodnym składali Słowianie ofiary, niekiedy nawet okazałe, aby uchronić pola od powodzi, groble i młyny od zniszczenia, ludzi od utopienia oraz by wyjednać sobie dobre połowy.<br />
Zwyczaj ten najtrwalej zachował się wśród rybaków i młynarzy rosyjskich, którzy jeszcze na przełomie XIX — XX w. przeznaczali na ofiary dla demonów wodnych drób i trzodę chlewną, a niekiedy nawet krowy i konie. K. Moszyński podaje, powołując się na A. Afanasjewa, następujący przypadek ofiarowania konia demonowi wodnemu, a zarejestrowany pod koniec XIX w. w obwodzie archangielskim: „Wiosną, gdy wody poczynały wzbierać, wieśniacy kupowali pospólnie całą gminą konia, nie targując się o jego cenę, następnie w ciągu trzech dni karmili go starannie i wreszcie, spętawszy go oraz uwiesiwszy mu dwa młyńskie kamienie na szyi i namaściwszy łeb miodem, zatapiali" (KLS, s. 681).<br />
(...)<br />
Kolejny przedmiot naszych rozważań stanowi krąg tych słowiańskich wyobrażeń demonicznych, które stanowią personifikację zjawisk życia społecznego. Na pierwszy plan wysuwają się tu demony przeznaczenia i losu ludzkiego. Trzeba przyznać, iż wiara w tego rodzaju wyobrażenia demoniczne stanowiła zjawisko powszechne wśród ludów europejskich. Wierzenia w demony losu i przeznaczenia szczególnie rozwinięte były wśród Słowian południowych (Bułgarzy, Serbowie czy Chorwaci), o czym wzmiankują już źródła historyczne z XII w. Znacznie późniejsze są natomiast wzmianki (XIV — XV w.) o występowaniu danych wątków wierzeniowych w kulturach ludowych Wielkorusinów, Białorusinów, Czechów, Słowaków i Polaków. Demony te występowały pod różnymi nazwami: bułgarskich narecznic, czeskich sudiczek, chorwackich sużenic, serbskich sudzienic, słowackich sujenic, wielkoruskich i białoruskich rożanic czy polskich rodzanic. Były to demony rodzaju żeńskiego i przypisywano im funkcje opiekuńcze nad kobietami ciężarnymi do momentu narodzin dziecka oraz nad noworodkiem, któremu wyznaczały dalsze koleje życia.<br />
Ponadto utożsamiane były z demonami doli ludzkiej — opiekuńczymi duchami życia człowieka i jego spokojnej egzystencji. Niekiedy demonom tym przypisywano jakieś szczególne zamiłowania, które mogły z kolei ofiarować ludziom, np. zamiłowanie do pracy na roli, hodowli bydła czy prowadzenia handlu. Należało więc szczególnie troszczyć się o przychylność tych istot demonicznych poprzez składanie im ofiar przy urodzinach dziecka oraz wszelkich ważniejszych wydarzeniach, uroczystościach i świętach rodzinnych.<br />
(...)<br />
Ważną też rolę w życiu rodzinnym odgrywały wyobrażenia demonów domowych towarzyszących na co dzień w jego blaskach i cieniach. Wzmianki na dany temat występują w „Kronice" Adama z Bremy oraz źródłach ruskich z XIV w. Do rzędu tych demonów zaliczamy wielkoruskie domowoje diedy, dieduszki, domowoje, podpoljanniki, chlewniki, gumenniki i kikimoły, białoruskie janczeny i damawiki, małoruskie domowyki, łużyckie koboldy i plony, czeskie dziwożonki, czarnogórzańskie sjeny, słowackie śkraty, śkratece i śkra-teki oraz polskie kłobuki (Mazury i Warmia), choboldy (Pomorze), ubożęta i skrzaty (Śląsk i Małopolska), a także rody. Wyobrażeniom tym najczęściej nadawano postacie małych ludzików odzianych w stroje o barwach czerwonej, żółtej i białej. Uważano, że .....przebywają po chałupach, mieszkają w mysich dziurach, malutkie, maliciuperne, że je ledwo od ziemi widać, szare i niepozorne.<br />
(...)<br />
W grupie szkodliwych dla człowieka demonów niewątpliwie na pierwszym miejscu umieścić należy demoniczne wyobrażenie śmierci. Ludowa wizja tego demona najczęściej odwoływała się do postaci starej kobiety okrytej białym całunem żałobnym, pod którym ukrywała oścień albo niewidzialny młot, lub do postaci żywego kościotrupa z kosą w ręku. Wyobrażeniu temu nadawano też postacie zwierzęce, zwłaszcza kota, sowy i myszy. Dość powszechny był pogląd, iż zbliżanie się demona śmierci sygnalizowane jest ludziom przez niektóre zwierzęta (np. wycie psów. niepokojące rżenie koni czy hukanie puchacza). Różnie też przedstawiano sposoby działania tegoż demona.<br />
Mógł on pozbawiać ludzi życia niewidzialnymi strzałami z łuku, symbolicznym cięciem kosy czy uderzeniem niewidzialnym młotem w głowę, jak również poprzez wyciąganie z nich duszy za pomocą ościenia. Wierzono także, iż niekiedy śmierć można przechytrzyć i oszukać, a nawet ją uwięzić i tym samym można było dalej cieszyć się pełnią życia. Ślady tego typu wierzeń występują w licznych słowiańskich baśniach i opowieściach ludowych.<br />
(...)<br />
W wierzeniach słowiańskich występowały także i inne postacie demonów szkodliwych, które stanowiły uosobienie chorób i plag społecznych. Dręczyły one ludzi i zwierzęta, podmieniały nowo narodzone dzieci itd. Nadawano im zwłaszcza postacie starych kobiet o odrażającym wyglądzie, odzianych w brudne i podarte szaty. Wierzono, iż najczęściej spotkać je można było na rozstajach dróg. Wieczorną porą demony te zakradały się do siedzib ludzkich, gdzie smarowały ludzi niewidzialną maścią lub zakażały ich swoim zatrutym oddechem czy dotykiem, wywołując tym samym bóle i choroby. Dręczyły także drób, trzodę chlewną, bydło i konie, sprowadzając na nie pomór i różne plagi. Były to wszelakiego rodzaju nocznice, płaksanie, mamuny, samojadki, złydnie itp.<br />
Do danej grupy demonów zaliczyć też należy czarty i biesy stanowiące personifikację bliżej nie określonych złych sił. Nabrały one nowej treści dopiero w połączeniu z wyobrażeniami diabłów chrześcijańskich.<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia wiatrów i wirów powietrznych</b></span><br />
<br />
Już w literaturze staropolskiej natrafić można na drobne wzmianki świadczące o występowaniu procesów mito- i demonologizacji zjawiska wiatru. „Polacy czcili powiew delikatny powietrza, na kłosach zboża i liściach drzew przechodzącego z sykiem, nazywali bóstwo jego Poświstem". Tak pisał Maciej z Miechowa zw. Miechowitą (1453 lub 1457—1523) w dziele „Chronica Polonorum".<br />
Z kolei M. Błażowski do tłumaczonego w 1611 r. na język polski dzieła M. Kromera (ok. 1512—1584) „De origine et rebus gestes Polonorum libri XXX" wprowadził następującą uwagę: „Pochwiściel wiatrem albo wichrem świszczącym jest, który więc z wielkim pochopem przypadłszy, na cokolwiek trafi, nagłym obrotem kręci". Dodał przy tym, iż wiatr czczony jest także przez Rusinów, którzy oddają mu wyrazy szacunku przez głęboki skłon głowy.<br />
Wzmianki powyższe przemawiają na rzecz tezy o słowiańskim rodowodzie naszych ludowych wyobrażeń demonów powietrznych. (We poświsty i poświściele wydają się echem dawnych słowiańskich bóstw żywiołów wiatru, o których tylko te drobne ślady zachowały się w ówczesnej kulturze ludowej. W okresie XVII—XVIII w. dotychczasowe wierzenia ludowe rozwinęły się i wzbogaciły o wątki diabłologiczne przejęte od religii chrześcijańskiej. Dokonało się to pod wpływem szeregu czynników, ale głównie w rezultacie oddziaływania wydawanej wówczas katolickiej literatury konfesyjnej i intensyfikacji działalności misyjnej prowadzonej przez Kościół w środowiskach wiejskich. Kwestię tę omawialiśmy już w poprzednim rozdziale. W konsekwencji tych oddziaływań doszło do ukształtowania się specyficznej ludowo-chrześcijańskiej wizji demonologii powietrznej, jaka następnie zarejestrowana została — poczynając od połowy XIX w. — w naszej literaturze etnograficznej i znalazła bogate odzwierciedlenie w folklorze ludowym.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Latawce</b></span><br />
<br />
Szczególnym wyobrażeniem w kręgu demonologii powietrznej jest latawiec. Pierwsze wzmianki w piśmiennictwie polskim dotyczące tej postaci demonicznej odnajdujemy w literaturze konfesyjnej z końca XVI w. Były one szczególnie tendencyjne; negowały ludowy charakter wierzeń o latawcu i przedstawiały go jedynie jako jedną z licznych postaci diabła. Pogląd ten reprezentował m.in. W. Gilowski, który w swoim „Wykładzie katechizmu kościoła krześcijańskiego z Pism świętych" do rzędu istot diabelskich zaliczył „...górne jędze, powietrzne duchy, latawce...", jak również szereg innych jeszcze wyobrażeń demonologii ludowej. W uzasadnieniu tego poglądu powołał się W. Gilowski na wzmiankę o latawcu występującą w dziele teologa i filozofa chrześcijańskiego św. Augustyna „De civitate Dei". W utworze tym św. Augustyn stwierdzał: „...iże są latawce, nagrawacze białych głów, którzy sprawy grube miewają z niewiastami, o których sprawach wiele ich twierdziło, tak iże temu miejsca nie dawać jest wielkie głupstwo. Wszakże co o nich plotą ludzie, żeby latawcy mieli wywodzić dziatek z grobu, które w żywocie z matkami umierają i pochowane bywają, toć babski wymysł a obmówka szatańska..."<br />
W innych utworach z tego okresu odnajdujemy także próby charakte- rystyki tego wyobrażenia demonicznego, podejmowane również w duchu interpretacji chrześcijańskiej. I tak w anonimowym dziele „Postępek prawa czartowskiego przeciw narodowi ludzkiemu" czytamy, iż latawiec „...też jest z narodu czartowskiego; na ziemi a na powietrzu się chowa (...), jedno iż często na się bierze ciało obłudne, w cieniach się chowa jak nietoperz albo kret.<br />
Używają też jego posług baby i wszystkie czarownice i rozmowy z nim miewają w cieniu, tak że jedno drugiego nie widzi, jeno pomaca". Znacznie natomiast rozwinięty wizerunek latawca — jako wielce sprośnego diabła powietrznego napastującego nocną porą uczciwe i bogobojne niewiasty i zmuszającego je do popełnienia grzechu nieczystości — nakreślił Stanisław z Gór Poklatecki w utworze „Pogrom, czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchemickie fałsze". Charakterystyce latawca poświęcił on znaczhą część tego dzieła, zatytułowaną następująco: „Księgi piąte zdrady latawców jawne czynią".<br />
Niezmiernie trudno jest dziś stwierdzić, czy latawiec był demonem ludowym pochodzenia słowiańskiego, któremu następnie przypisane zostały cechy postaci szatańskiej, czy też stanowił echo jakiejś zachodnioeuropejskiej postaci demonicznej wchłoniętej przez chrześcijaństwo i następnie importowanej do Polski jako jedno z wyobrażeń diabła. Tutaj wyobrażenie to uległo szerokiemu upowszechnieniu w środowiskach wiejskich, stając się następnie jednym z wyobrażeń ludowo-chrześcijańskiej demonologii powietrznej. O funkcjonowaniu tego wyobrażenia demonicznego w świadomości naszego ludu świadczyć może fragment zeznań złożonych w 1664 r. przed sądem miejskim w Turku przez kobietę oskarżoną o uprawianie czarów. Oskarżona, przedstawiając sabaty czarownic odprawiane na Łysej Górze, stwierdziła m.in., iż do tańca „...grał nam latawiec na wielkich skrzypkach" (APP Księgi miejskie Turka I—30, k. 47). Na takim to magicznoreligijnym podłożu ludowej formacji katolicyzmu polskiego doszło na przełomie XVIII i XIX w. do ukształtowania się kilku wersji wyobrażenia latawca. Najogólniej można je scharakteryzować następująco:<br />
1. Nocne demony powietrzne rodzaju męskiego, najczęściej utożsamiane z takimi zjawiskami, jak wędrujące gwiazdy, komety i spadające meteoryty. Uważano, że latawce nawiedzają kobiety — zwłaszcza młode i samotne — i używają z nimi rozkoszy miłości ziemskiej. „Spadająca gwiazda — pisał S. Goszczyński w nocie objaśniającej do «Zamku kaniowskiego» —jest podług ich (ludu wiejskiego) mniemania latawiec (rodzaj powietrznego złego ducha). O jego miłostkach z kobietami często posłyszeć można" („Pisma", Lwów 1838, I, s. 114—115). Z kolei, opierając się na opowieściach ludowych z regionu Mazowsza i okolic Gór Świętokrzyskich, K. W. Wójcicki nakreślił dość liryczną charakterystykę postaci latawca i jego romantycznych perypetii ziemskich.<br />
Oto kilka fragmentów z tego opisu:<br />
„Latawiec, gdy wypatrzył sobie najpiękniejszą niewiastę czy dziewoję wiejską, zrywał ogniwo złote, którym był przykuty do nieba, i rzucał się z obłoków. W tym przelocie świecił jak świetna gwiazda, ale im bliżej ziemi, tracił blask swój niebiański, odpadały mu skrzydła, a przybierał postać najdorodniejszego młodzieńca.<br />
Żadna kobieta nie była w stanie oprzeć się potędze jego spojrzenia. A dotknięcie ręki Latawca zamieniało ją prawie w kamień. Wlepiała w niego oczy z nieopisaną rozkoszą, serce jej uderzało nie znanym jej nigdy uczuciem, pragnęła jego pieszczoty, a mdlała w uściskach Latawca.<br />
Od pierwszej chwili poznania go, jakby nie należała do ziemi, zrywała wszelkie stosunki rodzinne.<br />
Nic ją w domu nie zajmowało, uciekała od zabawy, tańca i muzyki, a biegła w to miejsce, gdzie pierwszy raz Latawca ujrzała. Stąd, wlepiwszy tęskne oczy w niebo, wzywała go spojrzeniem, głosem i pragnieniem serca. (...)<br />
Kobieta, którą ukochał Latawiec, krótko żyje na bożym świecie, gwałtowne uczucie miłości prędko trawi w niej siły życiowe; tęsknota codzienna z wolna dobija, usycha jak wiór i umiera w samotności, bo w tej chwili opuszcza ją Latawiec. (...)<br />
Bywały przypadki, że Latawiec, który tylko w nocy nawiedzał swoją kochankę, zbyt długo z nią bawił i doczekał na ziemi wschodu słońca, tracił i warkocz złocisty, i białe świecące skrzydła, a po siedmiu dniach i trzech godzinach umierał jak prosty człowiek. Duch jego wracał wprawdzie do nieba, ale już więcej Latawcem być nie mógł i nigdy ziemi nie dotknął" („Klechdy...", s. 245—246).<br />
2. Nocne złe demony powietrzne rodzaju żeńskiego, wywodzące się z dusz porońców i utożsamiane ze zjawiskiem spadających gwiazd. Wierzono, iż demony te przybierają postacie powabnych dziewcząt i uwodzą mężczyzn, a następnie zabierają im dusze. O tej wersji wyobrażenia latawca pisał L. Siemiński w „Rysach górali tatrzańskich", co następuje: „Do innego rodzaju istot nadprzyrodzonych należą jeszcze strzygi, latawce, łełeki, które rodzą się z gwiazd, w podaniach bowiem gminu gwiazdy spadające są to dusze zrodzonych dzieci z uwiedzionych dziewcząt.<br />
Widząc lecącą gwiazdę, a chcąc uratować duszę, trzeba rzucić w górę płatek płócienny"<br />
(„Orędownik naukowy", 1842, nr 42, s. 347). W powyższej wzmiance L. Siemiński dokonał pewnego zniekształcenia poprzez sprowadzenie do wspólnego mianownika dwóch — zasadniczo różnych pod względem zakresu funkcjonowania społecznego — wyobrażeń demonicznych, jak strzygi i latawce. We wschodnich regionach Polski dość powszechny w XIX w. był pogląd, iż osoba mająca przy sobie główkę czosnku nie powinna obawiać się napaści latawca. Natomiast osoba (bez względu na płeć) zniewolona już przez latawca może jeszcze wyzwolić się od jego uroku i uratować swoją duszę poprzez stosowanie różnorodnych zabiegów magicznych. Do najczęściej stosowanych zaliczyć należy picie naparu z mieszanki trzech ziół — wonieją, stulika i lastowicznika (zioła te używane były także w wielu innych zabiegach magicznych) — oraz nacieranie nim całego ciała, jak również okadzanie dymem ze spalonego suchego łajna świńskiego.<br />
3. Demony powietrzne pojmowane jako dusze dzieci zmarłych bez chrztu, a niekiedy także i porońców, latające z wiatrem, jak również i z burzą. Wierzono, iż mogą one przybierać postać ludzką, w zasadzie jednak wyobrażano je sobie pod postacią małych ptaszków, puszczyków, białych gołębi czy dużych czarnych ptaków. Niekiedy miały one napastować ludzi przechodzących drogą czy pracujących w polu, domagając się od nich chrztu. Ich ulubionym miejscem pobytu były krzyże i figury święte stojące przy rozstaju dróg (na tzw. krzyżówkach). „Niekiedy — jak podaje O. Kolberg — wraz z burzą i wichrem skazani pędzić po bagnach, trzęsawiskach, wertepach itp. robią przeraźliwe wrzaski, które grom zagłusza. Czasami też w miejscu, gdzie skonały, bardzo żałosnym głosem wołają: chrztu! Wtedy wielką jest zasługą wysłuchać ich prośbę i udzielić im chrztu wodą i słowem, dając im na imię Adam i Ewa, bo nie wiadomo, jakiego rodzaju (płci) był nieboszczyk, jeżeli się odzywa jeden" („Radomskie", s. 145). Należy tu podkreślić, iż ta właśnie wersja latawca stanowiła dość powszechny wątek wierzeniowy w polskiej kulturze ludowej i niektóre jej rudymenty zachowały się do doby współczesnej. Dowodem może tu być zarejestrowana w 1963 r. następująca wypowiedź mieszkanki wsi Bieśnik (woj. rzeszowskie): „Z wiatrem latają dusze ludzkie ludzi nie ochrzczonych. Jak ta powietrznica leci, to piszczy, lamentuje. Jak kto nie ma ciężkich grzechów, to pyta się: — Kto ty jesteś? Wszelki duch Pana Boga chwali. Ja cię chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Jakżeś panna, niech ci będzie Anna, a jakżeś młodzieniec, niech ci będzie Wawrzyniec. Po wymówieniu tych słów powietrznica cichnie" (AKE UMCS, 1035).<br />
Poza latawcami znane są także i inne ludowe wyobrażenia demoniczne wiatru o charakterze regionalnym. Wśród mieszkańców terytorium Chełmszczyzny występował pogląd, iż cztery tajemne istoty duchowe, działające pod zwierzchnością Witroduja, dmuchaniem swoim wysyłają wiatry na cztery strony świata. Z kolei Łemkowie wierzyli, iż demon wiatru jest potężnego wzrostu mężczyzną, który zamieszkuje wśród konarów wielkiego rozłożystego drzewa rosnącego samotnie na wysokim i stromym szczycie górskim. Z tej swojej siedziby kieruje podmuchami wiatru na całym świecie. Natomiast według wierzeń kaszubskich demony powietrzne pojmowane były — jak podają R. Ostrowska i I. Trojanowska w „Bedekerze kaszubskim" — „...jakby członkowie rodziny, postacie bliskie, znane z imienia, przywar i zalet. A więc ciotką jest południowa Zyda, przynosząca deszcz, a wujem — West, zapowiadający marne połowy i głód w checzach. Przyjaciel to Żywnik, wiejący ze wschodu i napędzający ryby do sieci. Dokuczliwym figlarzem bywa Kręć--Kręceszk, ale jeszcze groźniejszym jest Szalińc, diabelski wysłannik. Natomiast piękna i przyjazna Glada niesie ciszę i pogodę, nie wiadomo tylko na jak długo" (s. 324).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony wirujące</b></span><br />
<br />
Gwałtowne wichury i wiry powietrzne uległy w świadomości ludu wiejskiego procesom personifikacji demonologicznej. Należy przypuszczać, iż na ukształtowanie się danych procesów przemożny wpływ miały następujące czynniki:<br />
1. Zjawisko wiru powietrznego musiało bardzo silnie fascynować ludzi i oddziaływać na ich wyobraźnię w kategoriach relacji człowiek — przyroda. „Wirowanie wichru, czyli jego «taniec» — pisał K. Moszyński — wywoływało kojarzący się z tym obraz wesela. Polacy i wszyscy Słowianie Wschodni często wyrażają się o wichrze, że to jest «czarcie wesele» albo, że to «czart się żeni»" (KLS, s. 476). Dodać tu należy, iż zjawisko tańca wirowego stanowi, według poglądów ludowych, atrybut działania także szeregu demonów leśnych i wodnych. Ale o tym już w następnym rozdziale.<br />
2. Dane zjawiska atmosferyczne bardzo często przynosiły ujemne skutki zarówno dla gospodarstwa, jak i dla samego człowieka. Potężne wichury zrywały dachy domów, wyrywały drzwi i okiennice, niszczyły drzewostan, rozwalały stogi i powodowały szereg innych szkód w obejściu i na polu (np. kołowaciznę owiec czy wyleganie zbóż). Z kolei szereg chorób i dolegliwości występujących u ludzi wyprowadzano z faktu „owiania" czy „trącenia" przez „złe powietrze", jak np. obłęd, zawroty głowy, niemoc, paraliż czy wszelkiego rodzaju opuchliny i wyrzuty skórne, a niekiedy nawet i śmierć. Stąd zapewne wywodzi się popularne w regionie siedleckim powiedzenie: „Wiatr trącił — wiatr ubił". Przypomnieć tu także warto, iż do niedawna jeszcze w środowiskach wiejskich obowiązywało tabu otwierania okien w izbach. Przestrzeganie tego tabu chronić miało ludzi przed nieoczekiwanym wtargnięciem do wnętrza mieszkania „cugu" mogącego spowodować jakieś dolegliwości czy choroby. W tym też kontekście dopatrywać się należy utożsamiania atmosferycznych zjawisk wichrów i wirów powietrznych z działalnością złych mocy nadprzyrodzonych.<br />
O zaistniałej — na wskazanym powyżej podłożu — demonicznej (a zwłaszcza diabolicznej) interpretacji omawianych zjawisk atmosferycznych świadczą liczne wątki wierzeniowe zarejestrowane w XIX w. przez O. Kolberga. Dla ilustracji danego faktu odwołujemy się do kilku z nich: „Kiedy dwa wiatry przeciwne uderzą w siebie, (...) zrywa się wówczas słup kurzu, który się szybko wkoło kręci i coraz więcej wzmaga, dopóki siła wiatru nie rozbiegnie się w powietrzu. Wtedy to mówią, że się diabeł cieszy, tańczy i młynkuje, a niebezpieczną jest rzeczą zbliżać się do takiego wiru, albowiem bywały przypadki, że ciekawego lub nieostrożnego porwie licho, niesie w powietrze i potem ciska na ziemię" („Lubelskie", s. 75).<br />
„Kiedy burza, którą nazywają trąbą powietrzną, w r. 1824 wyłamała znaczną część lasu za Bełżycami w przestrzeni jednej mili, mówiono, że się tam diabeł rozgościł i dobrze ucieszył.<br />
Widziano wówczas gruszę, znacznej wielkości drzewo, przez tę burzę z korzeniami wyrwane i przeniesione o kilkaset kroków na pole; nikt jej siekierą dotknąć się nie śmiał, a rolnik, na którego polu leżała, przy uprawie roli i siejbie omijał ją z daleka" („Lubelskie", 75);<br />
„Wir i zawierucha — to oznaki, iż czart w piekle wesele odbywa swoje. Trwają one tak długo, dopóki w swe szpony jednego przynajmniej nie porwą człowieka i panu młodemu nie złożą w ofierze. Ale złożą tego tylko, kogo Pan Bóg «przeznaczy» — boć do innego i zły duch nie ma «przymierza»" („Tarnowskie—Rzeszowskie", s. 268).<br />
„W czasie roboty w polu, gdy przyjdzie mocny wiatr, a osobliwie gdy zadmie gwałtowny wicher, chłop dla odstraszenia złego ducha zatyka swój nóż lub kozik w drzewo od pługa. W domu wówczas będąc, zatyka goły nóż w próg lub w szparę ścian" („W. K. Poznańskie", s. 127).<br />
(...)<br />
W swoich wypowiedziach informatorzy dość różnorodnie przedstawiali wątki wierzeń demonicznych będących uosobieniem zjawiska wiru powietrznego. Oto kilka takich wypowiedzi:<br />
„Opowiadano, że z takim wiatrem, co się kręci, lata dusza jakiejś ladacznicy. To tańczy dusza panny, która umarła w tańcu. Za dużo w życiu tańczyła, używała i teraz po śmierci jej dusza tańczy z diabłem" (AKE UMCS, 1129).<br />
„Opowiadano, że z wiatrem latają złe duchy. Jednej kobiecie mąż się powiesił. Ludzie widzieli, jak przylatywał do niej taki wietrzny wąż z ogniem. Był to jej były mąż, przylatywał do niej. Ona sama to stwierdzała podobno" (AKE UMCS, 1143).<br />
„Z wiatrem tym lata diabeł. Gdy w taki kręcący się wiatr wrzucić nóż, to wtedy na nożu ukaże się krew" (AKE UMCS, 1457).<br />
„Opowiadano, że jak się ktoś powiesił, to taki wiatr wieje. Za karę, za tę zbrodnię, co się powiesił, ten wiatr ma go wyhuśtać. Musi mocno dyndać" (AKE UMCS, 1047).<br />
„Opowiadano, że jak taki wiatr wieje, to znaczy, że gdzieś wieziono nieboszczyka, który za życia był złym człowiekiem. Jeden nawet opowiadał, że jak raz wieźli nieboszczyka, to taki wiatr się zerwał, że konie nie chciały iść. Mówiono, że w takim wietrze coś siedzi, coś jest. Ale nikt nie wie, co tam jest" (AKE UMCS, 1049).<br />
„W wietrze takim latają ogniki. Bratu matki, w czasie takiego wiru, stargały cały kożuch i męczyły go przez całą drogę. Ogniki takie to były dusze topielców i wisielców" (AKE UMCS, 1055).<br />
<br />
Z przytoczonych powyżej wypowiedzi informatorów wynika, iż prezentowane wątki wierzeń w demony wiru powietrznego pojmowane są głównie w kategoriach czasu przeszłego oraz zawierają w swych treściach szereg elementów zaczerpniętych z chrześcijańskiej doktryny religijnej i moralnej (istota diabła, wiara w pokutę i potępienie wieczne). Tak więc mamy w tym przypadku do czynienia z pewnym wycinkiem ludowo-chrześcijańskich wyobrażeń demonicznych ulegających procesowi zanikania. Wyobrażenia te stanowią składnik tradycyjnego światopoglądu mieszkańców wsi polskiej, a więc określonego stereotypu ich wyobrażeń o rzeczywistości przyrodniczej, w tym także i omawianego zjawiska wiru powietrznego. Funkcjonowanie danego stereotypu poglądów szczególnie jednak jaskrawo uwidacznia się w znanych z przekazu tradycji i niekiedy stosowanych jeszcze licznych technik samoobrony przed groźnymi i szkodliwymi działaniami gwałtownych wichrów i wirów powietrznych, a tym samym przed złymi mocami w nich tkwiącymi. Techniki te opierają się zwłaszcza na pewnym rytuale tradycyjnie ustalonych gestów i formuł słownych, u których podstaw tkwi magiczno-mitologiczny stereotyp myślenia archaicznego, szczególnie charakterystycznego dla zbiorowości wiejskich. W kulturze ludowej z terenów Polski wschodniej dało się stwierdzić — w wyniku dokumentacji faktograficznej z badań terenowych — występowanie pięciu zasadniczych grup stosowanych technik samoobronnych przed wirami powietrznymi. W większości z tych technik zachowały się jeszcze pewne ślady wzmiankowanego myślenia archaicznego. Przejdźmy do krótkiej charakterystyki tychże grup:<br />
1. Działania ukształtowane na podłożu religii chrześcijańskiej (zwłaszcza rzymskokatolickiej).<br />
Polegają one na odwoływaniu się do chrześcijańskich praktyk kultowych i symboliki, jak przeżegnanie się znakiem krzyża, przeżegnanie się i odmówienie okolicznościowej modlitwy<br />
(najczęściej „Zdrowaś Maria"), przeżegnanie się i zawołanie „Jezus, Maria, Józefie święty, ratuj!" lub „Jezusie, Mario, odpędź złego!", uklęknięcie i przeżegnanie się.<br />
2. Działania ukształtowane na podłożu ludowego synkretyzmu religijnego. Polegają one na odwoływaniu się do ludowo-chrześcijańskich praktyk o charakterze magiczno-religijnym i związanej z tymi praktykami symboliki, jak przeżegnanie się z twarzą skierowaną w stronę wiatru, przeżegnanie się i odwrócenie plecami do wiatru, przeżegnanie się i wypowiedzenie formuły zaklęcia wiatru, przeżegnanie się i splunięcie za siebie.<br />
3. Działania ukształtowane na podłożu dawnych tradycji praktyk magicznych. Polegają one głównie na odwoływaniu się do magii gestów, jak trzykrotne splunięcie za siebie i położenie się na ziemi bądź też plucie przed siebie z twarzą skierowaną w stronę wiatru.<br />
4. Działania ukształtowane wprawdzie na podłożu religii chrześcijańskiej, ale zawierające już pewne elementy racjonalnego stosunku do zjawisk atmosferycznych. Polegają one z jednej strony na odwoływaniu się do chrześcijańskich praktyk kultowych i symboliki, z drugiej zaś strony na wykonywaniu pewnych czynności racjonalnych, jak przeżegnanie się i ucieczka z okrzykiem:<br />
„Jezusie, Mario, ratuj!", położenie się na ziemi i odmawianie modlitwy, przeżegnanie się i kucnięcie w zbożu czy przeżegnanie się i ucieczka do domu.<br />
5. Działania ukształtowane wyłącznie na podłożu racjonalnym. Polegają one na odwoływaniu się do praktyki doświadczenia społecznego, jak położenie się na ziemi, kucnięcie w zbożu, zejście z „drogi" wiatru czy ucieczka do domu.<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Demony chmur burzowych i gradowych</span></b><br />
<br />
Wśród wyobrażeń z kręgu demonologii atmosferycznej za szczególnie złośliwie ustosunkowane do ludzi uważane były demony chmur burzowych i gradowych. Wyobrażeniom tym przypisywanp sprowadzanie burz, ulewnych deszczy i opadów gradowych, a także długotrwałe powstrzymywanie opadów deszczu i tym samym przyczynianie się do klęsk suszy. Uważano, iż od kaprysów danych istot demonicznych w dużym stopniu uzależnione są zbiory płodów rolnych, jak również bezpieczeństwo domów i budynków gospodarskich narażonych na pożary wywoływane od uderzeń piorunów. Stąd też mieszkańcy wsi wiele uwagi poświęcali walce z tymi demonami i poszukiwaniu jak naj- skuteczniejszych sposobów i technik samoobrony przed skutkami ich groźnej działalności. Jak wzmiankuje szereg źródeł historycznych, w XVII w. na terenach Mazowsza i Wielkopolski przy zwalczaniu burz i gwałtownych wiatrów często odwoływano się do pomocy tzw. Wiatraczników (młynarzy z wiatraków). Mniemano, iż posiadają oni wiedzę tajemną o danych zjawiskach atmosferycznych, ponieważ korzystają z ich usług przy wykonywaniu swoich czynności zawodowych. Należy jednak przypuszczać, iż działalność owych „specjalistów" od zwalczania demonów chmur burzowych i gradowych nie zadowalała w pełni ówczesnych mieszkańców wsi.<br />
Wskazuje na to fakt, iż w połowie XVIII w. zaczął upowszechniać się zwyczaj odwoływania się do pomocy Kościoła i symboliki chrześcijańskiej. Kształtują się wówczas ludowo-chrześcijańskie praktyki zwalczania omawianych wyobrażeń demonicznych. Polegały one głównie na odpędzaniu chmur burzowych i gradowych poprzez bicie w dzwony kościelne i wystawianie w oknach krzyży i obrazów świętych. Zwyczaj ten przejęty został także przez środowiska mieszczańskie. Świadczy o tym m.in. adnotacja w „Księgach miejskich Brzeźnicy" stwierdzająca, iż mieszkańcy tego miasteczka w 1781 r. odpędzali chmury burzowe poprzez bicie w dzwony kościelne. Obok dzwonów kościelnych używane były w tym celu także małe dzwoneczki, które w XIX w. uzyskały miano loretańskich. Tak pisał o nich O. Kolberg: „Dzwonek loretański, zw. prawdziwy, to jest taki, który z Loretu pochodzi albo przynajmniej mający kształt podobny, a ku głoszeniu czci religijnej używany, mówią, że ma taką własność, iż skoro w czasie nadchodzącej chmury z burzą, gradem i piorunami zacznie się nim dzwonić, biegając koło domu i gumna, na ten czas chmura rozrywa się, burza się rozdziela i rozbija, grad niknie w powietrzu, a piorun nie uderzy w budowę" („Lubelskie", s. 82). Dzwoneczki te nabywane były na okolicznych odpustach i po poświęceniu w kościele posługiwano się nimi w konkretnej potrzebie. W początkach XX w. władze kościelne wydały kategoryczny zakaz używania dzwonów kościelnych w celu odpędzania chmur burzowych i gradowych, co zapewne wpłynęło także na zanikanie wierzeń w magiczną moc dzwonka loretańskiego.<br />
Był to natomiast szeroko rozpowszechniony w XIX w. wątek wierzeniowy. Już samo posiadanie w domu dzwonka loretańskiego dawało jego mieszkańcom poczucie bezpieczeństwa. Kiedy zaś nadciągały groźne chmury burzowe i gradowe nad wieś, gospodarze wychodzili na swoje pola i obróceni twarzami w kierunku zbliżającej się nawałnicy dzwonili tymi dzwoneczkami i odmawiali głośno modlitwy błagalne do Boga. Dzwonki takie zawieszane były także w kapliczkach przydrożnych. Adnotację na ten temat znajdujemy w jednej z relacji O. Kolberga z wędrówki po Podhalu: „Szosa z Chabówki do Zakopanego wiedzie przez Nowy Targ. Z daleka piętrzą się Tatry nacechowane w tej odległości jeszcze czarnymi liniami na horyzoncie, a ku nim ugru- powane malowniczo coraz wyższe wzgórza i coraz powabniejsze doliny, wśród których rozsiadły się wioski i sioła Górali. Co parę kilometrów widzi się na wyniesieniu kapliczkę, figurę świętą lub krzyż. Na zapytanie, dlaczego tak często znajdują się tu kapliczki stojące zupełnie na odosobnieniu, odpowiedział nam Góral, że kiedy gęste i czarne chmury zbiorą się nad górami i nawałnica grozi nieszczęściem, natychmiast w kapliczkach tych dzwonią i chmury się rozdzielą, grzmoty i pioruny milkną i deszcz padać przestaje" („Góry i Podgórze", s. 496).<br />
W monografiach regionalnych O. Kolberga zarejestrowane zostały także inne XIX-wieczne sposoby obrony przed nieszczęśliwymi dla człowieka konsekwencjami działalności demonów chmur burzowych i gradowych. Były to m.in. takie sposoby, jak wystawianie przed dom na czas burzy łopaty od chleba i siekiery skierowanej ostrzem w niebo oraz okadzanie w tym czasie mieszkania zielem rozchodnika poświęconym na Boże Ciało („Sanockie—Krośnieńskie"), usuwanie z domu wszelkiej zwierzyny (np. psów i kotów), szczelne zamykanie okien i drzwi oraz palenie gromnicy i głośne odmawianie modłów do M. B. Częstochowskiej („Kaliskie i Sieradzkie") itd. Do szczególnie jednakże wymyślnych praktyk zabezpieczających zaliczyć należy:<br />
1. „Oborane po granicach pola gospodarstwa czy też wsi (...) przez dwóch młodzieńców braci bliźniaków i parą wołów, które by także były bliźniakami, są zupełnie wolne od gradu, a nawet w takie okolice jak świat światem już grad padać nie może".<br />
2. „Albo też na granicach wsi, nazajutrz po Wielkiej Nocy, rozbiega się trzech starych łysych gospodarzy, a przygotowane w torbach kości po mięsiwie święconem pozostałe, motyką drewnianą zakopują".<br />
3. „Albo na Boże Ciało napisane cztery Ewangelie zawiązują w wianki, które się święcić zwykły, i takowe zostawiają w kościele przez całą oktawę; po oświeceniu biorą te Ewangelie wraz z wiankami i także na granicach pól zakopują" („Lubelskie", s. 78-79).<br />
(…)<br />
Także przy długotrwałych suszach odwoływano się do różnorodnych praktyk magicznych mających w konsekwencji doprowadzić do ściągnięcia deszczu na ziemię. W XIV i XV w. takim skutecznym zabiegiem miało być oprowadzanie nagiej dziewicy po polach dotkniętych suszą. W czasie tej wędrówki dziewczyna oblewana była wodą. Poczynając zaś od XVI—XVII w., również w tej sferze wierzeń ludowych, zaczęto wprowadzać niektóre elementy praktyk przejmowanych z religii chrześcijańskiej, jak procesje obchodzące granice pól miejscowości dotkniętych posuszą, zespołowe modły i śpiewy błagalne, składanie ofiar na kościół itp.<br />
(...)<br />
Według przekazu ok. 48% informatorów chmury burzowe i gradowe stanowiły miejsce przebywania lub domenę działania różnych mocy nadprzyrodzonych i nadzmysłowych, jak istoty boskie, wyobrażenia demoniczne, a zwłaszcza dusze nie ochrzczonych dzieci, bliżej nie określone dusze ludzi zmarłych oraz duchy bez rodowodu. W wypowiedziach informatorów na ten temat ujawniła się stosunkowo duża różnorodność poglądów:<br />
„Opowiadano, że chmury prowadzą dusze ludzi, którzy popełnili samobójstwo" (AKE UMCS, 317).<br />
„Mówiono, że z chmurami latały dusze niewierzących" (AKE UMCS, 1134).<br />
„Chmury nosiły duchy dzieci zmarłych przed chrztem. Spadanie zaś gwiazdy oznaczało, że gdzieś zmarło właśnie dziecko bez chrztu" (AKE UMCS, 1141).<br />
„Chmury przenoszą chmurniki — duchy, które mieszkały w chmurach. Ludzie mówili, że byli oni ubrani w białe szaty (połóciennice). Nie wiadomo, skąd się tam brali" (AKE UMCS, 1050).<br />
„Słyszałam z opowiadania, że chmurami kierują majtkowie powietrzni; były to dusze ludzi wyklętych, bandytów" (AKE UMCS, 1053).<br />
„Starzy ludzie opowiadali, że chmury przenoszą duchy nazywane duchomówcami. Duchy te brały się z dusz dzieci zmarłych przed chrztem. We wsi było takie miejsce, gdzie rosły wierzby. W te wierzby stale biły pioruny. Opowiadano, że tam panny zakopywały swoje dzieci i dlatego pioruny biły w to miejsce" (AKE UMCS, 1054).<br />
„Chmury przenoszą na swych ramionach płanetniki. Są to czarnoksiężnicy powstali z duchów ludzi powieszonych. Jakieś 35 lat temu płanetniki wzięły mego sąsiada w chmury i kazali mu ciągnąć na powrozach i łańcuchach chmurę przez 5 kilometrów, po czym zmęczonego zrzuciły na ziemię" (AKE UMCS, 1055).<br />
„Starzy ludzie opowiadali, że chmury przenoszą na plecach duchy zmarłych ludzi zabrane przez powietrze w górę. Często słychać, jak duchy trzymające chmury na swych plecach wołają:<br />
«Trzymaj, trzymaj!» Jeżeli nie mogą utrzymać ciężaru chmury i upuszczają ją, następuje oberwanie się jej i powstaje ulewa" (AKE UMCS, 1057).<br />
„Opowiadali starzy ludzie, że chmury przenoszą duchy zwane chmurnikami. Latem szła od zachodu chmurka. Niosło ją dwóch wielkich chłopów ubranych w białobure ubranie z gołymi głowami. Jak promienie słońca przebijały silniej, to było ich dobrze widać. Nie wiedziano jednak, skąd te duchy się brały" (AKE UMCS, 1075).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Płanetnicy</b></span><br />
<br />
W wierzeniach ludowych, ukształtowanych w różnych regionach Polski (zwłaszcza Górny Śląsk, Małopolska, południowo-wschodnie rejony Mazowsza oraz Lubelskie i Białostockie), występują istoty na poły demoniczne zw. płanetnikami, jak również chmurnikami czy obłocznikami.<br />
Przypuszczalnie kult tych istot był stosunkowo powszechnym zjawiskiem wierzeniowym na terenie całego naszego kraju. Domeną działania tworów półdemonicznych, podobnie jak omawianych uprzednio demonów, były chmury burzowe i gradowe. Jednakże w różnorodnych zapisach etnograficznych, pochodzących zarówno z XIX w., jak i współczesnych, odnajdujemy bardzo zróżnicowane poglądy na te półdemoniczne istoty. Pozwala to na wysunięcie hipotezy, iż płanetnik nie miał swojego jednolitego pierwowzoru w dawnych słowiańskich wierzeniach demonicznych i stanowi późniejszą syntezę kilku różnych wątków owych wierzeń. Stwarzało to wiele możliwości dla szerokiego ujawniania się sfery fantazji ludowej w kształtowaniu tej postaci.<br />
Według K. Moszyńskiego płanetnikami byli: „...żywi ludzie, posiadający te właściwości, że w czasie burzy lub na krótko przed nią znikają z ziemi w sposób dla innych niedostrzegalny bądź też zostają w oczach świadków «wcią-gnięci» przez chmurę (czy wyjątkowo przez tęczę). Dźwigają oni na sobie chmury i prowadzą je, gdzie im wyznaczono; toteż nieraz można jakoby słyszeć z chmur ich nawoływania lub jęki, o ile chmura gradowa jest zbyt ciężka, zaś «puścić» jej z powodu tych czy innych przeszkód jeszcze nie mogą. Dla pewnego obszaru Polski płanetnicy strzelają piorunami do dusz nie ochrzczonych dzieci. Zdarzać też ma się czasem, że w czasie deszczu spada któryś z nich na ziemię i przez jakiś czas żyje wśród obcych sobie wieśniaków, to znów opowiada lud, że chmura, zabrawszy płanetnika, odnosi go po burzy tam, skąd go wzięła, itd. Mają to być ludzie silni, zwykle młodzi, bardzo wysocy, albo odwrotnie mali chłopcy, tu i ówdzie notowano, że ukazują się w ogromnych kapeluszach" (KLS, s. 649—650). Od tej charakterystyki dość znacznie odbiega określenie płanetnika zamieszczone w „Słowniku folkloru polskiego". Przyjmuje się tu, iż tylko niekiedy jest to żywy człowiek, najczęściej zaś „...są to dusze samobójców lub osób zmarłych nagłą śmiercią, np. topielców; wedle opowieści z okolic Babiej Góry płanetnikiem stał się niewydarzony potworek, ulepiony z gliny przez diabła na podobieństwo ludzkie. Płanetnicy sterują ciężkimi chmurami lub dźwigają je na barkach, zamrażają wodę i ładują ją na obłoki, tną lód w stawach, by sporządzić z niego grad, za pomocą tęczy czerpią wodę z rzek, strzelają z góry piorunami, starają się trafić w ludzi nie chrzczonych. Niekiedy w noszeniu chmur wyręczają się porwanymi z ziemi smokami.<br />
Smok taki wylęga się z węża albo żaby, urasta do potężnych rozmiarów, a zabrany przez płanetników musi wozić na grzbiecie ładunek lodu albo deszczowych chmur. Czasami smok taki pęka, na ziemię wtedy sypie się grad" (s. 317—318).<br />
Zarysowane w niniejszych opisach charakterystyki postaci płanetnika stosunkowo zgodne są jedynie w zakresie przypisywanej im działalności atmosferycznej — „przenoszenia" bądź<br />
„prowadzenia" chmur oraz powodowania burz i opadów deszczu, gradu. Dość istotne natomiast rozbieżności ujawniają się dopiero przy określaniu rodowodu tych istot półdemonicznych, jak również w opisie samej ich postaci. W tym też względzie dają się zasadniczo wyróżnić poglądy, iż płanetnicy są to konkretni żywi ludzie wyróżniający się pewnymi szczególnymi cechami (mądrość życiowa, bogobojność, życzliwość wobec innych ludzi itd.) bądź też występujące w ludzkiej postaci dusze ludzi zmarłych określoną śmiercią lub istoty człekopodobne stanowiące wytwór zabiegów diabelskich.<br />
(...)<br />
Przy charakteryzowaniu postaci płanetników zwracano uwagę na takie cechy ich wyglądu, zachowywania się i ubioru, które pozwalałyby na ich odróżnienie od przeciętnych ludzi.<br />
Najczęściej uważano, iż są to osoby o chudej, wyschniętej postaci i bladej cerze, o surowym i silnym spojrzeniu. Obdarzeni byli dużą mądrością życiową i mocą czarodziejską, dzięki której mogli np. unosić się w powietrze. Lokalnie przypisywane im były takie też cechy, jak przybieranie różnych postaci (np. czarnego psa czy barana) lub stawanie się niewidzialnymi, udziwnienia w sposobie zachowywania się oraz posiadanie różnorodnych uzdolnień. Wyrażano także poglądy, że są to ludzie mający zdeformowaną postać (ułomni fizycznie) lub wysoki wzrost, głowę zawsze wzniesioną do góry, silnie owłosione ciało oraz zawsze mokre włosy i brodę. Najczęściej występować oni mieli w białym płóciennym ubiorze i czarnym kapeluszu, a niekiedy w czarnym miejskim ubraniu. Wyrażano też pogląd, iż ubiór płanetników jest zawsze mokry bądź wilgotny.<br />
Wprawdzie pewna część informatorów wyrażała przekonanie, iż nie mają oni żadnych szczególnych cech i w zasadzie „...niczym nie różnią się od innych ludzi".<br />
Stosowane przez płanetników sposoby walki z chmurami burzowymi i gradowymi podzielić można na dwie zasadnicze grupy, a mianowicie:<br />
1. Czynności i praktyki wykonywane głównie w nawiązaniu do symboli i rekwizytów chrześcijańskich, jak wychodzenie w pole na spotkanie burzy i przez całą drogę głośne odmawianie modlitwy, pokropienie święconą wodą (używając w tym celu również święconego kropidła) w kierunku zbliżającej się chmury, wychodzenie w pole i rzucanie na ziemię soli św. Agaty, żegnanie znakiem krzyża nadciągającej chmury.<br />
2. Czynności i praktyki odwołujące się do symboliki, zaklęć i rekwizytów magicznych, jak wychodzenie w pole lub zamykanie się w domu i odmawianie specjalnych zaklęć, wychodzenie poza granicę wsi i „odciąganie" zbliżającej się chmury w powietrzu, wyganianie chmury poprzez machanie w powietrzu laską, do której przywiązane są różnokolorowe chustki i wstążeczki, wychodzenie w pole z tzw. wiesłem (miniaturą łopaty chlebowej) skierowanym w stronę chmury, palenie w piecu pszenicy uprzednio zamówionej odpowiednimi zaklęciami, wychodzenie w pole, machanie rękami i odmawianie formuły zaklęcia burzy, machanie w kierunku chmury kapeluszami słomianymi i zaklinanie jej.<br />
Obie powyższe grupy działań pozostają w ścisłym związku z przyjmowaną interpretacją genezy owych mocy tajemnych przypisywanych płanetnikom--ludziom. Przeważnie uważano, iż obdarzeni są oni tą mocą z woli bożej. Oni też odwoływali się głównie do technik działania, symboliki i rekwizytów zaprezentowanych w grupie pierwszej. Natomiast do praktyk magicznych (zwłaszcza zaklęć) odwoływali się płanetnicy-ludzie, którzy zawdzięczali swą moc siłom diabelskim lub uzyskali ją z przekazu rodziców bądź z czytelnictwa specjalnych książek. Oto kilka wypowiedzi informatorów w danej kwestii:<br />
„Do odpędzania chmur płanetniki używali tajemniczych zaklęć, których nie znał nikt poza nimi.<br />
Każdy płanetnik miał własne zaklęcia" (AZE UMCS, 1127).<br />
„Moc niespotykaną otrzymywali niektórzy ludzie, którzy byli czarownikami od urodzenia. To przychodziło razem z urodzeniem. W praktykach, które uprawiali, stosowali swoje tajemnicze sposoby, nikogo w to nie wtajemniczając. Pamiętam, jak np. mówiono, że był we wsi owczarz, który miał dobrze owocującą gruszę. Jeżeli ktoś chociażby zbliżył się do tej gruszy, to stawał w miejscu i nie mógł się ruszyć. Umiał on odpędzać chmury, a nawet zadawać ludziom płacz" (AZE UMCS, 1417).<br />
„Ci czarnoksiężnicy mieli różne tajemne książki, które czytali, i dlatego wiedzieli, jak i czym mogli te chmury przepędzić, ale tajemnicy tej nikomu nie zdradzili" (AZE UMCS, 65).<br />
„Siedzieli w domu, zatykali wszystkie okna, żeby było ciemno. Wszyscy ludzie, którzy byli wtedy w domu, musieli wierzyć, że przyjdzie duch. Mieli papierowy zegar ze wskazówkami, a na nich były wypisane litery. Jak wypowiedzieli trzy zaklęcia, to wskazówka przelatywała na każdą literę.<br />
W tym czasie nie wolno było rozmawiać. Gdy po jakimś czasie wychodzono, to już było po burzy" (AKE UMCS, 8).<br />
W stosowanych działaniach magicznych szczególną rolę odgrywały formuły wypowiadanych zaklęć. Jedną z takich formuł zamawiania burzy (z okolic Mielca) odnotował Fr. Kotula. Oto jej zapis:<br />
Idźcie, chmury!<br />
Na lasy,<br />
Na góry,<br />
Gdzie pastuszkowie siadają,<br />
Kapki wody nie żądają.<br />
My jej mamy dosyć<br />
Garnuszeczkiem nosić.<br />
(„Znaki przeszłości", s. 196.)<br />
Po wypowiedzeniu niniejszego zaklęcia należało wzmocnić siłę jego oddziaływania poprzez odmówienie „Zdrowaś Mario" i przeżegnanie się znakiem krzyża.<br />
Należy przyznać, iż ludzie, którym przypisywano nadprzyrodzone umiejętności władania chmurami, otaczani byli w swoim środowisku dużym szacunkiem. Było to zrozumiałe, od ich działalności bowiem w jakimś stopniu uzależniony był stan zbiorów płodów rolnych. Szacunek ten łączono z przychylnością bądź bojaźnią, co uzależniano od faktu, czy ich zdolności były dziełem Boga, czy też złych mocy (diabłów). W pierwszym przypadku uważani byli niekiedy za postacie na poły święte (boży ludzie) i stanowili w danej zbiorowości pewnego rodzaju wzór osobowy o takich cechach pozytywnych, jak pobożność, uczynność, sprawiedliwość, ofiarność itp. Nic dziwnego więc nie ma w tym, iż czyniono różnorodne starania w celu pozyskania względów tych ludzi i zgodnego z nimi współżycia, jak również służono im pomocą w konkretnej potrzebie i publicznie okazywano im szacunek.<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Opowieści o demonach atmosferycznych<br />Latawce</span></b><br />
<br />
„Parobek, mając latawca, ożenił się i młodą pojął żonę. Żona kochała go, nie będąc kochaną nawzajem; bolała na to, lecz smutek swój sama w sobie kryła. Pewnego razu poszła ze zbożem do młyna, ale w młynie było zawoźno, musiała czekać długo; na koniec młynarz, ujęty grzecznymi słowy hożej mołodycy, pospieszył z mlewem i mołodyca, choć późno w noc, wróciła do domu.<br />
Wchodzi do izby, a mąż na łóżku, a przy nim latawiec cudnej urody; oboje całują i pieszczą się, chociaż mąż spał widocznie. Żona, nic nie mówiąc, po cichu zdjęła prześcieradło i nakryła oboje, a sama legła na przypiecku. Wtem się schwyci latawiec i rzecze: «Gospodaruj już sama, ja nie będę już ci więcej męża bałamucić". Pocałowawszy kochanka odeszła i nie wróciła nigdy więcej" (L. Siemieński, s. 185).<br />
„Jechał sobie po sprawunki wdowiec jakiś w góry, aż pod jedną wsią spotkał Góralkę, co się podkasała wyżej kolan; ucieszony podróżny rzecze: «Czy nie poszłabyś do mnie na służbę?»<br />
Dziewczyna odpowiedziała: «Ja tam przyjdę do was». Woźnica zaciął konia, a podróżny na śmierć zapomniał o przyrzeczeniu Góralki. Porobiwszy swoje sprawunki, późno w noc wraca do domu, wchodzi do izby, każe zapalić świecę i widzi Góralkę na pościeli leżącą obok jego parobka.<br />
Rozgniewany więc, krzyknął: «Ty bezwstydniku! Co obok ciebie robi dziewka?» Parobek na to:<br />
«Co się wam dzieje? Przy mnie nie ma nikogo». Pan idzie do świetlicy, dziewka za nim, kładzie się na łóżku, ona koło niego, żegna się, modli — widziadło nie znika i ścigało go tak dalece, że w dzień nikogo nie widział, za to wieczór, gdzie tylko się ruszył, ona za nim. W takim ciężkim razie zasięgnął rady bab, kadzono go różnymi ziołami, myto, smarowano. Dopiero kiedy się okadził świńskim gnojem, widziadło znikło na zawsze" (L. Siemieński, s. 185—186).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Diabły powietrzne</b></span><br />
<br />
„Kiedy wicher kręci w kółko i suchym zamiata piaskiem, jest to taniec złego ducha. Zamykaj wszystkie wyględy w chacie, bo złe ci naruszy kości. A jeśliś odważniejszy i chcesz skarbu z zgubą duszy, weź nóż nowy poświęcony i w pośrodek tego wiru rzuć nim celnie i z zamachem.<br />
Zuchwały młody parobczak, gdy mu szczyt stodoły bies w postaci wichru zerwał, gniewny utkwił nóż błyszczący, poświęcony, w pośrodku tego wiru. I zaraz ujrzał, jak w kornej postaci bies stanął przed nim krzywy i drżący i pytał, co mu rozkaże? — Napraw stodołę! — zawołał wieśniak, pałając cały od gniewu — dół od kartofli napełnij złotem, przynieś do izby baryłę wódki, trzy duże połcie słoniny. — Spełnię to wszystko, wyjm nóż utkwiony, który mnie srodze dolega. — Nie! — krzyknął wieśniak — zrób to najpierwej, co żądam. — Bies dopełnił rozkaz cały; lecz wkrótce, kiedy z choroby umierał młody parobczak, wieśniacy obecni w chacie widzieli, jak stał przy głowie, czatując na jego duszę.<br />
Wszyscy żałowali, a stary chrzestny rzekł z cicha: — Gdyby zamiast tych pieniędzy wystrzelił lepiej do biesa srebrnym guzikiem z prawego oka, byłby żył długo, poczciwie i nie stracił świętej duszy" (K. W. Wójcicki, s. 88—89).<br />
„We wsi była piękna panna. O jej rękę starało się wielu kawalerów. Jednak ona za żadnego nie chciała wyjść. Pewnego razu pod jej dom zajechał czterokonnym wozem kawaler elegancko ubrany.<br />
Zapukał w bramę. Ojciec panny bramę otworzył. On zapytał: «Czy mogę wejść?» Gospodarz na to:<br />
«Proszę bardzo». I zajechał pod dom. Furman strzelił z bata, a konie na dwóch nogach stanęły do góry. Panna wyleciała i ukłoniła się. Gość ją zapytał: «Czy mogę się oświadczyć?" «Dlaczego nie» — odpowiedziała mu panna, a ojciec jej stwierdził, że nie są przygotowani na taką wizytę. Na co on powiedział: «Nie trzeba nic, ja mam wszystko swoje do wypicia i zjedzenia. Tylko niech pani zaprosi jak najwięcej gości». I gospodarz wraz z córką zajęli się spraszaniem gości. A gdy ci się zebrali, kawaler zapytał tylko: «Czy to już wszyscy?» Gdy uzyskał przytwierdzenie, nakazał furmanowi znosić do izby napoje i jadło. Gospodarz sadowi wszystkich przy suto zastawionym stole i zaczynają się gościć. Kawaler jest przystojny; posiada czarną, lśniącą czuprynę i czarne zakręcone wąsiska, a także ubrany jest w czarny garnitur. Wszyscy zazdroszczą pannie takiego kawalera. Goszczą się już długo i północka dawno już minęła. Wtem ozwało się pianie koguta.<br />
Kawaler zerwał się od stołu, żegna gości i wychodzi. Ci go proszą o pozostanie i pytają, dlaczego tak nagle musi odjeżdżać. Ten zawołał tylko «żegnam!» i wsiadł na wóz. Gospodarz otworzył bramę i zobaczył, że kawaler ujechał tylko kawałek, następnie zsiadł z wozu i stanął na kamieniu.<br />
Wtedy zerwał się silny wicher i nad kamieniem uniósł się wirujący słup kurzawy, który pochłonął dziwnego gościa. Gospodarz wrócił do domu, usiadł na ławie i myśli, co się stało. Nie mówi nic i tylko duma. Goście pytają: «Co wam się stało, że tacy jesteście smutni?» A on na to: «Wypiłem trochę za dużo i głowa mnie boli». Goście rozeszli się do domów, a on opowiedział całe zdarzenie żonie i córce. Wszyscy domownicy poszli spać. Kiedy wstali, to zobaczyli, że na stole zamiast wódki były w butelkach „końskie siuchy", a na talerzach zamiast jadła leżało bydlęce łajno. Wtedy gospodarz rzekł do córki: «Przebierałaś, aż wybrałaś se diabła. Więcej przebierać nie będziesz. Jaki pierwszy kawaler przyjdzie do domu, to za niego idź». Przyszedł ślepy na jedno oko i ona za niego wyszła, zaś diabelski kawaler więcej już się nie pokazał" (AZE UMCS, 1054).<br />
„Pewnego razu jeden chłop sobie trochę podpił i wracał przez łąkę do domu. W pewnym momencie zerwał się straszny wiatr, aż siano zaczęło latać po łące. Chłop, że to był pijany, złapał kij i zaczął bić kopę siana, mówiąc przy tym: «Raz dwa, raz dwa». Z kopy siana odezwał się głos: «Mów trzy!»<br />
A chłop na to: «Nasram ci». Wtedy głos z kopy siana powiedział: «Twoje śzczęście». I wszystko ucichło, bo to był diabeł" (A. Szyfer, s. 95—96).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Płanetnicy</b></span><br />
<br />
„W dzień Święta Wielkiejnocy poszedł chłop do lasu i narwał gałązek liszkowych (z leszczyny) na wici do pługa. Drugi chłop, który był w lesie, gdy zobaczył, co on robi, mówi: «Ociec, nie boicie się to kary boskiej, ażeby robić wici w tak wielkie święto?» «Ej, co tam — odpowiedział tamten — nie powiadajcie o tern nikomu» — i odszedł. Gdy. pierwszy odszedł, drugi chłop, który został w lesie, spogląda, a tu na granicy spuścił się z chmury płanetnik, czarny jak Murzyn, zły bardzo i idzie ku niemu. Chłop ten chciał uciec, ale nie mógł. Płanetnik pyta go się: «Człowieczku, czy i ty robisz wici? Oj, nie czyń tego, co tamten uczynił, bo grzech wielki, on zgrzeszył, będzie ukarany. Idź zaraz na twoje pola, zatchnij gałązki z palmy święconej w granicach twoich, bo tu źle się będzie działo». Poszedł więc chłop czym prędzej, wykonał rozkaz płanetnika, tj. palmy powtykał w granice swoje. Obydwóch tych chłopów pola razem graniczyły; temu, co wici robił w lesie w dzień<br />
Wielkiejnocy, grad wytłukł zboże, drugiemu zaś, co gałązki powtykał święcone, nie upadła na pole ani jedna kropla deszczu, ani jedna krupka gradu" (O. Kolberg, „Krakowskie", s. 50).<br />
„Był jeden chłop, co orał na polu. Wtem zobaczywszy, że się jeden płanetnik mocuje z bardzo ciężką chmurą, nie mogąc jej wyciągnąć na lasy, na góry, więc on poszedł na góry i pomagał płanetnikowi ciągnąc ciężką gradową chmurę. Daleko się obadwaj zapędzili — dopiero dziękując chłopu za pomoc daną ten płanetnik pokazuje mu Morze Czarne i powiada: «Stąd deszcze nabieram".<br />
Pokazuje mu Morze Lodowate i powiada: «Tutaj grad zrobię. Idź, powiedz ludziom, niech się pilnują, bom już chmurę wyładował, a na granicach twego pola zatchnij święcone palmy, to będziesz ocalony». Chłop, powróciwszy, mówił o tym ludziom we wsi. Ludzie niewiele sobie robili z jego przestrogi, wbił więc gałązki z palmy święconej w swoje granice i ochroniony został od strasznej ulewy gradowej, która pola jego sąsiadów zniszczyła. Na tego chłopa ludzie źli byli we wsi i powiedzieli, że jest guślarz, i powtarzali to, dopóki nie poszedł do kościoła i nie wyspowiadał się" (tamże s. 50— 51).<br />
„Za mojej pamięci — mówił Danyło (jeden z juhasów bieszczadzkich) -chmarnik z Tarnawy, Piróg stary, słynął na całą Werchowyne, i z daleka, z Węgier nawet, szli ludzie do niego, niosąc dary bogate, a on za to brał ich dobytek w opiekę. Był to człowiek bogobojny i szanowany od wszystkich. Przed każdą burzą wychodził on na jakąś wysoką górę, zwracał się ku stronie, skąd burza nadchodziła, a modląc się, krzyczał z całej siły, szamotał się i walczył przeciw mocarzom nieczystym. Najczęściej zażegnywał burzę i odganiał złego ducha, który ją prowadził...<br />
Dawno to już, dawno bardzo być musiało — prawił stary Daniła — bo to starzy rozpowiadają ludzie, a i oni od ojców słyszeli, jak w naszej wsi był chmarnik rozumny, który miał od Boga moc odwracanie nieszczęść i tucz wszelakich. W moc jego nie tylko nasze sioło wierzyło, i za Bieszczadami znali go ludzie, pan dziedzic tylko nie wierzył, a nawet gdy się dowiedział, że mu ludzie płacą, pozazdrościł mu tego, przywołał chmarnika do siebie i zhańbił go i zbezcześcił. Chmarnik rozgniewany nie bronił odtąd pól pańskich. Wkrótce zaś nadeszła tucza i zniszczyła łany pańskie, podczas gdy we wsi tylko drobny deszcz padał. Pan, zdziwiony, zawezwał do siebie chmarnika i znowu zhańbił, że mu tuczę sprowadził. Wówczas chmarnik powiedział, że tuczy nie sprowadził, tylko nie bronił pańskiego mienia od złego. Jeżeli chcecie i pozwolicie, panie, mówił, to ja drugą tuczę odwrócę od was, bo wkrótce łan drugi ma wam burza zniszczyć. Za dni kilka zahuczało strasznie w chmurach, niebo zaczerniło się nad pańskimi polami; pan przestraszony, posłał znowu po chmarnika i poszli razem naprzeciw chmury. Wtedy ten mądry człowiek uczynił panu, że zobaczył tego, który chmury prowadzi; i widział, jak z nim walczył chmarnik i jak go odpędził, a z nim burzę i grzmoty. Odtąd pan uwierzył i nie przeszkadzał już chmarnikowi wypełniać bożą wolę". (O. Kolberg, „Sanockie— Krośnieńskie", s. 50—51).<br />
„W pewnej wsi, za dawnych bardzo czasów, żył chłopek poczciwy, podczas gdy wszyscy inni byli bardzo złymi i bezbożnymi. Do kościoła nie cho-dzywali i spędzali czas tylko na pijatykach i bojkach. Poczciwy ten chłopek zawsze sam chodził do kościoła i prosił Boga, aby się jego sąsiedzi poprawili. Koło kościoła był ogromny staw, który latem i zimą był zamarznięty. Raz w niedzielę szedł sobie nasz chłopek, jak to zwykle czynił, do domu, z kościoła i widzi, że wiele ludzi rąbie lód na stawie, a każdy wyrąbany kawałek lodu unosi się ku niebu. Zdziwiony tą pracą, pyta się rąbiących: «Co to ma znaczyć?" Oni mu mówią: «Że ten lód będzie spadał na ziemię i zboża złych, bezbożnych ludzi wytłucze. On zaś, jeśli chce tego nieszczęścia uniknąć, niech zakopie na rogach swego pola ewangelije, a grad jego pole ominie. Tylko niech tej tajemnicy nikomu nie wyjawi».<br />
Ludzie ci znikli, a nasz chłopek zrobił, jak mu przykazano, jednemu tylko dziedzicowi swemu wydał ten sekret, bo mu się go żal zrobiło, aby szkody w swoim polu nie poniósł. Na drugi dzień spadł ogromny grad i wytłukł w polu zboże wszystkich chłopów — tylko tego pobożnego chłopka i dziedzica pole wolne było od gradu. Od tego czasu grad spada na ziemię, a tylko ci, którzy zakopują ewangeliję, są wolni od tej klęski" (O. Kolberg, „Kieleckie", s. 220).<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Rozdział III<br />DEMONICZNA PERSONIFIKACJA<br />ZJAWISK PRZYRODY</span></b><br />
<br />
Na podstawie relacji człowiek — przyroda zaistniało zjawisko ukształtowania się określonych wyobrażeń ludowej demonologii przyrodniczej. Wyobrażenia te stanowiły animistyczne uosobienie takich elementów świata przyrody, jak wszelakiego rodzaju naturalne akweny i rejony ich pobrzeży, bagna i trzęsawiska, pola uprawne i łąki czy lasy i góry. Ta właśnie dziedzina wierzeń demonicznych przez stosunkowo długi okres stanowiła ludową wykładnię wiedzy człowieka o otaczającej go rzeczywistości przyrodniczej, służąc równocześnie upowszechnianiu wśród ludu polskiego określonego schematu życia moralno-obyczajowego i wynikającego stąd systemu wartości. Odbicie tego zjawiska znalazło swój wyraz m.in. w naszej literaturze romantycznej, a zwłaszcza w twórczości A. Mickiewicza („Dziady" i niektóre ballady, jak „Świteź", „Świtezianka" czy „Pau' Twardowska") i J. Słowackiego („Balladyna").<br />
Omawianą sferę demonicznych wyobrażeń przyrody uporządkować można w ramach następującej klasyfikacji:<br />
Demonologia przyrodnicza<br />
Demony wodne<br />
Demony błotne<br />
Demony brzegowe<br />
Demony leśne<br />
Demony podziemne<br />
Demony polne<br />
Demony górskie<br />
Podział ten nie wyczerpuje wprawdzie wszystkich kwestii strukturalnych naszej rodzimej demonologii przyrodniczej. Pozwala on jednakże na podejmowanie refleksji nad daną sferą wyobrażeń demonicznych w kontekście przypisywanego im zasięgu „występowania" i<br />
„oddziaływania" w świecie przyrody.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia wodna</b></span><br />
<br />
Spośród całego kręgu demonicznych wyobrażeń przyrody szczególną złośliwością obdarzane były właśnie te istoty nadzmysłowe, którymi lud nasz zaludnił otchłanie wód. Przypisywano im zwłaszcza takie działania, jak wciąganie ludzi i bydła w czeluście wodne, rwanie sieci rybackich i zatapianie łodzi, wywoływanie wirów wodnych, powodowanie występowania wód z brzegów i zatapianie pól uprawnych oraz łąk, a niekiedy także i siedzib ludzkich. Nie były to więc istoty spokojne. Budziły one powszechny lęk i grozę u ludzi, jako demoniczne uosobienie groźnych i niewytłumaczalnych tajników żywiołu wodnego.<br />
Kult demonów wodnych w naszej kulturze ludowej ma dość odległy rodowód i najprawdopodobniej wywodzi się jeszcze z okresu przedchrześcijańskich wierzeń słowiańskich, za czym przemawia cytowana już uprzednio wzmianka z „Dziejów wojen" Prokopa z Cezarei (VI w.).<br />
Również w naszej rodzimej literaturze, począwszy od XVI w., odnaleźć także można drobne wzmianki o demonach wodnych i ich kulcie. I tak wymieniany już P. Gilowski wspomina o wodnych topcach jako jednej z grup istot diabelskich, a J. H. Haur wywodzi demony wodne z płodów utopionych kobiet brzemiennych. Dopiero powstała w XIX w. źródłowa literatura ludoznawcza pozwala na rzeczową analizę tego wątku wierzeń demonicznych. Odtworzone na podstawie tych materiałów wyobrażenia demonów wodnych charakteryzuje wielowątkowość.<br />
Stanowią one swoistą kombinację wątków dawnych — bliżej nie określonych — wierzeń ludowych z elementami przejętymi od religii chrześcijańskiej (np. wyobrażenia diabłów wodnych), jak również z pewnymi pseudoludowymi tworami fantazji literackiej — tak rodzimej jak i zachodnioeuropejskiej — np. opowieści o ondynach, syrenach oraz nimfach i pannach wodnych.<br />
Dlatego też warto na wstępie odwołać się do charakterystyk wyobrażeń demonicznych, jakie zawarte są w polskiej literaturze etnograficznej XIX i XX w.<br />
Przegląd ten rozpoczniemy od szczególnie barwnego opisu K. W. Wójcickiego. „Wpośród wielkich jezior — pisał on — i w głębinach bagnistych siedzą istoty, które lud polski i ruski topielcami nazywa. (...) Topielec, jak Mazury, Krakowiacy i Kurpie utrzymują, jest to człowiek, który się przypadkiem lub dobrowolnie utopił, a przez diabła ożywiony przebywa w głębinach wody i czy to używających kąpieli, czy rybaków lub flisów pływających porywa i zatapia. Nigdy się w dzień razem z sową nie pokazuje, zawsze przebywa na dnie rzek, stawów i jezior głębokich, dopiero za nadejściem nocy wychodzi na brzegi i siedząc na nich, czatuje zdobyczy. Nic go więcej nie gniewa, jak gdy usłyszy mówiących ludzi, «że już świta», przypomina mu to albowiem, iż znowu na powrót musi się zanurzyć w wodę. (...) Oprócz topielców są i topielnice, lubo nie tak szkodliwe jak pierwsi.<br />
Wabią urodnym licem i miłym głosem młodych strzelców i wieśniaków, a schwytanych porywają w głębie. Wychylają często głowy ponad powierzchnię wody, rozpuszczają długie, złociste warkocze na zburzone bałwany, a wówczas słychać dźwięk miły, bo włos każdy brzęczy osobnym tonem. (...) Topielnice ukazujące się na Wiśle wyobrażają sobie z białym włosem i kilku sznurami korali na szyi. Na Gople ich nie ma, lecz za to w Starym Bugu z zielonymi wiankami na głowie ukazują się flisom i orylom, nazywają je w tamtych stronach bogunki, za pokarm nie mają promieni księżyca jak topielcy z<br />
Gopła, lecz żyją rosą i solą. Aby uniknąć przeto szkody od bogunków, przewożący sól na statkach buź-nych, okładają (ją) tarcicami. Pod wieczór cichy, przy blasku miesiąca słychać głos bogunków.<br />
Podobny jest do hukania wodnego ptaka bąka" („Klechdy", s. 253—256).<br />
Nieco odmienne od powyższego opisu są, zebrane w różnych regionach Polski i spisane przez O. Kolberga, ludowe wyobrażenia demonów wodnych:<br />
„Powiadają, że na Jeziorze Powidzkiem ukazują się jakieś duchy (inni się wyrażają topielcy), najczęściej żeńskie, i wabią ludzi. Mają one białe szaty, z jasnozieloną opaską lub spódniczką, a na lśniących włosach na głowie białe lilie (białe kwiaty) złotą przywiązane przepaską. I na innych takich jeziorach ukazywać się mają duchy podobne jak te w bieli już w modrych lub zielonych szatach" („W. Ks. Poznańskie", s. 13). „W Małych Jerutach opowiadają o jeziorze (...), że siedzi w nim aż dwóch topichów, są to małe chłopięta w czerwonych czapeczkach. Gdy wypłyną na wierzch, poklaszczą po trzykroć w ręce i na powrót w wodzie się zanurzą, jest to znak nieomylny, iż ktoś ma tu wkrótce utonąć. Podobną parkę topichów posiadają też i jeziora: Omulewskie i Święte (pod Kurkami). I w ogóle wszelkie wody, tak stojące, jako i bieżące, mają na pewnych obszarach swych topichów. (...) Jedno tylko jest pewne, a mianowicie, że jest to istota nieubłagana, która w pewnych periodach czasu ofiarę swoją mieć musi. (...) Komu los przeznaczył stać się pastwą topicha, tego ciągnie coś nieprzezwyciężoną siłą ku wodzie; ten mimo obawy, jaka go ogarnia, mimo możności ratunku, pozostać się w niej musi. Tu to topich go ciągnie, a władzy jego nikomu oprzeć się niepodobna" („Mazury Pruskie", s. 77— 78). „Topielec... jest to widmo utopionego człowieka, który za grzechy swoje, a mianowicie za to, że się bez spowiedzi utopił, pokutuje po śmierci i ludzi na głębie wód sprowadza" („Kaliskie i Sieradzkie", s. 481). „Topielec (topień czy topnik) pochodzi z kobiety brzemiennej, która utonęła. Panuje on w rzekach i różne topi w nich bydlęta. Topielec to także człowiek o dwóch duchach, którego czart utopił, a który po śmierci innych topi ludzi"<br />
(„Tarnowskie— Rzeszowskie", s. 269). „Topczyk jest to istota bez chrztu utopiona. Rośnie ona do lat siedmiu we wodzie, potem ożyje i różne ludziom figle płata, a nawet ich ściąga do wody" („Lubelskie", s. 93).<br />
(...)<br />
Na zakończenie tego przeglądu odwołać się można do opisu danego przez A. Fischera: „Postać topielca jest zupełnie ludzka; bywa on zwykle wzrostu małego chłopca 3-, 7-letniego, ma głowę dużą, na niej długie włosy czarne, rozczochrane, a ręce i nogi długie i cienkie. Barwa ciała jest czarna, czasem biała, chodzi nago i tylko na głowie ma czapkę lub chustkę czerwoną" („Lud polski", 159).<br />
Do powyższych, tak różnorodnych opisów, dołączyć należy — w formie komentarza — następujące rozważania B. Baranowskiego: „...spośród różnego rodzaju istot demonicznych wywodzących się z dawnych wierzeń przedchrześcijańskich, najsilniej zachowały się relikty wspomnień o istotach demonicznych zwanych topielcami, topcami lub też niekiedy diabłami wodnymi. Istoty demoniczne tego typu znane były na całym niemal terenie Słowiańszczyzny. (...) Wieloznaczna nazwa topielca może sugerować, że za tego rodzaju istoty demoniczne uważane były duchy ludzi, którzy ponieśli śmierć przez utonięcie, prawdopodobnie jednak w dawnych czasach rozróżniano dwie kategorie istot demonicznych zamieszkujących odmęty wodne, a więc tzw. diabły wodne, istoty wyjątkowo złe i złośliwe, które starały się łowić kąpiących, a nawet wciągać osoby zbliżające się do brzegów rzek, jezior lub nawet bagien, oraz ich ofiary, które stawały się topielcami niższego rzędu" („Kultura ludowa XVII i XVIII w.", s. 190).<br />
Bardziej szczegółowe opisy postaci demonów wodnych zawarte zostały w licznych wypowiedziach informatorów. Oto kilka z nich:<br />
„Topielec to zły duch, taki wielki ryb-potwór. Cały czas siedział w wodzie. Był tylko w większych rzekach, na ziemię nie wychodził" (AKE UMCS, 8).<br />
„Topielec to «coś» takie złe. To złe ma jednak zawsze postać człowieka ubranego na czarno, w czarnym kapeluszu. Przebywa on w wodzie, ale w letnie gorące dni wychodzi nad wodę grzać się na słońcu. Siedzi wtedy lub leży na piasku czy trawie" (AKE UMCS, 9).<br />
„To dusza człowieka utopionego, która tak długo pokutuje w wodzie, aż nie utopi kogoś innego.<br />
Topielce najczęściej pokazują się jako małe dzieci w białych koszulkach. Zwykle siedzą pod wodą i dopiero, jak zobaczą człowieka, którego chcą utopić, to wychodzą na powierzchnię i wabią go, a następnie wciągają do wody. Są tak silne, że bez trudu wciągną dorosłego człowieka" (AKE UMCS, 65).<br />
„Topielec — człowiek nagi o długich czarnych włosach. Zawsze był w rzece. Na ziemi robił ludziom szkody (np. rozrzucał im siano na łąkach)" (AKE UMCS, 975).<br />
„Dusza człowieka, który się utopił i oddał diabłu. Mógł przybierać różne postacie; prawdziwej nikt nie zna. Zawsze przebywał w wodzie, ale czasami mógł wychodzić na ziemię. Wówczas to straszył" (AKE UMCS, 1116).<br />
„Wiara w topielca jest silna, ale nikomu nie zdarzyło się go zobaczyć. Ludzie mówią, że topielec nigdy nie wychodzi z wody. Nikt więc nie wie, jak on wygląda" (AKE UMCS, 1121).<br />
„Powiadają, że topielec żyje tylko w wodzie, jest pod postacią ptaka lub zwierzęcia, ale nigdy człowieka" (AKE UMCS, 1131).<br />
„Topielec był postaci ludzkiej. Chudy był na cienkich nóżkach. Topielec przebywa w wodzie, ale w południe i po zachodzie słońca mógł wychodzić na brzeg. Opowiadano, że raz wyciągnięto topielca na brzeg, on rozpłynął się w smołę" (AKE UMCS, 1134).<br />
„Topielec miał oczy białe, a ciało zielonkawe; przebywał tylko w wodzie. Gdy ktoś szedł się kąpać, to go wciągał" (AKE UMCS, 1031).<br />
„Była to dusza samobójcy. Wyglądał jak nagi człowiek i siedział zawsze w krzyżowych wodach, tzn. w miejscach, gdzie łączyły się rzeki. Tylko w nocy o godzinie 12 wychodził na brzeg; siadywał wówczas na trawie albo chodził wokół rzeki i klaskał po wodzie rękami, aż echo rozchodziło się" (AKE UMCS, 1034).<br />
„Topielcem było zazwyczaj 2-, 3-letnie dziecko albo zwierzątko. Pokazywało się ono na brzegu wieczorem w świetle księżyca. Siedziało tam i bawiło się" (AKE UMCS, 1055).<br />
„Był to duch, który przebywał w wodzie, ale nieraz wychodził również na ziemię, lecz na krótko.<br />
Każdy, kto widział topielca, widział go w innej postaci, np. małego dziecka, czarnego psa itd." (AKE UMCS, 1073).<br />
„Topielec to duch, który przebywał w wodzie i był niewidzialny. Na ziemię nie wychodził" (AKE UMCS, 1078).<br />
Domenę działalności topielców stanowiły miejscowe akweny, tj. rzeki, stawy, jeziora czy strumienie, a niekiedy (co występowało znacznie rzadziej) i bagna. Siedziby tych demonów lokalizowano zazwyczaj w miejscach mało dostępnych i szczególnie niebezpiecznych, jak wiry rzeczne, jamy wodne czy też tzw. wody krzyżowe, tj. miejsca ujścia wód jednej rzeki do drugiej.<br />
Taka lokalizacja siedzib topielców bardzo ściśle związana była z następującymi reliktami magiczno-religijnego stosunku do wody: a) stanowiła kultowe uzasadnienie dla tradycyjnego tabu kąpania się w rzekach i jeziorach podczas zimowej i wiosennej pory ze względu na wynikające stąd niebezpieczeństwa dla zdrowia i życia ludzkiego; b) dawała możliwość personifikacji tych niebezpieczeństw, jako skutków określonego działania tajemnych sił nadzmysłowych — demonicznych istot wodnych.<br />
Dlatego też w mniemaniu ludu wiejskiego topielce uważane były za niebezpieczne dla człowieka istoty demoniczne, którym przypisywano różne formy „działania" mające w konsekwencji zwabić człowieka do wody i następnie go utopić. Szczególnie zaś odnosiło to się do tych ludzi, którzy lekkomyślnie naruszali tradycyjnie ustalone tabu zażywania kąpieli podczas określonych pór roku.<br />
Dotyczyło to zwłaszcza okresu zimowo-wiosennego. Trzeba przyznać, iż u podstaw ukształtowania takiego zakazu tkwią jak najbardziej racjonalne przesłanki wypływające z instynktu samozachowawczego istoty ludzkiej. Kąpiel w tym okresie groziła bowiem niebezpiecznymi komplikacjami dla zdrowia, a nawet i życia ludzi. Z drugiej jednakże strony animistyczny stosunek człowieka do żywiołu wodnego zadecydował o przepojeniu tego tabu treścią magiczno-religijną, a tym samym włączeniu go w skład systemu wierzeń ludowych. Dlatego też powszechnym zjawiskiem stało się umiejscawianie granicy funkcjonowania danego tabu na dzień mający określoną wymowę kultową. Na terenach Słowiańszczyzny zachodniej i środkowej granicę taką stanowił dzień poprzedzający najkrótszą noc w roku (Noc Kupalna, Kupalnocka, Sobótka), tj. na dzień 23 czerwca, co w liturgii rzymskokatolickiej powiązane zostało z kultem św. Jana Chrzciciela<br />
(Noc Świętojańska). Powiązanie to jest jednym z wyrazów ludowego synkretyzmu religijnego i stanowi relikt tzw. dwuwiary funkcjonującej przez długi okres w naszej kulturze ludowej. Znalazło to także swój wyraz w dziedzinie przysłów (np. „Już Jan ochrzcił wszystkie wody, odtąd wam nie będą szkodzić") i opowieści ludowych.<br />
Przy rozważaniu „działalności" przypisywanej demonicznym wyobrażeniom wodnym w omawianych regionach kraju nie sposób pominąć milczeniem zjawiska wzmiankowanego powyżej tabu kąpania się, granicy jego funkcjonalności oraz grożących człowiekowi konsekwencji w przypadku jego naruszenia. Tym bardziej jest to istotne, że ok. 86% informatorów stwierdziło istnienie takiego tabu w swoich miejscowościach.<br />
(...)<br />
Celem zobrazowania związku występującego między sferą wierzeń demonicznych a omawianym tabu kąpania odwołujemy się do wypowiedzi informatorów. — „Wolno się kąpać od pierwszego grzmotu, tj. zazwyczaj po św. Janie. Wcześniej jest szkodliwe i można zachorować, bo woda nie jest czysta" (AKE UMCS, 62). — „Kąpać się można od św. Jana Chrzciciela. Dawniej jeszcze panował zwyczaj lania na wodę w dniu 24 czerwca wody święconej, aby zniszczyć zło, które przez zimę zalęgło się w wodzie" (AKE<br />
UMCS, 63). — „Mówiono, że kąpać się można od św. Jana, jak zakwitnie paproć. Jeżeli ktoś się wcześniej wykąpał, to wciągał go topielec" (AKE UMCS, 1129). — „Kąpać się było wolno od Bożego Ciała, bo «Na Boże Ciało skacz do wody śmiało». Jeżeli ktoś się kąpał przed tym terminem i zdarzało się, że się utopił, to mówiono, że wciągnął go topielec"<br />
(AKE UMCS, 1454).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia przybrzeżna</b></span><br />
<br />
Omawianym uprzednio demonom wodnym przypisywano niekiedy możliwości działania nad brzegami wód, tj. w sferze przybrzeżnej. Według tradycji ludowych niektóre z danych istot demonicznych bardziej upodobały sobie przebywanie nad brzegami jezior i stawów niż w ich głębinach. Stąd też stanowić one mogą odrębną grupę tzw. demonów przybrzeżnych. Do grupy tej zaliczyć należy, choć z pewnymi zastrzeżeniami, boginki.<br />
„Boginka (bogunka, mamuna) istota na poły demoniczna mieszkająca nad wodami lub w lasach.<br />
Takie demony znane były ludom niemal całej Europy, wedle wyobrażeń ludu polskiego odznaczają się szpetnym wyglądem (pokraczna postać, długie piersi zarzucone na ramiona), hałasują nocami, piorąc bieliznę w rzekach, zaczepiają parobków, są mściwe, napastują dziewczęta i kobiety, zwłaszcza położnice, którym usiłują zamienić dzieci" (SFP, s. 45). W opisie tym połączone zostały wątki wierzeniowe dotyczące różnych istot demonicznych, jak np. boginki, dziwożony, mamuny, zmory. Mamy tu do czynienia z dość skomplikowanym problemem, gdyż już źródła etnograficzne z XIX w. wskazują na różnorodność wyobrażeń boginki w kulturze ludowej poszczególnych regionów kraju. R. Berwiński, na podstawie podań ludowych, nakreślił w „Powieściach wielkoruskich" (1841) postać boginki (bogunki) jako demona żywiołowego strzegącego wód jeziora Gopła. Z kolei K. W. Wójcicki ukazał dwa zupełnie różne wyobrażenia tej istoty demonicznej: krakowskie i tatrzańskie. Pierwsze z nich zgodne jest z przedstawionym powyżej opisem, natomiast o drugim pisał, co następuje: „U górali naszych w Tatrach znane są także boginki. Zaludniają one lasy, wody, góry. Postacie ich są fantastyczne i wdzięczne. Trwożą one ludzi, zwodzą, wyrządzają psoty, ale zarazem też i sprzyjają im, a w dobrym usposobieniu służą.<br />
Różnią się tym od krakowskich, że mają zwykłą postać niewiast, nie porywają dzieci i w ogóle są łagodniejszej natury" („Klechdy", s. 248).<br />
(...)<br />
Dość zasadniczo różniły się demony przybrzeżne od wodnych pod względem ich stosunku do ludzi; były mniej niebezpieczne, a niekiedy nawet wręcz nieszkodliwe. A oto kilka wypowiedzi informatorów w tej kwestii:<br />
„Pojawiały się one koło północy (w noce księżycowe) i prały bieliznę nad wodą. Ludziom nic nie robiły; tylko jak przychodziły konie pić wodę, to boginy płoszyły je" (AKE UMCS, 1032).<br />
„Najczęściej pojawiały się one latem (lipiec—sierpień) o północy i nad brzegiem rzeki prały bieliznę kijankami i rozmawiały między sobą. Ludziom one nic nie robiły i nie bały się ich, ale jeżeli ktoś podchodził bardzo blisko do nich, to znikały" (AKE UMCS, 1035).<br />
„Pojawiały się nad wodą przed północą. Ciągle się tylko chlapały. Jak ludzie przechodzili i widzieli je, to wołały, by się z nimi poszli myć" (AKE UMCS, 1043).<br />
„Duchy te nad wodą pojawiały się po zachodzie słońca. Słychać było trzask kijanek nad wodą.<br />
Zobaczyć boginek nie było można, bo jak tylko ktoś się zbliżał, natychmiast one uciekały. Jak słychać było, że one płaczą, to nikt w to miejsce nad wodę nie szedł, bo się bano" (AKE UMCS, 1050).<br />
„Rusawki pojawiały się albo rano przed wschodem słońca, albo po jego zachodzie; wtedy kiedy występowała rosa" (AKE UMCS, 1129).<br />
Pojawianie się i przebywanie boginek nad brzegami wód występowało w ścisłej relacji z określoną porą nocy lub dnia, a niekiedy także i z okresem roku kalendarzowego. Być może, iż tkwi w tym dalekie echo nieznanych nam słowiańskich wierzeń agrarnych.<br />
(...)<br />
Na zakończenie rozważań o boginkach przybrzeżnych kilka drobnych relacji informatorów o znanych im przypadkach kontaktów ludzi z danymi istotami demonicznymi.<br />
„Raz szłam wieczorem do siostry i przechodziłam nad rzeką, a tam coś «ciupka» — to boginki prały. Stanęłam i patrzę. Aż nadszedł jeden gospodarz i mówi: «Uciekaj, bo cię boginki utopią». I wtedy uciekłam. Takie boginki szkodziły bowiem ludziom, a zwłaszcza kobietom po połogu" (AKE UMCS, 1031).<br />
„Boginy widzieli ludzie ze wsi. Raz nawet chłopcy rzucali do nich kamieniami, ale one nie reagowały na to. Dopiero jak uprały bieliznę, to znikły" (AKE UMCS, 1034).<br />
„Był taki gospodarz, który raz wieczorem szedł na wioskę. Przechodził obok rzeki i tu napadły go boginie, które załaskotały go na śmierć" (AKE UMCS, 1041).<br />
„We wsi widziano boginie. Były to kobiety nagie lub odziane w białą płachtę. W nocy chodziły nad rzekami i każdy bał się wówczas tamtędy chodzić" (AKE UMCS, 1054).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia polna</b></span><br />
<br />
Kreśląc obraz ludowej mitologii śląskiej, G. Morcinek tak pisał o lokalnych wyobrażeniach demonów polnych: „...są utkane z szarej mgły i łażą w samo południe po świecie. Gdy zaś napotykają znużonych żniwiarzy, którzy wielce umęczeni, usnęli pod snopem, włażą na nich i powtarzając «śpisz, śpisz», depczą im po brzuchach i piersiach i moczą ich" („Śląska mitologia", s. 20).<br />
Dany wątek wierzeniowy dość szeroko był rozpowszechniony w słowiańskiej kulturze ludowej. Do najgroźniejszych istot z tej grupy zaliczano południce i polne diabły, w niektórych regionach Mazowsza i Wielkopolski zwane też polnymi bądź południowymi diablicami. Te ostatnie wyobrażenia mają znacznie późniejszy rodowód. Zadomowiły się one w naszej kulturze ludowej w okresie XVI—XVII w. jako wyraz tendencji upowszechniania się chrześcijańskiego schematu wierzeń w diabły i czarownice. Natomiast południca wywodzi się jeszcze z czasów przedchrześcijańskich i — jak podaje K. Moszyński — „...w zupełnie typowej postaci i pod swą charakterystyczną nazwą znana jest niemal wszystkim Słowianom Zachodnim, tzn. Łużyczanom, Czechom, Słowakom i Polakom (tylko Kaszubi i Mazurzy nie mają o niej — jak się zdaje — żadnego pojęcia)... Południca jest demonem, o którym wierzenia mają jeden z najbardziej zajmujących zasięgów, dających się obserwować w ludowej demonologii Słowian" (KLS, s. 690—691).<br />
W XIX w. wierzenia w południce czy przełudnice były bardzo powszechne wśród ludu polskiego. Z zachowanych przekazów etnograficznych odtworzyć można wiele elementów tych wierzeń. O. Kolberg wspomina, iż na Łem-kowszczyźnie wierzono w miawki, „dziewice polne (niby przypołudnice) z modrymi oczyma i płowymi włosami uwieńczonymi kłosami i bławatkami (przebywają) w zbożu." („Sanockie — Krośnieńskie", s. 30). Na terenach Małopolski istotę tę wyobrażano sobie pod postacią wysokiej i szczególnie brzydkiej niewiasty odzianej w białe szaty i występującej w orszaku siedmiu czarnych psów. W czasie południowym demony te przebywały w zbożu i grochu, szczególnie w okresie przednówka. Małopolskie południce, wyganiały z pola znajdujących się tam ludzi, szczując ich psami. Szczególnie zaś wrogo nastawione były do dzieci. Zbliżony opis tej postaci z regionu sieradzkiego zarejestrowała I. Piątkowska: „Przypołudnica czyli oprzypołudnie jest to kobieta ubrana zwykle w bieli, z nogami porosłymi jak u pawia, która latem w samo południe wysuwa się z żyta lub pszenicy, łapie każdego, kto się tylko nawinie, siada przy nim i każe się iskać po głowie" („O ludzie w Sieradzkiem", „Kłosy", 1890, s. 205). Wyobrażenia tych demonów wzbogacone były lokalnie o takie szczegóły, jak blada cera, czerwone oczy czy długi czerwony język. Wierzono, iż prześladowały one ludzi, którzy w południe pracowali bądź spali w polu; zsyłały na nich bóle głowy, niemoc, a niekiedy i śmierć. Szczególnie zaś należało się wystrzegać pozostawiania w tym czasie dzieci, gdyż mogły być przez nie pożarte lub żywcem zakopane na miedzy. Powszechne też było mniemanie, iż południce na polach przebywały jedynie przez okres wegetacji zbóż (od kwitnienia do żniw) i następnie opuszczały świat schodząc pod ziemię, gdzie zapadały w długi sen. Natomiast jeżeli to były istoty diabelskie, to powracały one do swoich siedzib piekielnych.<br />
Cykliczność pojawiania się południc na polach i okresowe ich przebywanie stanowi echo dawnego słowiańskiego kultu narodzin i obumierania życia w przyrodzie. Były to więc początkowo demony opiekuńcze wegetacji zbóż. Kolejnym etapem rozwoju danych wyobrażeń demonicznych było włączenie do nich pewnych wątków wierzeń atmosferycznych, jak przypisywanie działaniu południc falowania łanów zbóż, a niekiedy też sprowadzania wirów powietrznych. Ten wątek atmosferyczny wzmocniony został poglądami, iż południce stanowią uosobienie niebezpieczeństw, jakie grozić mogą człowiekowi od palących promieni słońca podczas przebywania na polu w letnie południe. I wreszcie — przypuszczalnie pod wpływem inspiracji chrześcijańskiej — istotę południcy sprowadzono do rzędu innych złych demonów rodzaju żeńskiego, jak mamuny czy dziwożony poprzez przypisanie jej wrogiego, stosunku do dzieci. Tak więc w wyobrażeniu południc dokonało się" zespolenie kilku różnych wątków wierzeń demonicznych.<br />
(...)<br />
Swoje poglądy odnośnie do nazwy i postaci demonów polnych informatorzy konkretyzowali następująco:<br />
„Ludzie opowiadali o duchach, które w południe chodziły między zbożami. Nazywano je południcami. Miały one wygląd kobiety lub mężczyzny i odziane były w białe szaty" (AKE UMCS, 1041).<br />
„Opowiadano o duchach, które w południe chodziły po polach. Duchy te nie miały nazwy, mówiono tylko, że diabeł wodzi lub nazywano je zwodzi-cielami. Zwodziciele pojawiali się nie tylko na polach, ale także w lasach. Nie posiadały one żadnej postaci" (AKE UMCS, 1045).<br />
„W samo południe w polu chodził diabeł. Jest nawet takie przysłowie «Bez południe nie robić nic, bo diabeł się cieszy». Mówiono też, żeby w żniwa nie zostawiać na polu powrósła bez snopa. «Nie rób powrósła, bo diabeł będzie siedział i bez południe namiele»" (AKE UMCS, 1049).<br />
„W południe wśród zbóż chodziły dusze młodych dziewcząt. Były one ubrane na biało i miały rozpuszczone włosy" (AKE UMCS, 1060).<br />
„O południcach mówią jeszcze teraz we wsi. Chodzą one w południe po polach. Są to kobiety ubrane na biało. Jak ktoś w południe nie chce zejść z pola, to wówczas ludzie mówią: «Nie idź ty do domu, zobaczysz, że cię południca przegna» (AKE UMCS, 8).<br />
„Południce dusiły złapanych przez siebie ludzi. Kara ta spotykała tych, którzy w letnie południe przebywali na polu" (AKE UMCS, 9).<br />
„Południce nie dusiły śpiących na polu mężczyzn, a tylko zaciągały ich w gęstwiny leśne i tam pozostawiały" (AKE UMCS, 1046).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia leśna</b></span><br />
<br />
Pokrywające niegdyś ogromne połacie kraju bory i puszcze nie tylko dostarczały mieszkańcom okolicznych osad i wsi pożywienia, budulca i opału, ale też użyczały schronienia w szczególnych momentach zagrożenia bytu społecznego. W mniemaniu ludu stanowiły one siedliska wszelakiego rodzaju istot duchowych — leśnych, leśników, lasowych, dziadów leśnych, jeźdźców leśnych, gajowików itp. „W gęstwinach puszcz — pisał A. Fischer — mieszkają różne demony leśne. Np. w Puszczy Sandomierskiej wierzą w istnienie ducha leśnego, którego poznaje się po gwizdaniu, rozlegającym się z wysokich choin.<br />
W Sieradzkiem ten duch leśny, zwany «borowym», wprowadza ludzi w błąd, a jest on małego wzrostu, z brodą do samej ziemi. W Olkuskiem zwie się go borowcem" („Lud Polski", s. 160).<br />
Według zapisu O. Kolberga w południowo-wschodniej części kraju demon ten znany był jako rusałka leśna. „Dziewica to leśna, śliczna, ale i złośliwa wielce czarownica. Włos u niej zielony, po czym rozpoznać ją najsnadniej. Władza jej z zachodem rozpoczyna się słońca, kończy o świcie, gdy kur zapieje. Uśmiechem, przymilaniem się, a śpiewem słodziutkim wabi, mami niebacznych ku sobie mołojców, pociąga za sobą w głąb lasu w czahary i tam łaskocze tak długo, dopóki wśród konwulsyjnego nie zakończą śmiechu. Przeciwko jej zdradzieckiemu śpiewowi i innym umizgom najlepszym lekarstwem pacierz. Im on gorętszy, tym mniejsza rusałki władza — wreszcie ustaje zupełnie" („Tarnowskie — Rzeszowskie", s. 270). Ten wątek wierzeniowy ma bardzo odległe tradycje wywodzące się jeszcze z dawnych wierzeń słowiańskich i mające liczne odnotowania w polskiej literaturze etnograficznej XIX i XX wieku.<br />
Na tle analizy porównawczej słowiańskiej demonologii leśnej K. Moszyński wykazał, iż dane wyobrażenia demoniczne występowały we wszystkich słowiańskich kulturach ludowych, miały związek z duszami ludzi zmarłych nagle w lesie, domeną ich działania było panowanie nad zwierzyną leśną (zwłaszcza wilkami), i wodzenie ludzi po manowcach leśnych. „Wiele też opowiadają chłopi — pisał — o ich głosie, mają bowiem te demony śpiewać bez słów, powodować zjawisko echa, krzyczeć donośnie, rżeć, śmiać się itp. Samotnym wędrowcom ukazują się niekiedy w postaci wilka, puchacza lub innego zwierzęcia; przybierają też kształt wichru (wiru powietrznego)" (KLS, s. 683).<br />
W okresie kontrreformacji nastąpiło przejęcie od demonów leśnych ich funkcji opiekunów zwierząt przez propagowane wówczas postacie niektórych świętych chrześcijańskich, jak św. Huberta (patrona myśliwych i zwierzyny łownej), czy św. Mikołaja (obrońcy ludzi od wilków), jak również wprowadzanie do kręgu tych wyobrażeń demonicznych postaci diabła leśnego. W tym ostatnim przypadku — jak sądzi B. Baranowski — doszło również do ukształtowania się postaci Boruty, tego szczególnego wyobrażenia łęczyckiego diabła leśno-błotnego. Postać ta następnie w twórczości literackiej XIX w. nobilitowana została do pozycji diabła szlacheckiego — strażnika i opiekuna legendarnych skarbów łęczyckich. Powyższe działania zapoczątkowały proces degradacji społecznej demonów leśnych i stopniowego zanikania tego wątku wierzeniowego w naszej kulturze ludowej.<br />
Współczesne badania terenowe wskazują jednakże na fakt funkcjonowania jeszcze pewnych elementów tych wierzeń.<br />
(...)<br />
W swoich wypowiedziach informatorzy określali wyobrażenia demonów leśnych, jak następuje:<br />
„Mój dziadek opowiadał, że po lasach straszyły strachy. W nocy, gdy pasło się w olszynie konie, to łamały się gałęzie, trzeszczała olszyna. Dopiero jak się trochę rozwidniło, wszystko cichło" (AKE UMCS, 1177).<br />
„Opowiadano, że złe duchy mieszkają w gęstych lasach. W nocy te duchy wychodziły z lasu i chodziły po okolicy. Jak zapiał kur, duchy powracały do lasu" (AKE UMCS, 1047).<br />
„Opowiadano o duchach przebywających w gęstych lasach. Duchy te nazywano diabłami. Chodziły one wieczorami, świeciły, trzaskały, szumiały i w ten sposób straszyły. Były to duchy bądź zabitego leśnika, bądź nieuczciwego geometry, który za życia oszukiwał ludzi, a po śmierci za karę chodzi mierzyć pola, aby wynagrodzić wyrządzone krzywdy" (AKE UMCS, 1057).<br />
„Słyszałem, że w lesie mieszka dużo strachów: małpy porywające dzieci, dusze pokutujących grzeszników występujące w postaci zwierząt, które pod różnymi postaciami straszą wędrowców i zwodzą ich z drogi" (AKE UMCS, 54).<br />
„W lesie mieszka diabeł, który pomaga zbójcom zbierać pieniądze. Poza tym lubi wodzić podróżnych po bezdrożach. Pokazuje się najczęściej w postaci «panka» w ubraniu leśnika. Poznać go można po tym, że jak ktoś wymówi przy nim imię Boże, to włosy mu się jeżą i ogień z gęby bucha" (AKE UMCS, 63).<br />
„Opowiadano o duchach przebywających w gęstych lasach. Zwą je «dzi kimi ludźmi»" (AKE<br />
UMCS, 315).<br />
„Duchów takich około 100 lat temu było bardzo dużo. Teraz jest ich mniej. O duchach tych mówiono, że to złe" (AKE UMCS, 1120).<br />
„Mówiono, że jak za życia pokutnik mieszkał w gęstych lasach, to potem tam mieszka jego dusza.<br />
Tam gdzie umarł, paliło się zawsze światło i nieraz się ukazywał. Był taki stary, zarośnięty z długimi włosami i brodą. Odnoszono się do tego ducha z czcią. W nocy z daleka widać było światło, ale jak się doszło do tego miejsca, to ono znikało" (AKE UMCS, 1129).<br />
„W lasach były strachy, duchy zwane strachami. Nie mówiono aby były one pod ludzką postacią.<br />
Najwięcej były to strachy niewidzialne i tylko strasząc dawały znać o sobie. Ludziom nie ukazywały się" (AKE UMCS, 1140)<br />
Rodowód danych demonów wyprowadzano od dusz określonych ludzi (59%) i od diabłów (41%), przy czym w przypadku dusz ludzkich to zwłaszcza miały być dusze samobójców, którzy powiesili się w lesie, bądź ludzi zamordowanych w lesie. Wymieniano także i dusze innych ludzi jak dzieci zmarłych bez chrztu, ludzi wyklętych, grzeszników, chytrych i skąpych zmarłych śmiercią tragiczną (niekoniecznie w lesie), zaprzedanych diabłu niewierzących i nie uczęszczających do kościoła, jak również pustelników.<br />
Przy określaniu stosunku demonów leśnych do ludzi oraz Przypisywaniu im zakresu działania zdecydowanie przeważał pogląd, iż są to istoty nieprzychylne wobec ludzi i działające zwłaszcza na ich szkodę (83%). Konsekwencją takiego stanowiska było przypisanie danym demonom następujących działań: straszenie gwizdem i stukiem, wodzenie ludzi po lesie, ganianie ludzi po lesie, duszenie napotkanych wędrowców, chwytanie ludzi i zamykanie w swoich norach, a niekiedy i krzyżowanie ich, wciąganie ludzi do wody lub na bagna, odbieranie ludziom rozumu, zsyłanie na nich różnych nieszczęść, płoszenie koni gospodarzom.<br />
W wypowiedziach około 35% informatorów występują opisy różnych przypadków zetknięcia się ludzi z demonami leśnymi. Opisy te najczęściej dotyczą własnych przeżyć informatorów lub też zasłyszano je w kręgu rodzinnym czy sąsiedzkim. Wyrażają one także określony stosunek opowiadających do danego kręgu wierzeń demonicznych. Dlatego też, kończąc rozważania nad demonologią leśną, warto odwołać się do niektórych z tych opisów.<br />
„Będąc raz z koleżanką w lesie, widziałam małego chłopczyka, który chodził po lesie i sobie gwizdał. Kiedy zbierałyśmy «chorpę» (chrust — dop. LP), to on nas przedrzeźniał. Wtedy mu powiedziałam. «Ty takie głupki to możesz sobie z mamą robić, ale nie tu». Jak mu to powiedziałam, to on znikł. Ledwie doszłyśmy do drugiego miejsca, patrzymy, a on znowu jest i dalej się przedrzeźnia. I tak nam towarzyszył przez cały czas pobytu w lesie" (AKE UMCS, 1077).<br />
„Pewnego razu przez las jechał mężczyzna furą. Pracujący w lesie ludzie zauważyli, iż nie może on wyjechać pod górę. Zbliżyli się do niego, aby pomóc. Zauważyli wówczas, że ten mężczyzna ma końskie nogi; jedna nogawka jego spodni była czerwona, druga natomiast zielona, a na głowie miał kapelusz. Na widok zbliżających się ludzi zaczął on się śmiać, a następnie z ogromnym hukiem i wrzaskiem zniknął wraz z wozem w lesie" (AKE UMCS, 1052).<br />
„Raz mój mąż pojechał jesienią do lasu po drzewo. Narąbał drzewa i nałożył już lepiej jak pół wozu i chciał jeszcze dorąbać trochę. Odszedł dalej i w górze na drzewie zobaczył małą dziewczynkę w letniej sukience, jak rąbała gałązki siekierą. Spytał ją, czy jest jej ciepło. Ona mu odpowiedziała «tak» i zniknęła" (AKE UMCS, 1035).<br />
„We wsi opowiadano, że w pobliskim lesie był obrośnięty człowiek. Po lesie chodził on w nocy.<br />
Kto się w jego ręce dostał, już nie wracał. Twierdzono, że on ludzi łapał i pożerał" (AKE UMCS, 1064). gospodarz, którego pole dotykało skraju lasu. Raz — było to około 30 lat temu — pracował on wołami i cofnął je aż do tego mostku. Woły zaczęły chodzić w kółko i w ogóle nie można było ich skierować na dobrą drogę. Wtedy gospodarz przeżegnał się i odmówił «Zdrowaśkę». Zerwał się wówczas wiatr, a spod mostku wyleciał czarny pies i poszedł w las. Gdy zniknął, woły ruszyły"<br />
„Mąż córki opowiadał, jak w 1936 roku o północy jechał przez las. Nagle konie i wóz znalazły się w wodzie. Konie zaczęły się chlapać i ani rusz nie chciały jechać dalej. Zebrali się wszyscy, ale nie mogli wozu wyciągnąć. Nagle coś przeleciało obok z rykiem «Ha, ha, ha», zapiał kur i na drodze pojawił się na moment człowiek.<br />
Potem wóz dało się już wyciągnąć i konie ruszyły" (AKE UMCS, 1375).<br />
„Pewien mieszkaniec naszej wsi jechał raz nocą przez las i zauważył wielkiego czarnego ptaka z czerwonymi ślepiami lecącego tuż przed jego końmi. Zaciekawiony, ponieważ nigdy takiego ptaka nie widział, skierował konie za nim. Ptak długo leciał, a chłop zauważył, że wjeżdża coraz głębiej w nieznany gąszcz. Coś go tknęło, więc przeżegnał się. Wtedy ptaszysko zakrakało i znikło. Chłop opowiadał później we wsi, że to diabeł chciał mu zmylić drogę" (AKE UMCS, 1041).<br />
W niektórych regionach zachowała się jeszcze pamięć o groźnych demonach leśnych rodzaju żeńskiego. O występowaniu takiego demona zw. leśna pisze B. Bazińska. Według przekazu mieszkańców Podhala istota ta zamieszkuje w lasach, ale często wychodzi na pola i drogi, aby wabić swą urodą i kuszącym głosem nieostrożnych kawalerów, i nie tylko ich, gdyż niekiedy udaje się jej oczarować i statecznych górali. Wyprowadza ich na niedostępne rumowiska skalne, w mateczniki leśne lub w bagna i moczary. Wówczas znika pozostawiając swe ofiary zawiedzione i przerażone miejscem, w którym się znalazły. Niejednokrotnie pogoń za leśną kończy się śmiercią śmiałka, który zostaje pochłonięty przez trzęsawisko lub spada w górską przepaść. O analogicznych istotach demonicznych, występujących w regionie łódzkim, jak np. wieluńska czerwona lub zielona baba, wzmiankuje B. Baranowski. Rodowód danych demonów nie jest znany, przypuszczalnie zatracił się już w pamięci miejscowego ludu.<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Opowieści o demonach przyrodniczych<br />Demony wodne</span></b><br />
<br />
„Na początku świata Pan Bóg stworzył dużo aniołów. Część z nich była bardzo pyszna i zła. Nie chcieli się już Panbóckowi kłaniać, myśleli, że są dużo ważniejsi łod samego Pana Boga. Wtedy Panbócek nie wytrzymali. Wzieni se taki kij do ręki, poruszali nim i powiedzieli. — Wszystko, co złe, fora z raju! Naroz wszyscy pyszni aniołowie zaczynali spadać i zlatywać. Jedni wpadli do samego piekła — no to som diobli. Drudzy wpadli do lasu — to tam są takie różne złe duchy z nich. Trzeci wpadli do morza, a z morza do stawów i rozmaitych rzek — a to są utopce. Oni muszą dusze łapać i ludziom szkodzić, boby inaczej żyć nie mogli. Ale moja starka padali, że są dobre utopce i złe. Te dobre to ludziom pomagają, siano im zwożą, przestrzegają przed niebezpieczeństwem, burzą, gradem, a ponoć umią nawet po wodzie po wiyrchu łazić. Te złe zaś, to ino ludziom szkodzą, a największo radość mają jak dusze do wody wciągną. Najwięcej radości mają zaś, jak pijaków wciągną i takie dziołchy, co są latawice („Gadka za gadką", s. 57—58).<br />
„Młody górnik, niby mój ojciec, Jonek, szedł pewnego wieczora dobrze podpity od przyjaciół do domu. Przechodząc obok Rawy (mała rzeczka w Szopienicach) popatrzył na wodę i... zdumiony przystanął. Widzi, że w wodzie stoi utopiec, mając na głowie ładny nowy kapelusz, i namawia go do zmiany kapeluszy. Niewiele myśląc wchodzi Jonek do wody, «ciupnął» z utopcem na kapelusze, wyszedł z wody zadowolony, usiadł sobie na brzegu i... zdrzemnął się do rana. Rano kamraci, przechodząc obok Rawy na szychte, patrzą... siedzi Jonek na brzegu i drzemie, a na głowie kiwie mu się duża potargana słomian-ka. — Farona, Jonek — rykną kamraci ze śmiechem, szarpiąc go za ramię, podsuwając mu pod nos lusterko. Zbudził się Jonek, patrzy... Rawa — kamraci — patrzy do lusterka i... siebie nie poznaje, patrzy znów na Rawę, a tam spokojnie na kamieniu leży jego kapelusz. Dopiero mu się przypomniał wczorajszy wieczór i zamiana kapeluszy z utopcem" („Gadka za gadką", s. 80—81).<br />
„Jegomość pewien jechał wózkiem w noc ciemną nad brzegiem jeziora, mającego, równie jak i inne. swego topicha. Woźnicy jego dokuczało pragnienie, chciał się więc zatrzymać i ugasić je wodą z jeziora zaczerpniętą. Pan jego, znający właściwości jeziora, usłyszał, gdy nadjechali, z głębi tegoż jęczący i skarżący się głos topicha, domagającego się corocznej swej ofiary. Wszelkie prośby i nakazy pana, by fornala od picia wody powstrzymać, były daremne: chciał on koniecznie zsiąść z kozła i biec do jeziora. Gwałtownym jedynie środkiem można było temu zapobiec. Więc pochwyciwszy nagle z rąk fornala lejce, zaciął pan sam konie ostro i w największym pędzie do najbliższej pospieszył wioski. Tu zatrzymawszy się przed szynkownią, kazał fornalowi wynieść szklankę piwa. Ten też ją zaraz wypił duszkiem; lecz zaledwie szklankę spełnił, przechylił się i upadł martwy na ziemię. Nie minęło go więc przeznaczenie, bo topich musiał mieć swoją ofiarę — choćby za pośrednictwem piwa" („Mazury Pruskie", s. 78—79).<br />
„Szedł sobie chłop dość podpity z miasta Raciborza do domu, ale zbłą- dził z drogi i dostał się nad Odrę. Błąkał się długo po krzach, łąkach i kałużach i nie mógł się nijako wydostać. Zesłabiony siadł sobie pod kępę wypocząć sobie i przespać się, gdy naraz przyszedł do niego jakiś chłopek. Tego prosił, aby go zaprowadził do domu. Chłopek szedł naprzód, ale w ciemnościach coraz to głębiej włazili w wodę. Chłop się potoczył w dół i stracił czapkę. Ale się wygramolił i począł wrzeszczeć: — Gdzie moja magierka? Chłopek przyskoczył i dał mu swoją nakazując, żeby był cicho. Ale gdy coraz to dalej szli w wodę, chłop się przeżegnał, obrócił się i wnet był na suchej drodze. Rano nie mógł się długo połapać, co się z nim stało, dopiero gdy widział nie swoją magierkę, z której kapała woda, wszystko mu się przypomniało i dopiero spostrzegł, że go utopek prowadził. Żona mu radziła, żeby magierkę do Odry wrzucił, aby miał spokój, i tak się wszystko dobrze skończyło" (M. Przywara, s. 24).<br />
„Topniki so to takie duchi. To one siedzo we wodzie w każdim jeziorze. To one w tim Łubiańskim jeziorze też so. To jest ze starich legendów opowiadane, jak u jednego Krziżyka chcieli nasi do niewoli wziuńść. Gonili go aż do tego jeziora i on sie utopsiuł, i jak sie utopsiuł, to miał wołać, że teraz to co trzi lata tu musi kogoś utopsić. I co trzi lata się zawdi ktoś topi w tim jeziorze, to w tim rok też biło trzi lata i jeden ribak utopsiuł się... To te topniki to mieszkajo w jeziorze na dnie, w tim mule, w tim zielisku... To one takie okropne so, takie zielgie łbi majo... To tu to to naziencej te Krziżaki, co tak ludzi męcziły, to teraz topnikami so za karę... za karę" (A. Szyfer, s. 111).<br />
„Koło pewnej wsi był staw okropny, bo ludzie w nim ginęli i ginęli. Raz pewien chłop poszedł nad staw i zobaczył stojącego na brzegu człowieka o ogromnych wąsach. Podszedł do niego i złapał go za jeden wąs. Wówczas ten rozgniewany wrzucił go do wody i utopił. Dowiedzieli się o tym miejscowi chłopi i zebrali się na naradę, co dalej czynić. Jak uradzili, tak i zrobili. Zabili barana i nadziali go prochem, a następnie podrzucili na brzegu tego stawu. Patrzą z ukrycia i widzą, jak ten okropny człowiek wyszedł z wody i zabrał barana do stawu. Tu go pożarł i zatruł się na śmierć. Odtąd już ludzie w stawie nie ginęli" (AKE UMCS, 1061).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony polne</b></span><br />
<br />
„O tyj szatance to tu tyle było godki, że by się chnet ludziska pobili, bo to jedni jom naprowda widzieli, a drudzy ani za grosz niy chcieli wierzyć. Mo to być tako dioblica. No i roz szła baba z chłopym na pole. Jechali wozym, naraz jym tak ciężko szło. Łobejrzeli się, a tu tako fest zarośnięto kobiyta na wozie siedziała. Jak ino na nią spojrzeli, uciekła. To była ta szatanka.<br />
Rozpowiadali tyż, że ona siedzi w południe w zbożu, ale wtedy to niy jest tako cicho, ino napado na ludzi, a to zawsze jak na Anioł Pański dzwonią. No i roz tyż ludzie szli na pole i łostawili w chuście dziecko. Naroz jim to dziecko zapłakało. Przylecieli, patrzą, dziecka niy ma. — Nic ino szatanka wziena — pado baca — i co teroz? Polecieli wartko do dom i do księdza. Ksiądz z ludźmi na pole poszedł, z wodą święconą, kredą i różańcem. Jak przyszli i jak baba pokazało to miejsce, skąd szatanka dziecko wziena, to patrzy: — Jezusku, a dyć jest tu moje dziecko! No i naprowda, dziecko było nazod. Ale łod tego czasu ludzie wiedzieli, że to była szatanka" („Gadka za gadką", s. 115—116).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony leśne</b></span><br />
<br />
„Stosek Rusin pas w Karpęcinach. Co wieczora na zachód słońca, kie on sed doić krowy, to przychodziła haw cudno dziewka o cornych ocach i włosach i przecudnie śpiewała, i wyskała, i on jom koniecnie fcioł odprowadzić, i roz krowy zawarł wceśniej, a ona juz sła i śpiewała. On zacoł wołać, coby ku niemu sła, i ona przisła ku progowi stajni, a jak on fcioł ku niej dojść, to uchodziła przed nim trzy, cztery kroki i śpiewała cudnie, ale nic nie godała. On ni móg wyznać się, co ona śpiewa, i tak śli, on za niom i dośli do lasa, i nagle ona mu między smreki zniknęna tak, jakby jom co zdmuchneno. I wte przyseł zimny wiater, i on olodowaciał cały, a pogoda była piekno i lato. I on fcioł wracać do sałasowi — ale go otumaniło i posed w jar za Korpęcinami, i mgła beła okrutna, i one sed, i sed, jaze go smrek wycion po gembie, i on sie zobudził, i nalaz drogę na hale. Jako wrócieł, to beło już połednie, krowy prec rycały i mleka lało krapke. To go leśna tako wodziła, one zawdy tak robiom z juhasami" (B. Bazińska, s. 110).<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Rozdział IV<br />DEMONICZNA PERSONIFIKACJA<br />ZJAWISK ŻYCIA SPOŁECZNEGO</span></b><br />
<br />
Zaprezentowane w poprzednich rozdziałach wątki wierzeń demonicznych dotyczyły dualistycznej wizji świata zjawisk atmosferycznych i przyrodniczych, którym przypisano określone wyobrażenia istot ponadzmysłowych. W danych wątkach wierzeniowych pominięta jednak została kwestia interpretacji wielu problemów natury egzystencjonalnej, nurtujących człowieka. Stwarzało to więc realną konieczność rozciągnięcia tej dualistycznej wizji rzeczywistości przyrodniczej także na świat ludzki, czyli na świat rzeczywistości społecznej. Funkcjonujące w świadomości ludowej tradycyjne systemy wartości moralno-obyczajowych, religijnych i estetycznych miały swoje uwarunkowania nie tylko w kręgu zjawisk natury, ale głównie w konkretnych warunkach i układach bytu społecznego, a zwłaszcza w jego strukturze produkcji i formach organizacji życia społeczności wiejskich. Z kolei niemożność znalezienia i racjonalnej interpretacji uwarunkowań ludzkiej egzystencji legła u podstaw procesu ich personifikacji demonicznej i tym samym stworzenia dualistycznego obrazu życia społecznego. Istoty nadzmysłowe, których domeną dotychczasowego „działania" był świat natury, wprowadzone teraz zostały w świat ludzki jako uosobienie jego namiętności i nadziei, a także losów jego egzystencji indywidualnej i społecznej.<br />
W naszej ludowej demonologii społecznej wyraźnie zarysowały się dwa krańcowo sobie przeciwstawne kręgi wyobrażeń: opiekuńczych demonów losu ludzkiego, domostwa i obejścia oraz szkodliwych demonów nieszczęść, chorób i śmierci. W wyobrażeniach tych istot zawarta została swoistego rodzaju próba poszukiwania przez człowieka zrozumiałej interpretacji wszelkiej ciągłości i równocześnie zmienności wydarzeń mających miejsce w jego życiu indywidualnym i rodzinnym oraz w życiu wspólnoty społecznej, do której kręgu dane mu jest przynależeć.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Opiekuńcza demonologia domowa</b></span><br />
<br />
Wiara w opiekuńcze demony domowe prawdopodobnie już od zamierzchłych czasów szeroko była rozpowszechniona wśród ludów słowiańskich.<br />
Nlie wiadomo, jak ongiś wyobrażano sobie te istoty demoniczne i jakie były związane z nimi formy kultu, pierwsze bowiem przekazy źródłowe na dany temat dostarcza nam późnośredniowieczna literatura konfesyjna. W przytoczonym uprzednio fragmencie kazania duchownego katolickiego z XV w. odnajdujemy słowa dezaprobaty wobec ludowych praktyk „karmienia" opiekuńczych duchów domostwa, określanych mianem ubożąt. Problem ten poruszony został także w dwóch innych utworach, a mianowicie: „Postępek prawa czartowskiego przeciw narodowi ludzkiemu" (XVI w.) i „Czarownica powołana" (XVII), których autorzy ustosunkowywali się krytycznie do powszechnie stosowanego wówczas zwyczaju pozostawiania przez gospodynie wieczorem specjalnie wydzielonego jadła dla opiekuńczych duchów domowych. Z kolei cytowany już P. Gilowski w „Wykładzie katechizmu Kościoła krześcijańskiego z pism świętych" (XVI w.) zaliczył opiekuńcze duchy domowe do rzędu wyobrażeń szatańskich i pisał: „...są różne rodzaje diabelskie, widomi są ziemscy skryatkowie, domowe ubożęta...". Według B. Baranowskiego na terenach Polski środkowej w XVII i XVIII w. „...nadzwyczaj żywe pozostały wierzenia w różnego rodzaju bóstwa opiekuńcze.<br />
Bardzo często były to różnego rodzaju duszki domowe. (...) Należało im w kącie izby lub w sieni stawiać trochę jadła, a one zapewniały domowi pomyślność i dobrobyt. Inne znowu istoty tego typu zamieszkiwać miały stodoły. W tym też celu jedna z desek w szczycie stodoły była nie przybita lub też zostawiano specjalną dziurę, przez którą tego rodzaju istoty mogły wchodzić do stodoły" („Kultura ludowa XVII i XVIII wieku...", s. 200—201).<br />
Wzmiankowane ubożęta. skrzaty i inne pokrewne wyobrażenia postaci opiekuńczych duchów domowych, analogicznie jak to miało miejsce w przypadkach demonologii atmosferycznej i przyrodniczej, w okresie kontrreformacji zaliczone zostały do rodziny istot diabelskich. Na tym też podłożu doszło do ukształtowania się zupełnie nowych wyobrażeń demonów domowych, jak diabeł-latawiec (postać łącząca w sobie elementy demona atmosferycznego, opiekuńczego ducha domowego i diabła) czy diabeł-chowaniec. Obu tym istotom przypisywano działanie mające na celu zabezpieczanie dostatku i dobrobytu w gospodarstwach. W konsekwencji doprowadziło to do wytworzenia się w świadomości ludu wiejskiego poglądu o dwoistym charakterze istot diabelskich, pojmowanych jako istoty groźne i szkodliwe oraz jako istoty dobre i opiekuńcze. Do rzędu tych ostatnich zaliczone zostały m.in. opiekuńcze demony domowe.<br />
Rówocześnie w drugiej połowie XVIII w. duchowieństwo katolickie podjęło różnorodne działania zmierzające do szerszego spopularyzowania i upowszechnienia, szczególnie w kręgach środowisk wiejskich i małomiasteczkowych, kultu istot anielskich, a zwłaszcza wyobrażeń aniołów-stróżów.<br />
Przypisywanie tym ostatnim dość szczególnych funkcji opiekuńczych przy- czynić się miało do pełnego usunięcia ze świadomości ludowej tkwiących w niej jeszcze wątków tradycyjnych wierzeń w opiekuńcze duchy domowe.<br />
Każdemu człowiekowi — jak głosiła ówczesna nauka kościelna — przypisany był przez Boga określony anioł-stróż, którego zadaniem było strzec swego podopiecznego przed grożącymi mu wszelkiego rodzaju niebezpieczeństwami i pokusami mocy piekielnych. Szczególnym aspektem tej opieki była walka o zbawieniu duszy ludzkiej, jaką toczyli aniołowie-stróże z diabłami.<br />
(...)<br />
W XIX w. wyobrażenia postaci anielskich znalazły liczne odzwierciedlenia w malowidłach i rzeźbach kultowych sprzedawanych na odpustach i jarmarkach, jak również przez wędrownych obraźników. Do dziś jeszcze w niejednej izbie wiejskiej odnaleźć można barwne oleodruki, których najczęstszym motywem jest postać anioła strzegącego bezpiecznego przejścia dziecka przez kładkę przerzuconą nad bezdenną przepaścią.<br />
Wyobrażenia istot anielskich zostały wprawdzie włączone w krąg ludowochrześcijańskich postaci demonicznych (aniołki, dobre duchy, boże duchy, pobożne duchy) — podobnie jak uprzednio miało to miejsce z wyobrażeniem diabła i postacią czarownicy — nie były one jednakże w stanie usunąć z niej dawnych wyobrażeń rodzimych postaci opiekuńczych duchów domowych. „Anioły wyobrażał sobie lud — pisał O. Kolberg — jako duchy dobre, w postaci młodzieńców skrzydlatych, ubrane w szaty białe lub błękitne, które zlatują z nieba na ziemię, są wieszczbą dobrego i uprzedzają ludzi będących bez grzechu, sprawiedliwymi zwanych, o szczególnych mających nastąpić wypadkach w przyszłości. Takim ludziom pokazują się niby we śnie lub na jawie, i (przy opowiadaniu) służą za potwierdzenie dziwacznych baśni, powieści i przepowiadań, które czasem stosownie nakręcane, w swoich skutkach sprawdzają się: skutki te są wszakże zrządzeniem trafu, losu i przypadku. Być może nawet, iż przepowiedziane wydarzenia jedynie z przeczucia wynikają, a to przeczucie, barwę natchnienia lub widzenia się, lub rozmawiania z aniołem przybiera" („Lubelskie", II, s. 80—81).<br />
(...)<br />
Również w naszej kulturze ludowej z okresu drugiej połowy XIX w. występowały liczne ślady dawnego kultu szeregu opiekuńczych demonów domowych występujących pod dość różnorodnymi nazwami, jak warmińsko-mazurskie choboldy czy koboldy oraz kłobuki i kołbuki, pomorskie karzełki i' skrzaty, wielkopolskie skrzaty, skrzaki i smoki, śląskie skrzaciki i inkluzy, sieradzko-kaliskie pionki, mazowieckie latawce, podlaskie domowiki oraz rzeszowskie żmije. Ponadto w niektórych regionach (Pomorze, Wielkopolska,<br />
Ziemia Chełmińska oraz północno-zachodnia część Małopolski) ten krąg istot demonicznych wzbogaciły jeszcze importowane z zachodu (głównie z Niemiec) wyobrażenia krasnoludków.<br />
Jak wyobrażano sobie dane istoty demoniczne i jakie przypisywano im szczególne funkcje opiekuńcze? W celu udzielenia odpowiedzi na te pytania odwołać się należy do opisów zawartych zwłaszcza w monografiach regionalnych O. Kolberga. Oto niektóre z nich:<br />
„Pionkiem zowią w Kaliskiem diablika w postaci czarnego kogutka, który swemu zwolennikowi obfitych plonów dostarcza" (,,Kaliskie i Sieradzkie", s. 476).<br />
„Krasnoludki są to malcy mieszkający już to w rozpadlinach ziemi, już w zwaliskach — w ogóle wszędzie, gdzie są jamy, jaskinie, nory. Występują dobroczynnie, przychodzą w pomoc uciśnionemu człowiekowi i wybawiają go czynem jakim z niedoli" („Pomorze", s. 263).<br />
„Są to małe, piękne, ludziom sprzyjające istoty, mieszkające pod ziemią, dlatego też je Podziomkami niektórzy zowią. Ubiór noszą zwykle czerwony, mianowicie czerwone czapeczki (...).<br />
Te czerwone czapeczki sprawiają, że Krasnoludków nikt nie widzi, skoro tylko owe czapki mają na głowach. Dla ludzi są kraśne ludki bardzo uczynne; wyszedłszy spod ziemi, pomagali im dawniej nieraz w robocie; nieraz to niejednej kobiecie masło zrobili i na inne różne sposoby ludziom przysługi czynili (...). Nigdy Krasnoludki nie są wystawione jako istoty złośliwe, ludziom przeszkadzające; ich pokazanie się zawsze dobrą znaczy wróżbę. Już dawno nie widziano Krasnoludków, to też bieda, niedostatek i ucisk co dzień się powiększa. Tu i owdzie istnieje u ludu wiara, że ważniejsze wydarzenia wtedy się powiodą, jeśli<br />
Krasnoludki równocześnie spod ziemi wyjdą. (...) Mieszkaniem ich są zwykle piece od chleba, podpiecki i podkominki. Są to istoty z ogromnymi głowami, małej nader postawy, krępej tuszy i brzydkiej płaskiej twarzy o włosach szorstkich i strzępiastych. Przemieszkują one tylko w domach, które mają drzwi kilkoro, a to na krzyż ustawionych" („W. Ks. Poznańskie", s. 20—22).<br />
„O ptaku Skrzatku jest mniemanie takowe, że wchodzi do spichlerzy, wykrada zboże i w czasie dni niepogodnych do pomieszkań się wciska. Kto zaś wniść mu pozwoli, ma z niego tę korzyść, iż znosząc mu ciągle zboże różnego gatunku, czyni go możniejszym i bogatszym nad innymi. (...)<br />
Ukazuje się zaś skrzat podobno, podług wiary ludowej, w postaci kurczęcia. Powstaje zaś następującym sposobem: Jeżeli jakiegoś dziwnego kształtu i przymiotu jaje kurze nosi czarownica pod pachą, to po niejakim czasie wylęga się kurczę, które jest skrzatem, czyli skrzatkiem. Skrzat taki kusi ludzi znosząc im pieniądze, zboże, masło, których dusze później zabiera, jeśli jego usługi przyjmują. (...) Wieczorem, jak lud twierdzi, często lata skrzatek w powietrzu, znosząc różne przedmioty tym ludziom, którzy usługi jego przyjmują" („W. Ks. Poznańskie", s. 25—27).<br />
„Utrzymuje pospólstwo, że diabli ludziom zapisującym ich władzy swą duszę za życia, odbierając zapis, znoszą im wszystko, czego potrzebują przez całe życie, jako Smoki, posły piekielne.<br />
Twierdzą, iż kominem one smoki wchodzą do domów, i że tam pospolicie w postać kurczęcia przemieniają się" („W. Ks. Poznańskie", s. 26).<br />
„Chobołd chętnie przesiaduje w pobliżu mieszkań ludzkich, szuka towarzystwa człowieka i pragnie w nim mieć opiekuna. Nieraz nawet narzuca mu się niemal otwarcie, jak to się przytrafiło u jednego rolnika, któremu ukazał się w komorze w postaci czarnej kury. Do innego znowu gospodarza przybiegła taka kura w czasie ulewnego deszczu; w miejscu, na którym dano jej podjeść ziarna miareczkę, ujrzano nazajutrz całą kupę zboża. (...) Komu los naprowadzi chobołda, temu i bogactw nie poskąpi. (...) Jest on istotą duchową, więc zamki go i rygle nie straszą', wciska się wszędzie, gdzie zechce, i czmycha, gdy zechce, słowem, ukazuje się i znika, zmieniając swą postać wedle upodobania. W Działdowie u jednej baby miał on postać kota, gdy kota zabito, opuściło ją szczęście i gospodarstwo zmarniało.<br />
(...)<br />
Chobołd zaś wymaga jedynie wygód i dobrego obejścia się z nim na czas, kiedy służy. (...) Kto się z nim dobrze nie obchodzi lub zaniedbuje wygadzać mu, tego opuszcza on, wlokąc za sobą całe jego mienie i z nim na inne przesiedlając się miejsce. Chobołdowi najmilej żyć w ciszy i samotności. Więc wyznacza mu się zwykle miejsce na strychu domu, które się dla własnego bezpieczeństwa przed okiem ciekawych zakrywa lub istnienie jego przed ludźmi chowa się w tajemnicy. Niektórzy trzymają ducha tego w próżnej beczce, przykrywając we dniu jej otwór. Fawory-talną jego potrawą są (między innymi, mniej znanymi potrawami) kluski. We dnie lubi chobołd starannie być pielęgnowanym, nie opuszczając wcale swej siedziby; wówczas ściska się on i skupia do bajecznie drobnych, niewidzialnych prawie rozmiarów.<br />
(...) <br />
Cienie nocy rozwijają natomiast jego siły i działalność. (...) Wytrawnym chobołd też bywa złodziejem, a żadna moc, oprócz znaku krzyża, nie powstrzyma go od kradzieży; bierze on wszystko, co napadnie: zboże, słoninę, pieniądze, płótno itd., i wynosi to do swoich nowych opiekunów w dziobie i na ogonie" („Mazury Pruskie", s. 54—57).<br />
Z opisów powyższych wynika, iż w ówczesnych wierzeniach ludu polskiego występowały trzy kategorie opiekuńczych demonów domowych (poza omawianym uprzednio aniołem-stróżem), a mianowicie:<br />
1. Istoty demoniczne o wybitnie pejoratywnym charakterze (pionki, skrzatki, skrzeki, smoki itd.) stanowiące swoistą ludową syntezę wątków dawnych wierzeń w opiekuńcze duchy domowe z wyobrażeniem diabła chrześcijańskiego. Demony te oddawały ludziom usługi opiekuńcze w zamian za ich dusze.<br />
2. Istoty demoniczne (chobołdy, krasnoludki), których działalność opiekuńcza nad człowiekiem, jego rodziną i gospodarstwem, uzależniona była od ich własnej woli czy nawet i kaprysu. Za usługi swoje duchy te wymagały jedynie utworzenia im przez ludzi wygodnych warunków egzystencji i interesowania się nimi. Prawdopodobnie wyobrażenia tych istot demonicznych były efektem importu do Polski pewnych wątków wierzeń ludowych z krajów zachodnioeuropejskich (zwłaszcza Niemiec).<br />
3. Istoty demoniczne przeszczepione z kręgu wierzeń chrześcijańskich na grunt kultury ludowej o wybitnie pozytywnych cechach opiekuńczych, jak omawiane już anioły-stróże.<br />
Tak więc procesy przeobrażeń, jakim w ciągu wieków ulegały wierzenia ludowe, znalazły także dość wyraźne odzwierciedlenie w sferze demonologii opiekuńczej. Występujący tu konglomerat wzajemnie przenikających się dawnych i nowych, rodzimych i obcych wątków wierzeniowych składa się na tak niezmiernie zróżnicowany obraz polskiej demonologii opiekuńczej przełomu XIX i XX wieku. Obraz ten wzbogacić jeszcze można o pewne echa dawnego kultu opiekuńczych duchów domowych, jakie zachowały się w postaci swoistego tabu obyczajowego związanego z progiem domostwa, jak np. zakaz witania i żegnania się przez próg. Znalazło to również swój wyraz w lokalnie funkcjonujących życzeniach i przekleństwach ludowych, jak „Bodaj żaden wróg nie stąpił na twój próg", „Każdy uczciwy człowiek progi moje przestąpić może" czy „Bodajżebyś nigdy nie przestąpił progu mego domostwa".<br />
W rozważaniach nad tym kręgiem słowiańskiej demonologii ludowej K. Moszyński doszedł do sformułowania dwóch następujących tez:<br />
1. „Demonów domowych nowszego — na gruncie słowiańskim — pochodzenia, powstałych bądź przez przekształcenie wierzeń dawnych pod działaniem obcych wpływów, bądź przez przejęcie gotowych obcych mitycznych postaci, jest u Słowian dużo, głównie jednak mamy tu do czynienia z różnymi nazwami, mniej — z różnicami w mitycznej treści.<br />
2. Wspólnymi właściwościami nowszych demonów domowych Słowian są następujące dwie cechy: 1. bardzo intensywnie występujący motyw bogactwa (w pieniądzach, zbożu itd.), 2. przebywanie tylko u niektórych ludzi; u bogaczy (szczególnie, o ile ich majątek dziwnie szybko wzrasta), dalej u czarownic i czarowników" (KLS, s. 667—668).<br />
(...)<br />
Rozpatrzymy teraz kwestię zobowiązań podejmowanych i realizowanych w społecznościach wiejskich dla zapewnienia sobie względnie trwałej przychylności demonów opiekuńczych. Z wypowiedzi informatorów wynika, iż na wschodnich obszarach naszego kraju odnaleźć jeszcze można liczne ślady stosowania dwóch wzajemnie wykluczających się technik zaskarbiania sobie przychylności omawianych istot demonicznych, a mianowicie: dbanie o nie poprzez składanie im systematycznych ofiar z jadła i napoju, czyli tzw. „karmienie" duchów opiekuńczych, oraz niezwracanie na nie żadnej uwagi i nie-wykazywanie troski o ich egzystencję. Natomiast w regionie rzeszowskim obok „karmienia" zarejestrowano jeszcze drobne ślady innych praktyk, jak zamawianie mszy na ich intencję i odmawianie za nich modlitw, przejawianie głębokiej wiary w skuteczność ich opieki oraz niewyrażanie się o nich źle. W przypadkach złamania przez człowieka danej umowy demony opiekuńcze wyrażać miały swoją dezaprobatę poprzez: a) zaprzestanie opiekowania się danym domostwem i porzucenie go; b) przynoszenie nieszczęść i wyzwalanie działania złych mocy w domu; c) opuszczanie danego gospodarstwa i przenoszenie się do innego; d) straszenie mieszkańców domu (zwłaszcza poprzez tłuczenie się po strychu i pod łóżkami); e) niszczenie sprzętów w mieszkaniu i obejściu; f) bicie dzieci oraz wodzenie mieszkańców domostwa po bezdrożach. Stosunkowo najliczniej występują relikty wierzeń o potrzebie „karmienia" opiekuńczych duchów domowych. Otóż dla „karmienia" tych demonów posługiwać się należało określonym rodzajem jadła odpowiednio i przez określoną osobę przyrządzanego. W świetle wypowiedzi informatorów problem ten przedstawiony został następująco:<br />
„Gospodarz sam gotował kaszę jaglaną dla diabła i nie solił jej, sam też z żelaźniakiem zanosił mu ją na strych. Jeżeli gospodarza nie było i ktoś inny ugotował kaszę oraz posolił ją, to diabeł ciskał w tę osobę garnkiem z kaszą" (AKE UMCS, 1065).<br />
„Złemu, który przynosił dobrobyt do domu, trzeba było raz na tydzień gotować kaszę jaglaną na mleku" (AKE UMCS, 1418).<br />
„Wynoszono nie soloną kaszę jaglaną na strych i stawiano w tym miejscu, w którym ten duch najczęściej przebywał" (AKE UMCS, 1042).<br />
(...)<br />
Wśród demonów pomnażających dobytek szczególne miejsce zajmują mazursko-warmińskie kłobuki lub kołbuki. „Kłobuki (...) — pisze H. Bień--Bielska — do dziś stanowią jeden z głównych motywów licznych baśni i podań mazurskich, a w wielu wsiach tego regionu wiara w nie zachowała do dziś dawną żywotność" („Słownictwo Warmii i Mazur", s. 10). Wyobrażenie tej istoty ponadzmysłowej — jak wynika z badań A. Szyfer — nadal stanowi, obok diabła, jedno z najbardziej popularnych i rozpowszechnionych w tym regionie postaci demonicznych. Kłobuk występuje także pod mianem chobolda (Mazury południowo-zachodnie) i latańca (Warmia wschodnia oraz Mazury środkowe).<br />
Jest to dość kontrowersyjna postać demoniczna. Niekiedy kłobuk określany jest jako duch dobry, ponieważ pomnaża majątek swego gospodarza. Z drugiej jednakże strony tego sporzenia dobytku jednostki dokonuje on kosztem innych gospodarzy, którym wykrada wszystko, co przedstawia jakąś wartość materialną (np. pieniądze, zboże itp.), i znosi do miejsca swego przebywania. Tak więc w kontekście społecznym „działalność" jego jest szkodliwa i godna potępienia.<br />
Kłobukom przypisywane są (poza nielicznymf wyjątkami) postacie zoomorficzne, jak czarnej zmokłej kury, kokoszy, kurczątka, kaczki, sroki, wrony i niekiedy kota. Natomiast w czasie działania, tj. przy znoszeniu skradzionych rzeczy, wyglądać ma jak „płonącą drapaka" — ptak z dużym ognistym ogonem. Czas wolny od pomnażania dobytku demony te spędzają w kominie bądź na strychu, gdzie lubią siedzieć w beczkach „z psiórami" oraz pożywiać się pieczonymi jajkami i kluskami znoszonymi im przez wdzięcznych gospodarzy. Posiadacze kłobuków starają się ukrywać ten fakt w tajemnicy obawiając się gniewu mieszkańców swej wsi.<br />
Stosunkowo trudną kwestią jest ustalenie rodowodu tych istot demonicznych. A. Szyfer podjęła ten problem pośrednio poprzez postawienie pytania, jak zdobyć kłobuka. Uzyskane w tym zakresie odpowiedzi przedstawia następująco: „Według relacji informatorów z Warmii oraz z niektórych wsi w Ostródzkiem i Szczycieńskiem dobrym sposobem jest zakopanie pod progiem domu płodu lub dziecka, które urodziło się martwe. Ma ono po siedmiu miesiącach (dniach lub latach) żądać chrztu.<br />
Jeśli się wtedy powie: będziesz kłobukiem, wówczas duch dziecka, już jako kłobuk, służy gospodarzowi. Mniej częste jest zawieranie kontraktu na rozstajnych drogach, tak oto opisane:<br />
«Lataniec to latająca paląca się drapaka. Aby jo mieć, trzeba iść o 12 w nocy do łasa na rozstaje, rozpalić ognisko i upiec czarnego kota, mięso trza zjeść, a kości rzucić za siebie i wtedy przywołać to miotłę — latańca... Może ono być dobre lub złe!» (Zelwągi). Nieczęsto też zdobywa się kłobuka przez podpisanie się krwią (Mrągowskie, Giżyckie), co wskazywałoby na powiązanie z diabłem i ewentualne pokrewieństwo z wierzeniami o frajmajerach, dość na tych terenach częstych. Obecnie bardzo jest rozpowszechniona wersja o znajdywaniu kłobuka po deszczu w postaci czarnej zmokłej kury, która wysuszona i ogrzana w domu zaczyna tym, którzy ją przygarnęli, znosić bogactwo" (s. 98—99)<br />
Analogiczne do kłobuka jest wyobrażenie chełmińskiego skrzeka lub skrzaka, który jednakże pojmowany jest jako istota diabelska. Skrzeki po- mnażają bowiem dobytek tym ludziom, którzy zawarli umowę ze złym duchem i zapisali mu swoje dusze. W. Łęka tak scharakteryzował tę istotę demoniczną: „Skrzak był to pierwotnie dobry duch, który przysparzał ludziom zboża i groszy. Został jednak zdegradowany widocznie pod wpływem działania Kościoła. Wchodził on przez komin, bo siedzibą ducha opiekuńczego domu było ognisko. (...) Obecnie wyobrażenia o skrzacie łączą w sobie dwie postacie: ducha opiekuńczego i ducha atmosferycznego" („Ziemia chełmińska", s. 239).<br />
(...)<br />
Generalnie rozważając powyższy — dość zresztą szczątkowy — obraz współczesnych wierzeń ludowych w opiekuńcze demony domowe, należy przyznać, iż zawiera on szereg wątków o dość odmiennych podłożach genetycznych. Obok elementów prastarego kultu ognia domowego i duchów zmarłych przodków odnaleźć w tym obrazie można także wątki dawnych słowiańskich wierzeń demonicznych i kultu zwierząt przemieszane z wątkami czarto-logii chrześcijańskiej.<br />
Wprawdzie są to rysy charakterystyczne dla całokształtu polskiej demonologii ludowej, jednakże szczególne ich ujawnienie widoczne jest zwłaszcza w odniesieniu do opiekuńczych wyobrażeń demonów domowych.<br />
Demonologia negatywna<br />
Omawianym uprzednio duchom opiekuńczym przeciwstawia się różnorodne wyobrażenia istot demonicznych i półdemonicznych, stanowiących — w świetle wierzeń ludowych — uosobienie wszelkich takich przypadków i wydarzeń, które w zasadniczy sposób zakłócają harmonię i naruszają rytm prawidłowego funkcjonowania poszczególnych społeczności (wspólnota gromadzka, rodzina), jak również komplikują drogi życiowe przynależnych do nich jednostek ludzkich. Tym to demonom i półdemonom przypisany, został szczególnie nieprzyjazny i wrogi stosunek do ludzi. W ich bowiem działaniu dopatrywano się uzasadnienia wszelakich cierpień, nieszczęść, klęsk żywiołowych i plag społecznych dręczących ludzkość od niepamiętnych czasów.<br />
Można więc stwierdzić, iż mamy tu do czynienia ze sferą wierzeń ludowych w negatywną demonologię życia społecznego. Sferą tych wierzeń objęty został stosunkowo szeroki krąg istot ponadzmysłowych i osób uważanych za ich ziemskich sojuszników. Fakt ten nasuwa potrzebę dokonania pewnego rodzaju klasyfikacji danego kręgu demonologii, co niewątpliwie pozwoli na bardziej precyzyjną jego prezentację w dalszym ciągu niniejszych rozważań. Propozycje w tej kwestii zawiera poniższy schemat.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demonologia negatywna</b></span><br />
<br />
Sferą tych wierzeń objęty został stosunkowo szeroki krąg istot ponadzmysłowych i osób uważanych za ich ziemskich sojuszników. Fakt ten nasuwa potrzebę dokonania pewnego rodzaju klasyfikacji danego kręgu demonologii, co niewątpliwie pozwoli na bardziej precyzyjną jego prezentację w dalszym ciągu niniejszych rozważań. Propozycje w tej kwestii zawiera poniższy schemat.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYt2pEa-L9J0MDr3ZWqseQeZcl8aS6X975bedtXcIYOVgc8RsHATdg_EEHUaQKLV5wP77QgYauBlOEQ5Frn-Sm2F1PUGO1BQZEYK-z1FrnQvEmyOS6x7CbUkmTsdby_7Z803Bhu7ZlEZB7/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgYt2pEa-L9J0MDr3ZWqseQeZcl8aS6X975bedtXcIYOVgc8RsHATdg_EEHUaQKLV5wP77QgYauBlOEQ5Frn-Sm2F1PUGO1BQZEYK-z1FrnQvEmyOS6x7CbUkmTsdby_7Z803Bhu7ZlEZB7/s400/Clipboard01.jpg" height="315" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_6VKAJ-EBi59Zy4g7ASTzBtTtwYwrVhAWC19L9s5o0O-FH8WntANocULIZffw13SLBYmRFD40pjBOMZFLZXm5DHyX3qH4yX6bWkUhOEgYUkqw-I2kWysRTu_EkKwhf4sVfkHbw2dZrmhi/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEi_6VKAJ-EBi59Zy4g7ASTzBtTtwYwrVhAWC19L9s5o0O-FH8WntANocULIZffw13SLBYmRFD40pjBOMZFLZXm5DHyX3qH4yX6bWkUhOEgYUkqw-I2kWysRTu_EkKwhf4sVfkHbw2dZrmhi/s400/Clipboard02.jpg" height="27" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
Cała ta plejada negatywnych istot demonicznych i postaci półdemo-nicznych w potocznej mowie ludowej określana jest terminem „złe" („złe moce", „złe siły", „złe duchy"). Określenie takie zawiera pewien szczególny podtekst, na co zwracali już uwagę niektórzy badacze. Oto co na dany temat pisał O. Kolberg: „O ile sądzę z mowy ludu naszego, wyobrażenie o pierwiastku «złego» jest u niego czymś nie określonym bliżej i czasów sięga przedchrześcijańskich. Wyobrażenia przynajmniej: «wodzi go po lesie», «odjęło mu mowę», «pomieszało mu w głowie», «łamało mu kości», «ręką mu ruszyć nie da ani nogą», «spać mu nie da», «straszy go po nocy» itd. — do tego przywodzą mnie wniosku. Że w nich siła przyrodzona główną odgrywa rolę — zaprzeczyć trudno.<br />
Niedalekim jednak i od zdania, choć za pewnik go nie narzucam, iż wedle przekonania ludu naszego w głębi tej siły drży przynajmniej poczucie sprawiedliwości i kary, jeżeli nie rozwinięte do świadomości prawa i zadośćuczynienia w dzisiejszym słów tego znaczeniu" („Tarnowskie — Rzeszowskie", s. 264). Bardziej wnikliwe rozważenie tej kwestii nasuwa spostrzeżenie, iż wzmiankowanym „złym mocom" czy „złym siłom" najczęściej przypisywano działania mające na celu zadawanie ludziom cierpień natury fizycznej (duszenie, wysysanie krwi, nawiedzanie chorobami itp.). Od tego wzorca działania zasadniczo odbiega wyobrażenie chrześcijańskiego diabła, jak również — w pewnym stopniu — postać czarownicy, dla których centrum zainteresowań stanowi nie tyle sam człowiek, co jego dusza. Czyżby więc pozadiabelskie „złe moce" występujące w naszych wierzeniach ludowych stanowiły echo jakichś dawnych słowiańskich wyobrażeń demonicznych? Trudno byłoby dzisiaj udzielić jednoznacznej odpowiedzi na dane pytanie ze względu na zawiłe procesy przeobrażeń, jakim na przestrzeni wieków ulegała polska demonologia ludowa.<br />
(...)<br />
Ukształtowany pierwotnie w świadomości ludowej krąg atmosferycznych i przyrodniczych wyobrażeń demonicznych przypuszczalnie nie podlegał wyraźnemu podziałowi wartościującemu na istoty dobre i złe. Uważano bowiem, iż stosunek tych demonów do ludzi może być zmienny i każdorazowo uzależniony od szeregu czynników i okoliczności. Stosunek ten bardzo często stanowił odzwierciedlenie zasad moralności ludowej i związanego z nią systemu wattości. W poprzednich rozdziałach prezentowane były przykłady takich demonów atmosferycznych i przyrodniczych, którym przypisywano działania pomocne wobec ludzi sprawiedliwych i uczciwych oraz działania szkodliwe wobec ludzi bezdusznych i okrutnych. Zaistniały proces demonicznej personifikacji zjawisk życia społecznego ujawnił w sferze wierzeń ludowych dążność do wyraźnego rozdzielenia świata wyobrażeń demonicznych na dwa kręgi przeciwstawnych sobie istot opiekuńczych i pomocnych oraz szkodliwych i wrogich. Należy przypuszczać, iż wraz z zaistnieniem tego podziału zrodziło się także zapotrzebowanie społeczne na wartościujące uogólnienia danych kręgów demonicznych. Odzwierciedleniem tego faktu w potocznej mowie ludowej stał się m.in. termin „złe". Przewartościowaniu termin ten uległ po włączeniu do ludowej demonologii wyobrażenia chrześcijańskiego diabła i związanej z nim postaci czarownicy. Do tej kwestii powrócimy przy charakterystyce danych istot demonicznych.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony szkodzące położnicom i porywające niemowlęta</b></span><br />
<br />
Przegląd wyobrażeń demonologii negatywnej rozpoczynamy — zgodnie z proponowaną klasyfikacją — od prezentacji tych istot demonicznych, dla których zasadniczym celem działania ma być szkodzenie położnicom oraz porywanie (a zwłaszcza — zamienianie) niemowląt.<br />
Ten wątek wierzeń demonicznych prawdopodobnie rodowód swój wywodzi jeszcze z czasów przedchrześcijańskich, a liczne jego ślady zachowały się w kulturze ludowej Czechów, Słowaków i Ukraińców (dzikie lub leśne kobiety), Białorusinów (łojny, rusałki i czarcice) oraz Wielkorusinów (ałbosty i czartówki). Trzeba natomiast przyznać, iż niezbyt bogate są nasze źródła historyczne na dany temat. Jedynie w piśmiennictwie polskim XVII, XVIII i początków XIX wieku odnajdujemy nieliczne drobne i na dodatek bardzo ogólnikowe wzmianki świadczące o funkcjonowaniu omawianych wyobrażeń demonicznych w sferze wierzeń ludowych.<br />
(...)<br />
<b>Dziwożony.</b> „Są to kobiety nadprzyrodzone, złośliwe, mają włos bardzo długi, rozpuszczony i prosty; piersi ich są tak wielkie, że je zamiast pralników używają, piorąc swoją bieliznę. Na głowie dla stroju noszą czerwoną czapeczkę, za pożywienie im służy ziele, tak zwane słodyczką. Najwięcej cierpią od nich położnice. Dziwożony szpiegują takie kobiety, a upatrzywszy porę, kradną nowo narodzone dziecię, a swoje na miejscu skradzionego zostawiają, które jest zwykle szpetne, garbate i koszlawe. Mają wszakże i one macierzyńskie uczucie, jak się to pokazuje ze sposobu odbierania im ukradzionych niemowląt. Podrzucone dziecię wynoszą zwykle na śmietnik, gdzie smagają je rózgą, napawają wodą ze skorupki jaja i wołają: «Odbierz swoje, oddaj moje». Dziwożona litując się nad cierpieniem swego dziecka oddaje ukradzione, a swjje zabiera. Porywają niekiedy i dorosłe dziewczęta" (L. Sie-mieński, s. 188). „...dziwożony mają rysy charakterystyczne, odpowiednie więcej surowości i dzikości ojczystej okolicy: całe ciało niezwykle kosmate, włos głowy długi, rozpuszczony, piersi nadzwyczajnej wielkości, na głowach czerwone czapeczki z gałązką paproci. (...) Pokazywano mi pieczarę, gdzie przed laty miało być główne siedlisko dziwożon. Leży ona w urwistym boku Małogóry, na polach Łopusznej, nad potokiem zwanym takoż Łopuszną Otwór pieczary zawalony dzisiaj takimi głazami, że potrzeba długiej i ciężkiej pracy, aby go oczyścić. Wewnątrz niej ma się znajdować pełno dziwów do niewypowiedzenia..." („Góry i Podgórze" s. 508—509).<br />
<b>Mamuny</b> „...lalki malutkie, odmieniają dzieci. Przeciwko nim lekarstwo kadzidło podróżnikiem.<br />
We Wiśle mamony duszą kąpiących się w niej i żeglujących po niej" („Tarnowskie —Rzeszowskie", s. 269). „Dzieci odmieniają mamuny. Siedzą one w rzekach i po zachodzie słońca można słyszeć, jak pod mostem trzaskają kijankami we wodę, piorą bieliznę swoją. Można odebrać swoje dziecko, ale trzeba bić tego odmianka na oborze lub śmieciach nowa miotłą, ale matka rzadko się na to odważy" („Sanockie — Krośnieńskie" s. 30—31).<br />
W niektórych regionach demony te znane były pod różnymi innymi nazwami, jak np.: sybiele na Mazowszu czy bohynki w Przemyskiem. O tych ostatnich odnajdujemy następujący zapis u O. Kolberga: „Bohynie są to złośliwe niewiasty nadziemskie, które zabierają matkom dzieci, a swoje własne z wielką głową im podrzucają, (...) istoty te, w postaci niewieściej uwodzą kobiety po porodzie..." („Przemyskie", s. 232). Z kolei na Pomorzu, Warmii i Mazurach porywanie niemowląt przypisywano demonom rodzaju męskiego__ niewielkiego wzrostu istotom zwanym mężykami i dziadkami bądź krasnoludkami, podziomkami, ziemnymi ludkami i koboldami. „...budzą one trwogę u położnic. Dozorująca nie dość bacznie na nowo narodzone dziecię, zwłaszcza przed jego chrztem, naraża je na wielkie niebezpieczeństwo, albowiem mężyk czy dziadek jednostopowego wzrostu, z długą do ziemi brodą, chwyta dziecko z kolebki, rzuca je na ławę u komina, a jeśli się zawczasu kto mądry od tego nie uchroni, porywa i uprowadza je ze sobą do podziemnych swych czeluści. (...) Więc szukają zabezpieczenia dziecka od złego, tj., by ktoś w miejsce jego nie położył innego, czyli odmianka — kładąc do kołyski stal lub stalowy przedmiot" („Mazury Pruskie", s. 59—60).<br />
(...)<br />
Warto tu zwrócić uwagę na pewien fakt. K. Moszyński wskazywał, iż uwłosienie stanowi niezmiernie ważną cechę istot demonicznych. Pisał o tym zjawisku następująco: „Właściwość tę posiadają wyjątkowo demony domowe u Wielkorusów (i u Ostiaków), a poza tym u licznych ludów słowiańskich demony leśne i wodne, niekiedy zaś i czart. Także według wierzeń panujących wśród chłopów zachodnioeuropejskich, dalej greckich oraz wśród Ugrofinów w Europie i Azji wiele demonów (leśnych, wodnych i innych) posiada tę cechę" (KLS, s. 606—607). Otóż rodowodu tej małpiej postaci można doszuki- wać się m.in. we wcześniejszych poglądach o potwornie owłosionych kobietach zamieszkujących w lasach i zamieniających matkom dzieci. Pewne echo tych poglądów zachowało się jeszcze na terenach zamieszkanych przez Łemków (rejon gorlicki). Natomiast w regionie lubelskim uległy one swoistemu przekształceniu; potworna leśna kobieta przybrała postać małpy. Tak więc wyobrażenia boginek-mamun uległy w wierzeniach ludowych jednego regionu — antropomorfizacji (postacie kobiece), a w innych — zoomorfizacji (postać małpy).<br />
Jak już wskazano uprzednio, demonom tym w dość nikłym stopniu przypisywano działania na szkodę położnic. Świadczy to o zaniku tego szeroko ongiś rozpowszechnionego wśród ludów słowiańskich poglądu, iż „...kobiety ciężarne i położnice są bardziej niż pozostali ludzie narażone na napaść demonów itp. czartów, czyli w ogóle nie określonych bliżej złych duchów, wiedźm, zmór, duchów zwanych przez Bułgarów senka i navak, boginek, południc, nawet kraśników etc." (KLS, s. 631).<br />
(...)<br />
Dzieci zamienione przez boginki-mamuny, zwane odmieńcami lub odmiankami, wyróżniały się szpetnym i anormalnym wyglądem oraz szczególnym zachowaniem się. Do charakterystycznych cech ich wyglądu zaliczyć należy ułomność fizyczną (wrodzone kalectwo), niekształtną budowę ciała (duża lub mała głowa, duży brzuch, cienkie ręce i nogi najczęściej pałąkowate, duże odstające uszy), silnie owłosione ciało i zarost na twarzy, ciemną cerę, przedwczesne zęby oraz paznokcie w kształcie pazurów. Natomiast ich zachowanie cechuje nadmierna krzykliwość i ciągły piskliwy płacz, złośliwość wobec otoczenia, lęk przed matką, niechęć do snu oraz nigdy nie zaspokojony apetyt. Jak twierdzą informatorzy, „odmienione dziecko było bardzo brzydkie, bardzo dużo jadło, a rosła mu tylko głowa i brzuch", „...bez przerwy płakało, było brzydkie, nieprzyjemne i miało zęby",<br />
„...było owłosione z dużą głową i zamiast płakać — skrzeczało", „odmieniony dzieciak był zazwyczaj paskudny, z wielką głową, czasem owłosiony. Nie rósł, nie chodził, bardzo dużo jadł" (AKE UMCS, 11, 10, 55, 71). Uważano też, iż wiele z powyższych cech odmienionego niemowlęcia rzutuje następnie na cały okres jego dzieciństwa i na wiek dojrzały. Dzieci takie mają trudności w przyswojeniu sobie umiejętności chodzenia i mowy oraz są leniwe w nauce i wykonywaniu najprostszych czynności domowych i gospodarskich. Jako ludzie dojrzali są ułomni, bełkoczą zamiast mówić i z zasady mają nieufny (a niekiedy i wrogi) stosunek do ludzi. Są to jednak —jak twierdzą informatorzy — bardzo rzadkie wyjątki, z reguły bowiem odmieńce umierają w wieku dziecięcym.<br />
Podejmując działania obronne przed boginkami-mamunami odwoływano się głównie do czynności o charakterze magiczno-regligijnym. Z uzyskanych wypowiedzi informatorów wynika, że niektóre z tych praktyk i czynności zachowały jeszcze swoją żywotność do czasów współczesnych. W zakresie ochrony położnic przed tymi demonami najczęściej stosowano następujące zabiegi: położenie ziół święconych (a zwłaszcza ziela zwanego dzwoneczkiem) obok głowy rodzącej kobiety, w futryny drzwi do izby, gdzie przebywa położnica, zatyka się gałązki ziela zwanego piołunem, w okresie porodowym kobiety noszą jedynie wełniane spódnice oraz pilnie przestrzegają codziennego odmawiania określonych modlitw porannych i wieczornych.<br />
Znacznie bogatszy zasób wiadomości uzyskano od informatorów w zakresie działań mających na celu ochronę niemowląt przed porwaniem i zamianą. Przedstawiają się one następująco: — matka po porodzie przypina sobie do koszuli stalową agrafkę, którą nosi do momentu chrztu dziecka; — matka podczas snu winna być stale obrócona twarzą do dziecka; — matka nie może oddalać się od swego domu bez różańca; — matka po zachodzie słońca nie może opuszczać pomieszczenia, w którym znajduje się dziecko; — matka nie może pozostawiać dziecka bez nadzoru; — matka nie może po zachodzie słońca prać pieluszek dziecka; — dziecku należy zawiesić na szyi poświęcony medalik lub krzyżyk; — dziecku na rączce zawiązuje się czerwoną wstążeczkę; — dziecku zakłada się na główkę czerwoną czapeczkę; — twarz dziecka należy chronić przed światłem księżyca; — na kolebce dziecka winien wisieć poświęcony różaniec Nieliczni informatorzy twierdzili, iż boginki-mamuny mogły porywać lub zamieniać dzieci tym matkom, które wykazywały słabą pobożność i zaniedbały chrztu dziecka (rejon gorlicki) oraz nie odbyły czynności wywodu w kościele (rejony: chełmski, kolbuszowski i niski).<br />
Mimo stosowania wzmiankowanych sposobów obronnych zdarzały się jednak wypadki<br />
„odmieniania" niemowląt. W takich przypadkach należało pozbyć się „odmieńca" i zmusić demona do oddania porwanego dziecka. Powszechnie wówczas stosowanym sposobem było wyniesienie „odmieńca" na gnój i bicie go mocno brzozową rózgą. Wówczas to boginka-mamuna, zwabiona krzykiem dziecka, przybędzie, aby je zabrać i oddać porwane niemowlę. „Słyszałam o takim zdarzeniu — podaje jedna z informatorek —w Zamborzycach koło Lublina. Dwie matki z tej wsi poszły z nie ochrzczonymi dziećmi do lasu na jagody. Położyły dzieci pod drzewem, a same zabrały się do zbierania. Po powrocie do domu dzieci bez przerwy płakały oraz zrobiły się jakieś brzydkie i nieprzyjemne. Obie matki spostrzegły u swoich dzieci zęby, a były one jeszcze na to za małe. Zgłosiły się więc do księdza po radę. Ten poradził, aby wynieść dzieci na gnój i mocno bić rózgą. Tak też zrobiły. Bite dzieci krzyczały głośno. Wtedy mamuna przyniosła właściwe dzieci i mówiąc do matek «na, na» rzuciła je na gnój, a swoje porwała i uciekła" (AKE UMCS 10). W niektórych miejscowościach rejonu gorlickiego znane były bardziej humanitarne sposoby zmuszania boginek-mamun do zwrotu odmienionych dzieci, np. bito nie „odmieńca", ale gnój wokół niego tak, „...żeby się rozlegało"; kładziono odmienione dziecko pod mostem lub też okadzano je zielem święconym. Skutek miał być taki sam.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony duszące ludzi i wysysające z nich krew</b></span><br />
<br />
Kolejny temat rozważań stanowią wierzenia o demonach i półdemonach, których domeną działania było złośliwe znęcanie się nad ludźmi, przeważnie nocną porą, w szczególnie wyrafinowany sposób poprzez duszenie ich i wysysanie z nich krwi. Wierzenia te niegdyś musiały być szeroko rozpowszechnione wśród ludów słowiańskich, gdyż liczne ich ślady odnajdujemy w opowieściach ludowych, porzekadłach i przysłowiach. W naszej kulturze ludowej ten wątek demonologii negatywnej reprezentowany jest przez dwie grupy wyobrażeń: zmory (mory, gnieciuchy, nocule) i upiory (wampiry, strzygi).<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Zmory</span></b><br />
<br />
W słowiańskiej kulturze ludowej jeszcze w drugiej połowie XIX i na początku XX wieku — jak twierdzi K. Moszyński — bardzo żywa była tradycja wierzeń w duchy, którym przypisywano osobliwy sposób dręczenia ludzi, a mianowicie „...duszenie ich względnie gniecenie, gdy są pogrążeni we śnie. Takie duszenie czy gniecenie cechuje przede wszystkim zmorę, która dlatego bywa nawet nazywana gnieciuchem lub podobnie" (KLS, s. 627). Na temat zakresu funkcjonowania tego wątka wierzeń demonicznych w naszej kulturze ludowej XIX w. stosunkowo bogata dokumentacja zebrana została przez O. Kolberga. W jej świetle następująco przedstawione jest ówczesne wyobrażenie zmory:<br />
„Powiadają, że zmora jest to sąsiad lub sąsiadka zaprzyjaźniona, która, skoro północ, przychodzi w kształcie ćmy lub komara, przeciska się przez szczeliny okna i szuka swego ulubionego przedmiotu; włazi od nóg, powoli się na niego rozciąga i aż do piersi ciśnie. (...) Złapawszy jednak taką zmorę, przestrzegają, aby lepiej zaraz ją zwolnić z więzów i wcześniej, niżeli ją inni posłyszą i postrzegą, albowiem mogłaby zagrozić całemu domowi przez wpływ nieczystego ducha, niebezpieczeństwo na powodzenie lub na zdrowie domowników. Dlatego to opowiadania o napastowaniu zmory odbywają się tylko po cichu; nigdy o tern głośno nie mówią, aby jej sobie nie narazić" („Lubelskie", s. 99—100).<br />
„Kształt zmory biorą na siebie zarówno mężczyźni, jak i kobiety, a pospólstwo wystawia sobie istoty te jakoby ludzi mocą czarów przeistoczonych w postać kota lub psa. Przychodzą one w nocy do izby, by męczyć uśpionych, zakładając na nich swe łapy, tłoczą ich tak mocno, że ci ledwo odetchnąć mogą, całując równocześnie i liżąc ich oblicza. Zmora zwykła wizyty swe ponawiać w pewnych określonych przedziałach czasu, stąd też chwili jej nadejścia przewidzieć nie jest trudno.<br />
Jednym ze środków ochrony od umizgów jej zabezpieczającym jest zmiana położenia w miejscu, np. obrócenie się żołądkiem do pościeli; gdy wtedy zmora za przybyciem swym liżąc i całując obżałowanego pomiarkuje, że się do tylnych jego wzięła części— zrywa się, i uniesiona gniewem na długo dom, gdzie ją tak zesromocono, opuszcza. (...) Zmora sprowadza też i choroby. Kto cierpi na kolkę w głowie i żołądku, przypisuje to częstokroć jej wpływom, więc idzie kazać się zakląć do mądrego (wróża) albo, co lepiej, do mądrej (bo najskuteczniej działa tu baba), która dotyka bolące części chorego i stosownymi słowy słabość zamawia" („Mazury Pruskie", s. 71—74);<br />
„Pod tym nazwiskiem: zmora — wyobraża sobie pospólstwo pewny gatunek ludzi, a prawie zawsze kobiet, czasem i mężczyzn, które mają własność szczególną i sobie tylko daną, by kiedy zechce, dusza — w nocnej tylko porze — rozłączała się z ciałem. Zmora (...) wtenczas tylko używa tej własności swojej, kiedy we dnie obrażona zostaje przez jaką osobę, by mogła zemścić się; skutek zaś jej pomsty jest okropny, bo uduszenie. Około północnej pory ma zmora na wózku o jednem kółku, czyli taczce, wyjeżdżać, lecz bardzo wolno, również jak chód jej ma także być bardzo powolny, skąd przysłowie powstało: «lizie jak zmora». Na tym to wózku zajeżdża przed dom, gdzie nieszczęśliwa ofiara jej zapalczywości pogrążona w śnie spoczywa, wtenczas dusza opuszcza ciało, by mogła — chociaż przy zamkniętych drzwiach — przez najmniejszą szparkę przecisnąć się.<br />
Zostawiwszy więc dusza swe ciało przed drzwiami domu, pospiesza do łoża osoby, przez którą obrażoną została, ażeby wypełnić swój straszliwy zamysł. Wtenczas zmora kładzie się na uśpionego i wraziwszy język swój w usta tegoż, dusi go. Ale można uniknąć tego rodzaju śmierci dwojakim sposobem: pierwszy jest: na miejsce głowy nogi położyć, drugi: zawsze się kłaść na bok prawy, ponieważ ten jest bokiem dobrym. (...) Zmora tak jest ciężką jak kamień młyński (gdy ciąży na kim). Trwożliwy, obudziwszy się, przyrzeka jej chleba z masłem, a nazajutrz z rana daje go pierwszej przybyłej niewieście, gdyż ona to była ową zmorą, i wolnym już od cierpień pozostaje.<br />
Śmielszy rhwyta w nocy po sobie; a jeżeli złapie kota, żabkę lub słomkę, trzyma ją silnie aż do dnia. Wtedy to zmora prosi mu się, by ją puścił, przyrzekając, że go więcej dusić nie będzie. On żąda, żeby mu wymieniła, kto ona jest, grożąc, że jej łapy lub głowę utnie; ta wymienia swą nazwę, lecz puszczona, dusić go na przyszłość nie przestanie. (...) Zmora może się przemienić w różne istoty: w kota, żabkę, powróz itd., a najczęściej dostaje się przy drzw.ach zamkniętych do osoby, którą dusi w kształcie słomki - przez otwór od klucza lub szparę we drzwiach. Chcąc się od niej uchronić, potrzeba dzień . noc nosić przy sobie igłę w koszulę wetkniętą albo nóż w łóżko na noc włożyć.<br />
Osoba przez zmorę dręczona bywa zwykle bladą ( ) Zmory mają to być kobiety, które chodzą po nocach i śpiącego mężczyznę ssą; mówią, że są chude, blade, często się oblizujące, a gdy nie mogą dostać kogo ssać, idą do drzewa gruszkowego, ale najczęściej osikowego i to drzewo, które ona ssie, ma wyrostki. A człowiek, który od nich jest ssany za pociągnięciem brodawki mleko mu się wydobywa" (, Kaliskie i Sieradzkie" s. 477—479).<br />
„Mory i morusy to już tak się urodzą, a morusów poznaje się, tak jak i ciatow (ciota), po brwiach w jedną linię złączonych, a czarnych Dlatego też lud mówi: czarny jak morus. Są to pół ludzie, pół duchy, można by powiedzieć. Bo kiedy ich godzina nadejdzie (od północy aż do trzeciej godziny rano) to ciało zostaje na łóżku, a duchowa połowa śpiącej mory lub morusa idzie i dusi (gniecie) ludzi, a w braku tychże, albo skoro im tak dano - drzewo ciernie i wodę. Jak tylko przetrzyma mora swoją godzinę, tj. skoro jej przeszkodzą, że wyjść nie może, aby dusić (...), to ciężko bywa chorą, a nawet umiera. Mory, zabierając się do duszenia ludzi, nie wiedzą o tern na jawie czynią to bowiem we śnie, przybierając postać rozmaitych zwierząt, a najczęściej kotów. (...) Rozmaite ma lud przeciw morom środki, z których najpospolitszym a używanym szczególniej przez parobczaków sypiających po oborach i stajniach, dokąd naturalnie mora ma najłatwiejszy przystęp, jest między innemi i ten, iż kiedy ocknie (zbudzi się) parobczak, w tej chwili właśnie w której go mora dusiła, natychmiast porywa za nóż i utyka go mocno w drzewo swego łóżka. Tym sposobem przebija morę, którą albo rani, albo nawet czasem i zabija, i znachodzi rano wybladłego trupa, przytwierdzonego do łóżka. (...) Niektórzy wieśniacy, idąc spać, zakładają sobie ręce na piersiach na krzyż, dla odwrócenia mory. Skuteczniejszy atoli ma być sposób ten, że oblepiwszy dzbanuszek nowy ciastem, pod poduszki go sobie podłożą. Mora w tym razie nigdy się nie ukaże" („W. Ks.<br />
Poznańskie", s. 38—43).<br />
(...)<br />
Z postacią zmory w pewnym stopniu związane jest wyobrażenie nocnicy (noculi) — nocnej istoty demonicznej rodzaju żeńskiego zajmującej się wyłącznie dręczeniem niemowląt. To o kulcie tych właśnie istot demonicznych (wprawdzie inaczej nazywanych) tak pisał Rudolf z Rud Raciborskich w swoim „Katalogu magii" (XIII w.): „...wieczorem, trzymając dziecko na ręku, stoją z tyłu za drzwiami i wzywają leśną babę, którą nazywamy fauną, aby dziecko fauny płakało, a ich było spokojne, i jeszcze wiele innych środków pełnych niedorzeczności stosują wobec dzieci, bądź aby były spokojne, bądź aby były mądre" (E. Karwat, s. 23). Z kolei w kazaniach duchownego protestanckiego z XV w. odnajdujemy wyraźny już ślad wierzeń w nocnice — „...odwiedzając położnice, pytają, co się narodziło, czy chłopiec, czy dziewczyna; a czynią to, aby uchronić dziecko od nocnic, tj. od zmór, które dzieci szczypią i straszą i nie dają im usnąć" (Al. Bruckner, „Kazania husyty polskiego" „Pr. Filol.", 1892, IV, s. 564).<br />
Jak podaje B. Baranowski, na terenach Polski środkowej „...był zwyczaj wygłaszania przez matki specjalnych formuł magicznych, którymi starano się odpędzić złe nocnice. Szczególnie wtedy, gdy słońce zachodziło krwawo czy, jak się mówiło, «na zażar», należało wygłosić formułę: «Zaże, zaże, zażycki — weźcie memu dziecku nocnicki» (...). Istniały inne jeszcze sposoby zabezpieczenia dziecka przed nocnicami. Oto matka z dzieckiem siadała w oknie lub stała w drzwiach, zaś pierworodny chłopiec lub jakiś inny oblegał chałupę i wołał: «Są tu nocnice?» Matka odpowiadała:<br />
«Są». Wówczas chłopak trzykrotnie wykrzykiwał: «Niech zginą, niech przepadną». Istniały różne lokalne zwyczaje, dotyczące np. momentu, w jakim matka mogła podejść wieczorem z dzieckiem do okna, w jakim zaś należało tego unikać; w którym miejscu chałupy czy podwórza (np. tam gdzie schodziły się trzy płoty) należało wygłaszać formułę o zażach; czy chałupę mógł oblegać pierworodny, czy jakikolwiek inny" („Pożegnanie z diabłem...", s. 174—175).<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Upiory</span></b><br />
<br />
Wyobrażenia upiorów (wypiorów, wampierzy, wampirów, strzygoni) od niepamiętnych czasów zajmowały niepoślednie miejsce w kręgu demonologii słowiańskiej. Znane one były także wielu innym ludom południowo- i zachodnioeuropejskim, które najprawdopodobniej przejęły je od Słowian. Zjawisko wampiryzmu znajdowało szerokie odzwierciedlenie w literaturze zachodnioeuropejskiej XVIII w. Wśród badaczy kultury słowiańskiej coraz powszechniejsze jest mniemanie, iż dane wyobrażenia demoniczne stanowią echo bliżej nam nie znanego wątku dawnych wierzeń ludowych jeszcze z okresu przedchrześcijańskiego.<br />
W naszej literaturze konfesyjnej i pseudonaukowej z XVII—XVIII w. postaci upiora poświęcano wiele uwagi. Szczególny wywód na dany temat znalazł miejsce w sławetnych „Nowych Atenach" B. Chmielowskiego. Pisał on m.in. tak: „Przez tych to upiorów nie co innego rozumieją tylko czarowników albo czarownice z diabłem narabiające, którego pomocą biorą trupy ludzi umarłych z grobu i nimi jako nadgniłymi, smrodliwymi, zarażają to ludzi, to konie, to bydło, to wieprze, gęsi, kury etc." (s. 137). Tego rodzaju poglądy, wyrażaiące oficjalną naukę Kościoła o diabelskim charakterze ludowych wierzeń w upiory, dominowały w ówczesnym piśmiennictwie. Od połowy XVIII w. nieco inne stanowisko poczęło ujawniać się w niektórych utworach. Ich autorzy, nie negując teologicznego wyobrażenia diabła, podejmowali zdecydowaną walkę z wiarą ludową w demony, jako z zabobonami.<br />
W tym też okresie rozwijała się literatura dewocyjno-jarmarczna, która w dość zasadniczy sposób przyczyniała się do upowszechniania fantastycznych opowieści o upiorach i ich napaściach na ludzi, zwłaszcza w kręgach ludowo-plebejskich. W znacznym stopniu spotęgowało to funkcjonowanie danego wątku wierzeń demonicznych. Fakt ten został następująco zrelacjonowany przez J. M. Ossolińskiego w „Wieczorach badeńskich":<br />
„O niczym w całej okolicy Trembowli nie było słychać, tylko o upiorach. Powiadano w jednej wsi, że o dwie mile stamtąd, zakradłszy się w nocy do obory i od żłobów poodwiązywawszy bydło, na psotę krowy i woły w jedno kółko za ogony zadziergały. W tej, gdzie to się przytrafić miało, nikt o tym nie wiedział, ale chodziło po ludziach, że właśnie w owej wsi, z której wyszła tamta wieść, upiór, przywędrowawszy do kmiecia podczas wieczerzy, wszystkim łyżki z rąk powytrącał, a co tylko było nagotowane, pożarł. Gdzieś głodniejszy, wyssał ze wszystkich, pod jednym dachem żywych, krew, nie zostawiwszy tylko jedno pisklę w kolebce na rozmnożek. (...) Po rozstajnych drogach, po gościeńcach, po ścieżkach, przy borach, na górach, w wąwozach tłukło się licho kupami. Spotkał-li podróżny podróżnego, naprzód go się o to pytał, jeżeli gdzie nie widział się z upiorem. Wszyscy co do jednego Bogu dziękowali, że ich złe przecie minęło, upewniając, że stronami było tego jak mrowia. W kilkunastu parafiach plebani ruscy, w kilku łacińscy kazali mogiły rozkopywać nieboszczykom i łby im na gorącym prawie ucinali, serca kołami przebijali., Jucha upiora drożej się szynkowała, niżeli przepalana gorzałka. Proszek szedł wyższą ceną nawet nad sól oczkowatą; trzeba albowiem wiedzieć, że podług doświadczeń, które zebrał Kolmet (A. A. Culmet — opat zakonu franciszkanów w Nancy i autor traktatu o demonach z 1746 r. ), pomocniejsze są te dwa lekarstwa na zarazę od upiorów niż ocet czterech złodziei na morową" (s. 87).<br />
Najbogatsze jednak materiały faktograficzne z tego zakresu zebrane zostały w monografiach regionalnych O. Kolberga. Pozwalają one na rekonstrukcję ówczesnych poglądów naszego ludu o tej postaci demonicznej. Stąd też nie sposób w naszych rozważaniach nie sięgnąć do tych materiałów. A oto niektóre ich fragmenty:<br />
„Są ludzie mający w sobie dwóch duchów: dobrego i złego. Twarz ich zazwyczaj czerwona, śladu na niej nie ma zwykłej cery, po czym poznać ich najłatwiej. Dobrego w człowieku ducha wiedzie na drogę zbawienia chrzest, złego — bierzmowanie. Po śmierci człowiek o dwóch duchach wstaje z grobu, nawiedza ludzi, straszy ich, napastuje. Najskuteczniejszym przeciw niemu lekarstwem — wykopać umrzyka, wraz z trumną wywrócić go w grobie «do góry nogami», aby «wszedł sobie w głąb ziemi», a nie chodził po niej. Czasem też gdzieniegdzie ucinają mu i głowę, a wtedy to może — choć nie wiem tego z pewnością — umrzyk staje się upiorem" („Tarnowskie—Rzeszowskie". s. 270).<br />
"Upirz za życia ma dwa serca i czerwony kark, i kiedy umiera, to jedno tylko serce_z nim ginie, a drugie żyje i jest powodem jego wędrówek pośmiertnych. Aby im zapobiec, obwijają szyję dokoła młodym prętem świerzbi--huza (głóg, dzika róża, zwana także hecze-pecze). a w serce wbijają gwóźdź z brony (inni twierdzą, że 3 ćwieki żelazne z brony). A głowę uciętą kładą w stopach" („Sanockie — Krośnieńskie", s. 31);<br />
„Bardzo często opowiadano o ludziach, którzy po śmierci wychodzili z grobów i nocami chodzili po świecie. Każdy bowiem człowiek ma dwie dusze — jedna z nich umiera, a druga chodzi po świecie i straszy. Słyszałam, jak opowiadano we wsi o zdarzeniu, że jedna kobieta po śmierci wstawała z grobu i przychodziła karmić swoje dzieci" (AKE UMCS, 1055).<br />
„Niektórzy ludzie, a zwłaszcza samobójcy, po śmierci chodzili po wsi. Opowiadano także o upiorach, że chodziły nocami. Należało wówczas iść na cmentarz, odkopać grób i przewrócić nieboszczyka na drugą stronę. Wówczas przestanie on być upiorem" (AKE UMCS, 1065).<br />
„Słyszałem jeszcze od swoich rodziców o wypiórach. Są to ludzie, którzy po śmierci chodzą po świecie. Mówiono, że wypiórem zostaje człowiek, który ma dwa serca, i gdy jedno serce umiera, to drugie nadal żyje i taki co pewien czas wstaje z grobu. Wypiór wygląda tak jak za życia. Człowieka, który zostanie wypiórem, poznać można za życia po tym, że ma gęste długie włosy pod pachami" (AKE UMCS 60).<br />
Wypowiedzi te świadczą o pewnej ewolucji wierzeń w upiory. Postać ta utraciła swój pierwotnie groźny charakter i wkomponowana została w powszechny model wierzeń ludowych o możliwościach odbywania przez duszę ludzką pośmiertnych wędrówek w świecie żywych. I na ten temat poglądy ludu są różnorodne, ponieważ nie każda dusza ludzka predestynowana była do odbywania tych wędrówek. Podobnie zresztą jak nie każdy człowiek mógł stawać się upiorem.<br />
(...)<br />
„Bardzo często opowiadano o ludziach, którzy po śmierci wychodzili z grobów i nocami chodzili po świecie. Każdy bowiem człowiek ma dwie dusze — jedna z nich umiera, a druga chodzi po świecie i straszy. Słyszałam, jak opowiadano we wsi o zdarzeniu, że jedna kobieta po śmierci wstawała z grobu i przychodziła karmić swoje dzieci" (AKE UMCS, 1055).<br />
„Niektórzy ludzie, a zwłaszcza samobójcy, po śmierci chodzili po wsi. Opowiadano także o upiorach, że chodziły nocami. Należało wówczas iść na cmentarz, odkopać grób i przewrócić nieboszczyka na drugą stronę. Wówczas przestanie on być upiorem" (AKE UMCS, 1065).<br />
„Słyszałem jeszcze od swoich rodziców o wypiórach. Są to ludzie, którzy po śmierci chodzą po świecie. Mówiono, że wypiórem zostaje człowiek, który ma dwa serca, i gdy jedno serce umiera, to drugie nadal żyje i taki co pewien czas wstaje z grobu. Wypiór wygląda tak jak za życia. Człowieka, który zostanie wypiórem, poznać można za życia po tym, że ma gęste długie włosy pod pachami" (AKE UMCS 60).<br />
Wypowiedzi te świadczą o pewnej ewolucji wierzeń w upiory. Postać ta utraciła swój pierwotnie groźny charakter i wkomponowana została w powszechny model wierzeń ludowych o możliwościach odbywania przez duszę ludzką pośmiertnych wędrówek w świecie żywych. I na ten temat poglądy ludu są różnorodne, ponieważ nie każda dusza ludzka predestynowana była do odbywania tych wędrówek. Podobnie zresztą jak nie każdy człowiek mógł stawać się upiorem.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony chorób i śmierci</b></span><br />
<br />
Demoniczna personifikacja chorób (a zwłaszcza groźnych w skutkach epidemii) i śmierci ma głębokie zakorzenienie zarówno w tradycjach wierzeń słowiańskich, jak i innych ludów europejskich. Nie jest więc ona obca i naszej kulturze ludowej. Wprawdzie znacznej części omawianych uprzednio demonów atmosferycznych, przyrodniczych i społecznych przypisywano takie czy inne działania chorobotwórcze, jak powodowanie omdleń, czasowej niemocy fizycznej, bólów krzyża czy głowy, łamania w kościach, częściowego lub całkowitego paraliżu ciała itd.<br />
Jednakże ów element chorobotwórczy nie był zasadniczą domeną działalności tych istot demonicznych. Pewien wyjątek w tym względzie stanowią zmory i upiory, ale i one nie uosobiały określonych chorób, lecz jedynie przyczyniały się do ich powstawania poprzez dręczenie ludzi.<br />
„Demony chorób żywo pobudzały wyobraźnię ludzi — stwierdza K. Moszyński — niosąc nieprzezwyciężoną trwogę przy lada pogłosce o wybuchu w sąsiedztwie lub w pobliżu epidemii. Toteż zarówno na południu, jak i na północy Słowiańszczyzny zapisano z ust ludu liczne o nich podania.<br />
(...)<br />
Na kanwie poszukiwania genezy groźnych i zarazem tajemniczych zjawisk powstawania epidemii różnych chorób zakaźnych ukształtowały się w świadomości ludowej dwa stanowiska w danej kwestii, a mianowicie:<br />
1. Epidemia stanowi efekt pojawienia się w okolicy szczególnych istot demonicznych nieznanego pochodzenia. Istoty te najczęściej określano mianem „morowych dziewic" i wyobrażano je sobie jako młode i bardzo szczupłe niewiasty odziane w białą szatę lub jako stare i szpetne kobiety. A niekiedy miały to być duchy niewidzialne i wobec tego nie mające żadnej postaci. W staroruskiej kronice Nestora odnajdujemy m.in. wzmiankę o niewidzialnych duchach, które w 1092 r. przybyły do Połocka i za pomocą niewidzialnych strzał zaraziły mieszkańców tego grodu plagą morowego powietrza. Podobnych wzmianek nie brak i w innych utworach piśmiennictwa średniowiecznego.<br />
Podług wierzeń ludowych demony te wędrowały przez miasta, wsie i osady rozsiewając wokół siebie morowe powietrze i zarażały nim okoliczną ludność, jak również bydło i ptactwo.<br />
2. Epidemie wywoływane były na skutek umyślnego działania wrogo nastawionych do ludzi istot półdemonicznych — czarownic. Dokonywać one tego miały za namową i na zlecenie złych duchów (diabłów). Czarownice w celu sprowadzenia chorób posługiwały się bardzo różnorodnym arsenałem działań magicznych, o których szeroko rozpisywano w konfesyjnej literaturze z XVII i XVIII wieku. Dlatego też po każdej takiej epidemii następowała fala prześladowania czarownic; nasilały się wówczas procesy o czary, zadawanie uroków i współdziałanie z mocami piekielnymi.<br />
Przedstawione tu stanowiska wyrosły z nieco innych uwarunkowań genetycznych. Stanowisko pierwsze ukształtowało się na podłożu tradycyjnych wierzeń słowiańskich o demonicznej personifikacji zjawisk chorobotwórczych i stanowiło wyraz ich dalszej kontynuacji w naszej kulturze ludowej. Natomiast drugie stanowisko zrodziło się w konsekwencji wprowadzenia do polskich wierzeń ludowych importowanych z kręgu zachodnioeuropejskiej kultury chrześcijskiej postaci diabła i czarownicy. Tym samym stanowiło ono już wytwór swoistego konglomeratu ludowo-chrześcijańskich wierzeń demonicznych.<br />
Dla naszych rozważań szczególnie istotne są poglądy dotyczące demonów uważanych za chorobotwórcze. Były to wszelkiego rodzaju „morowe dziewice", „morowe panny", morowice, mory itp. Jak już wzmiankowano, najczęściej miały one postać kobiecą. Według wierzeń mieszkańców Polski środkowej z XVIII w. były to .....brzydkie i chude kobiety, ubrane w biel, które przechodziły lub przejeżdżały (na specjalnym wózku lub na szkielecie końskim) od wsi do wsi rozsiewając «zarazę»" (B. Baranowski, „Kultura ludowa XVII i XVIII w...", s. 218). Nieco inny obraz tej postaci zarejestrował O. Kolberg: „Niewiasta, czyli mara powietrza i zarazy, ma długą zasłonę pełną duchów natury demonicznej. Za jej zbliżeniem się rozprasza się pasterzowi trzo- da, a pies, skowycząc, kładzie mu się u nóg, wół spogląda w ziemię i szturmuje rogami, a kury uciekają, naśladując ochrypłym głosem pianie koguta. Niewiasta leci na skrzydłach nietoperzych.<br />
Mówią, że niewiasta naprawia swą zasłonę wówczas, gdy wznoszą się na łąkach mgliste wyziewy. (...) Niewiasta ta jest córą Złego-powietrza, kładzie śniedź i porost w zboże, pali trawę i otrząsa kłosy z ziarna. Przy pierwszym pianiu koguta można ją czasami ujrzeć, jak roztacza zasłonę i sięga aż ku obłokom, ale człowiek ręki jej nie czuje, gdy go ona dotknie. Dziewka przynosi ją do wsi na włosach warkocza, podróżny na swym kapeluszu. W r. 1398 usiadła na hełmie Krzyżaka, który ją przyniósł, ciągnąc do swej lubej nad Wartę, stąd zaś powiała przez Śląsk i przez góry ku Węgrom i dalej, roznosząc trwogę i pochód swój znacząc trupami, przy bladym słońca blasku" („W. K. Poznańskie", s. 9—10). Również wśród mieszkańców wsi podolskich dżuma —jak podaje K. W. Wójcicki — wyobrażana była jako „...wysoka niewieścia postać, cała w bieli, z rozczochranym włosem" (s. 103). Niekiedy ukazywać się ona miała na czarnym wozie w otoczeniu straszliwej drużyny dziwacznych mar-widm, które oddechem swym zarażały wszystko na drodze. Był to tzw. homen, czyli orszak dżumy.<br />
(...)<br />
Lecz nie tylko epidemię chorób zakaźnych — stanowiącą niegdyś groźną plagę społeczną — ale także szereg innych dolegliwości (jak przewlekłe stany zapalne i owrzodzenia ciała, choroby płuc i przewodu pokarmowego, choroby wzroku itd.) przypisywano działaniu określonych demonów lub mocy szatańskiej. Bujna wyobraźnia ludowa ukształtowała rozliczne wizje owych chorobotwórczych istot nadzmysłowych. Mniemano więc, iż demony suchot przybierają kształty maciupeńkich (niewiele większych od łepka szpilki) istot ludzkich, demony wrzodów i ran ropiejących mają zoomorficzne postacie niewidzialnych dla oka ludzkiego robaczków z czarnymi główkami. Jeszcze w początkach XX wieku wiele podobnych wyobrażeń demonicznych funkcjonowało w naszej kulturze ludowej, jak np. demony febry czy grypy. Na podłożu tego rodzaju wierzeń doszło również do wytworzenia systemu przeciwdziałań polegających na odwoływaniu się zarówno do tradycyjnego lecznictwa ludowego (opartego głównie na wiedzy zielarskiej), jak też do licznych praktyk i czynności magicznych (zaklinania bądź zamawiania chorób), wzmacnianych niekiedy formułami modlitw zapożyczonych z religii chrześcijańskiej. Za przykład w tym względzie posłużyć może następująca formuła zamawiania choroby zwanej różą. Zarejestrowana ona została współcześnie przez F. Kotulę na terenie Podgórza Rzeszowskiego.<br />
O różo, różo!<br />
Strasznieś bolesno.<br />
Z czegoś się ty obraziła?<br />
Czy z jedzenio?<br />
Czy ze spanio?<br />
Czy z picia i gadanio?<br />
Proszę cię bardzo:<br />
Ustąp za przyczyną Jezusa i Maryi!"<br />
(..Znaki przeszłości". s. 258)<br />
Jednakże aby zaklęcie to miało właściwą moc działania, należy zarówno przed jak i po jego wypowiedzeniu odmówić trzy razy modlitwę „Zdrowaś Maria".<br />
Owe magiczno-religijne praktyki lecznicze nie zawsze były możliwe do realizacji przez każdego człowieka. Najczęściej wykonywały je osoby mające w mniemaniu miejscowej ludności niezbędną ku temu wiedzę i praktykę. Do kręgu tych specjalistów zaliczano zielarki i zielarzy, lokalnych pustelników, leczące babki, zamawiaczy, znachorów i niekiedy owczarzy. Osoby takie otaczane były powszechnym szacunkiem, ale też odnoszono się do nich z pewnym lękiem. Zwłaszcza miało to miejsce w odniesieniu do zielarek i zamawiaczek, które niejednokrotnie uznawano też za czarownice; mogły one leczyć choroby, lecz również mogły je ludziom „zadawać" za pomocą sekretnych uroków.<br />
W naszym piśmiennictwie z XVII i XVIII w. (m.in. we wzmiankowanych już uprzednio utworach J. Bohomolca, B. Chmielowskiego oraz J. K. Haura) odnajdujemy wiele opisów leczenia chorób za pomocą zabiegów. Najpełniejszy zbiór tego rodzaju recept lecznictwa ludowego zawiera wydana w 1845 r. praca M. Zieleniewskiego „O przesądach lecznicznych ludu polskiego". Znajdujemy w niej takie wskazania: „Przy lekkim oparzeniu należy się złapać za uszko od ucha, a oparzenie nie będzie bolesne. (...) Na żółtaczkę przegląda się chory w patynie, w chrzcielnicy, w świeżo roztopionej smole, w gnojówce, na uwarzone mięso moczy, a zebrawszy to z całego dnia, wylewa na rozstajne drogi przed zachodem słońca. (...) Jeżeli się ręce nadto pocą, żabkę zieloną (która z deszczem spadła) radzą nosić w rękach, póki nie uśnie. (...) Wszelakiego rodzaju guzy wyrosłe, które, jak zwykle mówią, z dobrej woli powstają, jeżeli się nie domyślają ich przyczyny, kreślą na krzyż do trzeciego razu ślubną obrączką. Ale jeszcze prędzej zginą, okładając je gorącym a samym żytniem chlebem — lub skoro się kością (a najlepiej zmarłego człowieka) — lub sękiem z trumny pokreśli"<br />
(„Krakowskie", s. 162—166). Najbardziej jednak powszechnym środkiem były wywary sporządzane z mieszanki ziół suszonych, które uprzednio w dniu Matki Boskiej Zielnej (sierpnia) święcono w kościele. Wianeczki tych ziół, zawieszone u powały w izbie, przez cały rok służyły jako środek obronny przed zakusami złych duchów oraz uważane był za lek na wszelkiego rodzaju dolegliwości.<br />
Jeszcze bardziej niż choroby procesom demonicznej personifikacji podlegało budzące strach i przerażenie zjawisko śmierci. Występujące w naszych wierzeniach ludowych bardzo popularne wyobrażenie demona śmierci, jako suchej kościstej niewiasty z bladą twarzą i w białym odzieniu czy po- dobnie odzianego kościotrupa z kosą w ręku, jest nowszego pochodzenia i wywodzi się z kręgu demonologii chrześcijańskiej. Przypuszczalnie wyobrażenie to niewiele ma wspólnego z dawną tradycją słowiańską. Współcześnie niezmiernie trudno byłoby odtworzyć poglądy naszych praprzodków na tę postać demoniczną. Wprawdzie funkcjonuje hipoteza o zachowaniu się dawnej wizji śmierci w tytułowej postaci wiosennego obrzędu ludowego — topienia Marzanny, budzi ona jednak wiele zastrzeżeń i wątpliwości. Trzeba przyznać, iż w ciągu kilku wieków dokonało się włączenie do demonologii ludowej propagowanej przez Kościół postaci śmierci w interpretacji chrześcijańskiej. Jej wizja ugruntowała się w świadomości ludowej poprzez plastykę sakralną, bożonarodzeniowe jasełki kościelne, kazania duchownych, a nawet przez pewne elementy symboliki obrzędu pogrzebowego (czarne chorągwie z emblematami śmierci). Pewną rolę odegrała tu także literatura de-wocyjna i jarmarczno-odpustowa. Tak więc z biegiem czasu zapożyczone z chrześcijaństwa wyobrażenie śmierci zadomowiło się w sferze wierzeń ludowych, jak również w chłopskiej kulturze obyczajowej (postać śmierci w dorocznych zwyczajach i obrzędach kolędniczych związanych z tzw. dekadą obchodu świąt Bożego Narodzenia i okresem karnawału).<br />
Jeszcze na początku XX w. w niektórych regionach występowały pewne nieco odrębne wyobrażenia demona śmierci, np. szczupła i wysoka kobieta w bieli trzymająca w dłoniach kosę i młotek (południowa Małopolska) albo też sierp lub długi nóż (wschodnie Mazowsze) bądź oścień (południowo--wschodnia Lubelszczyzna). Postać ta w celu wykonania swego zadania przybywała pieszo bądź też fruwała w powietrzu. Do szczególnie wyjątkowych zaliczyć można poglądy przypisywania śmierci czarnej odzieży. Problem ubioru demona śmierci tak interpretował K. Moszyński: „Z dawniejszych pojęć o śmierci wymienić by trzeba rozpowszechnione u wszystkich czy prawie wszystkich Słowian wyobrażanie jej sobie w biało przyodzianej postaci niewieściej, przy czym ów biały przyodziewek nawiązywał może w danym wypadku do dawnej barwy szat żałobnych" (KLS, s. 701). Jest to niezmiernie interesujący i bardzo prawdopodobny pogląd, ponieważ w naszej obrzędowości ludowej związanej z czynnościami pogrzebowymi istnieje wiele śladów na jego potwierdzenie (np. zasłanianie zwierciadła białym prześcieradłem po śmierci kogoś z domowników itp).<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Diabły — szatany</span></b><br />
<br />
Najbardziej popularną a zarazem i nieco kontrowersyjną postacią polskiej demonologii ludowej jest diabeł, występujący także pod nazwami szatana, czarta (czorta), biesa, upadłego anioła, kusiciela czy złego ducha. Przypuszczalnie naszym rodzimym prototypem tej postaci był starosłowiański bies — szkodliwy i złośliwy demon leśny, nieprzyjaźnie nastawiony do ludzi.. Wraz z procesami chrystianizacji ziem polskich przenikać zaczęło do naszej kultury zachodnioeuropejskie wyobrażenie diabła. <br />
W pierwotnej fazie zwalczania pogańskich wierzeń religijnych podejmowane były działania Kościoła zmierzające do włączenia całego panteonu czczonych dotychczas bóstw słowiańskich do kręgu rodziny istot szatańskich. Wskazują na to zachowane teksty kazań i postanowień synodów diecezjalnych oraz inne utwory piśmiennictwa polskiego z okresu XIII—XV w. (np. „Katalog magii" Rudolfa z Rud Raciborskich). Wylania się z nich obraz ówczesnego diabła, jako szczególnego stróża sprawiedliwości karzącego grzeszników wiecznym potępieniem. Wprawdzie mógł on nawiedzać także i ludzi niewinnych, aby zmusić ich do grzesznych występków, lecz poprzez odwołanie się do egzorcyzmów kościelnych można się było pozbyć natręta. Inaczej mówiąc nie była to jeszcze postać groźnego wroga ludzkości z czasów późniejszych.<br />
Wzmożona ekspansja wyobrażeń diabolicznych miała miejsce w naszym kraju w okresie XVI—XVII w. i stanowiła rezultat rozwoju fanatycznej psychozy lęku przed działaniami mocy piekielnych, jaka ukształtowała się wówczas w świadomości mieszkańców zachodniej Europy.<br />
Piśmiennictwo tego okresu znacznie zaostrzyło wizerunek diabła. Stał on się teraz istotą groźną i straszliwą, która nie przebiera w środkach w celu uzyskania panowania nad światem i zniszczenia rodu ludzkiego. Takie pojmowanie diabła prowadziło w sferze wierzeń potocznych do jego indywidualizacji i specjalizacji, czemu w sukurs spieszyła wydawana wówczas literatura konfesyjna. W „Postępku prawa czartowskiego przeciwko narodowi ludzkiemu" (XVI w.) zaprezentowaną mamy charakterystykę szeregu wyobrażeń diabelskich o szczególnych zakresach działania, np.:<br />
Farel, który z sejmu piekielnego wyrzucony został „...aż pod obłoki, gdzie stał się obojętnym, dzierży i z czarty, i z ludźmi, jako Merkyryusz planeta: z dobrym dobrze, ze złym źle. Tego to<br />
Farela używają czarnoksiężnicy w posługach, bo go łacno pożyć może, kto wie jego karaktery i zioła, takież modlitwy, w których się on kocha, a za nie maści potwierdza na 4 drogach. (...) Farel, czart wygnaniec, tak chytry jest, iż się wkradł między ludzi tak chytro, jako jaskółka. (...) Tego używają czarownice w swoich czarach. (...) Tego też czarta i czarnoksiężnicy w swoich wsiach używają, którzy mają zwierciadła kryształowe, mają też swoje egzorcyzmy, oni zowią konjuracye, którymi go przezywają do onego zwierciadła, aby się ukazał chłopięciu (jeszcze niewinnemu) w onym zwierciadle: także przez znami okaże skarby w ziemi, gdzie kruszcze będą ołowne, srebrne, złote, albo o co będzie pytał majster".<br />
Harah, „...czart, myśliwiec jednooki, który myśliwce ze psy sprawuje, podburzając afekty szlacheckie; bądź prawym szlachcicem, chowaj myślistwo, chowaj ptaki, psy, myśliwce, strzelce, konie po temu, bębny, sowę dla wron, jedź na pole z nami, (...) pilnuj tego i pacierzy niechaj, boś nie księdzem, boć też to jest jedno nabożeństwo — myślistwo, gdy się jeżdżąc utrapi, wypości, utłucze, jako jeden Bernardyn w wielki piątek. A tym obyczajem czarci kroczą myśliwce, jako myśliwi kuropatwy; przeto je zowiemy jednookimi, iż jedno oko stracili, którym do nieba patrzą, a to zostawili, co do piekła patrzy".<br />
Kierdos „...czart jeden, któremu też Lucyper rozkazuje, aby był pełen duchownych ludzi, mówiąc w te słowa: Pójdziesz też, Kierdosie, do księżej tak pogańskich, żydowskich, jako krześcijańskich z swoją wszystką rotą, opowiadając im moc nasze (...) kapłany napójcie, aby więcej pijali, niż czy- tali (...) Pozwalajcie im kucharek młodych, jako prawym celibatom, bo białej komży białej głowy trzeba. <br />
(...) Przywódzcie je też k'temu, aby heretyki palili, którzy teraz powstali ku wielkiej naszej szkodzie, jako się Husyan, Luter, Kalwin: ci przyprawili lud chrześcijański, iż się wszyscy jęli czytać pisma bożego. (...) Dodawajcie swoim nauki w gadaniu, zwłaszcza sofistryej, która głozuje i nicuje ewangelią, (...) stądżeć przyjdą znienagła walki między królami samymi, z cesarzem i książęty niemieckimi z papieżmi, iż potracą ludzi między sobą nam kwoli bez liczby".<br />
Koffel. „Też jest rota czartowska wielka z hordy Bachusowej, nad którą rotmistrzem Koffel. Ten sprawuje pijanice wszytki i przywodzi je ku wszemu złemu. Czart, osiadszy serce (pijaka), podburza go:... A pij dobrze, jadłeś surowy kęs; toż nasz doktor: gorzałka po ranu, a piwo pod wieczór. Odmi gębę, nastrój wąs, krokiem chodź, bądź srogi... Ujedzieszli z pokojem od towarzystwa, tedy doma uczyń niepokój, ubij żonę, rozpądź czeladź, garnce potłucz, poduszki posiecz, a zapomnij nazajutrz ani sobie daj wspominać".<br />
Markot i Szczebiot. „Tym czartom rozkazał Lucyper, aby ludzi języczne przywodzili ku swarom i obmówkom rozmaitym, szepcząc im za uchem, jako ma mówić; stądże ludzie przychodzą ku złym przygodom, ku zelżeniu, ku nienawiści, nieprzyjaźni i ku zabiciu, kto się rozumem nie umie sprawować".<br />
Odma .....umie i pyszno, i łagodno mówić z każdym, wielkim i małym, gotów się odmienić, kiedy chce".<br />
Odmieniec „...jest też drugi rodzaj tych czartów, którzy się odmieniają w rozmaite osoby, tak zwierzęce jako i ptasze. Na tych też jeżdżą baby: gdy się przemieni w wilka, stądże go drudzy zowią wilkołek".<br />
Rozwód „...jeden rotmistrz czartowski, co nie tylko małżeństwa rozwodzi, ale i jednania, i inne sprawy dobre abo nabożne, strzegąc tego, aby ludzie w zgodzie nigdy nie bywali, jedno zawżdy w kłopocie, będąc w kłopocie ku desperacyjej w czartowskie sidła".<br />
Strojnat „...czart pyszny, który stroi pyszne ludzi, przyglądając pychy, pompy, postawy, wkradszy się w afekty ludzkie, tak w ubiorze, w chodzie, jako w potrawach obojga narodu. Ale widzimy więcej w tej mierze był występniejszy rodzaj żeński niż mężczyński, zwłaszcza nasze szlachcianki, którym ten czart szepcze za uchem: Spraw sobie nowy strój, w starym to już chodzisz...".<br />
Śmieszek „...sprawuje wszytki naśmiewce, którzy stroją śmiechy z prostych ludzi, sprawują też błazny, w których się królowie, panowie kochają więcej niż w ludziach statecznych, sam się śmieje z tych wszech, którzy chcą być trefni, dworni, a błąd się ich dzierży".<br />
Węsad „...czart, co ludziom dobytek morzy. Mają czarci z tego jednę rozkosz, gdy baby żegnają dobytek, mówiący ladaco, w czym się oni kochają. I jako gdy zielim święconym kadzą, gromnicą, bo to baby najwięcej dla czarów, ku czci, ku chwale czartom".<br />
Nie sposób przedstawić tu charakterystyki wszystkich, opisanych w tym traktacie, diabłów w rodzaju Latawca, Smółki, Kozyra, Gajda, Ruszają, Bieta, Rozboja, Bierka. Dymka, Pożara,<br />
Dyngusa, Wichra. Kiczka, Muchawca, Bajora, Smolicza. jak również diablic typu Wanda,<br />
Marzanna, Dziewanna, Chorzyca czy Jędza. Pewna część z tych nazw jest nam znana i wywodzi swój rodowód z tradycyjnych ludowych wierzeń demonicznych. Świadczy to o zachodzeniu nowego procesu, jakim było osadzanie importowanej z zachodu postaci diabła chrześcijańskiego w realiach ówczesnych wierzeń ludowych.<br />
Przedstawione powyżej charakterystyki różnorodnych postaci diabelskich niewątpliwie miały na celu pewne wartości dydaktyczno-moralne rozumiane oczywiście w duchu interpretacji Kościoła rzymskokatolickiego. W podobnym duchu przedstawiany był diabeł w wielu innych utworach z omawianego okresu, jak „Pogrom czarnoksięskie błędy, latawców zdrady i alchemickie fałsze" Stanisława z Gór Poklateckiego (XVI w.), polski przekład „Młota na czarownice" (XVII w.), „Sejm piekielny" (XVII w.), „Nowe Ateny" B. Chmielowskiego (XVIII w.) czy J. Bohomolca „Diabeł w swojej postaci" (XVIII w.). Jeżeli do rzędu tej literatury dołączyć jeszcze różnorakie poradniki i kalendarze oraz utwory z kręgu twórczości jarmarczno--odpustowej, to uzyskamy stosunkowo obszerną bibliografię piśmiennictwa polskiego propagującego wśród naszego społeczeństwa elementy zabobonnej wiary w piekielne moce i wrogie człowiekowi działania potężnego kręgu istot szatańskich. Ponadto postać diabła propagowana była również w sztuce kościelnej; powstają w tym czasie liczne obrazy i rzeźby o tematyce sakralnej, na których nie brak jest przerażających wyobrażeń tej postaci.<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Czarownice i pokrewne postacie półdemoniczne</b></span><br />
<br />
Czasy Odrodzenia i kontrreformacji wpisały do naszej kultury ludowej chrześcijańską wizję czarownicy. Najczęściej była to kobieta z gminu (niekiedy także z pośledniejszych warstw mieszczańskich), której przypisywano pozostawanie w zażyłych stosunkach z diabłami i czynne współdziałanie z nimi na zgubę rodzaju ludzkiego. Czarownice — według R. Berwińskiego —„...nie są to narodową, rodzimą wyobraźnią ukształtowane postacie, ale są to kosmopolitki, nie w tym lub owym kraju urodzone i wychowane, ale spłodzone na drodze rozstajnej, pomiędzy światem doczesnym a wiecznym, z ojca wojującego Kościoła i z matki ciemnoty" („Studia o literaturze ludowej", II, s. 181). Nie sposób odmówić słuszności takiemu ujęciu rodowodu chrześcijańskiej postaci czarownicy. Kwestia ta szerzej zresztą już omawiana była przy ogólnej charakterystyce polskiej demonologii ludowej. Lecz obraz tej postaci ukształtowany w świadomości ludowej z okresu XVI—XVIII wieku zachował ponadto pewne szczególne rysy charakterystyczne dla naszej rodzimej kultury i stanowiące echo dawnych tradycji wierzeniowych. „Nie należy żadną miarą sądzić — pisał z kolei K. Moszyński — by cały zespół wierzeń otaczających postać wiedźmy,-tak wrośnięty w ludową kulturę Słowian, został im narzucony dopiero niedawno przez wpływy idące z<br />
Zachodu. Pomijając niektóre drobne stosunkowo wierzeniowe motywy, rzecz jest na ogół niewątpliwie prastara, datująca się od czasów przedchrześcijańskich" (KLS, s. 646). W obu przedstawionych sądach nie ma zasadniczej sprzeczności. Naszkicowana przez R. Berwińskiego zachodnioeuropejska czarownica wchodząc w krąg polskiej demonologii ludowej zetknęła się z funkcjonującymi tu już pokrewnymi jej postaciami wiedźmy, jędzy, baby zielarki czy znachorki. Uprawianie bowiem czarów i wszelakich negatywnego czy pozytywnego charakteru praktyk magicznych stanowiło dość ważki składnik słowiańskich wierzeń ludowych. Bardzo liczne ślady tego rodzaju działań odnajdujemy m.in. we wzmiankowanym już „Katalogu magii" Rudolfa z Rud Raciborskich. Do działań zaś i praktyk w tym zakresie predestynowane były określone osoby „specjalistów" wywodzących się głównie (lecz nie tylko) z rodzaju żeńskiego. Na tym też podłożu dokonał się następnie proces połączenia w jedną całość obu pokrewnych wątków wierzeniowych, w konsekwencji czego powstała ludowo-- chrześcijańska postać czarownicy-wiedźmy, o której pisał K. Moszyński.<br />
Początkowo ludowo-chrześcijańskie czarownice nie były jeszcze groźnymi przedstawicielkami mocy piekielnych, a jedynie korzystały z diabelskiej pomocy przy realizacji swoich tajemnych praktyk czarno- i białomagicznych. Wprawdzie budziły one pewną obawę i lęk, ale też bardzo często odwoływano się do nich przy wszelakich nieszczęściach gospodarskich czy dolegliwościach dręczących ludzi.<br />
(...)<br />
Czarownice utraciły już wówczas swój pierwotny charakter tajemniczych kapłanek świątyni czarnej i białej magii i stały się wspólniczkami diabelskiego spisku przeciwko ludzkości. Na ukształtowanie takiego poglądu w świadomości szerokich mas ludowych wpłynęła, inspirowana przez Kościół, „spe-. cjalistyczna" literatura czartologiczna i oparta na niej działalność misyjna duchowieństwa, rozwijana szczególnie w środowiskach wiejskich i małomiasteczkowych. Na tym podłożu uzyskała dogodne warunki rozwoju importowana z Zachodu akcja „polowania na czarownice".. W 1548 r. Sejm Krakowski przekazał sprawy o czary pod jurysdykcję kościelną, analogiczne uprawnienia uzyskuje Kościół na Litwie na mocy Statutu z 1564 r. W ten sposób stworzone zostały podstawy prawne dla kościelnego karania czarownic. Kres czemu położyła dopiero ustawa sejmowa z 1776 r. Stosując prawodawstwo magdeburskie w procesach o czary stosowano wymyślne tortury, za pomocą których wymuszano od delikwentek przyznawanie się do winy i nawet wskazywanie kolejnych kobiet jako dalszych podejrzanych. W ten sposób nieustannie rosła liczba czarownic i wytaczanych im procesów. Jak pisał ks. Gamalski w proteście przeciwko takim praktykom:<br />
Jedną biorą na męki, to dziesięć powoła, Z tych zaś każda powołać tyleż drugie zdoła. Procesy o czary najbardziej rozpowszechnione były w Wielkopolsce, Małopolsce i na Pomorzu. Pierwsze z nich miały miejsce już w drugiej połowie XVI w. i pierwotnie dotyczyły kobiet ze środowiska miejskiego. Dopiero w XVII i pierwszej połowie XVIII w. objęły one szerokim zasięgiem środowiska wiejskie. Kobiety posądzone o czary poddawane były tzw. „próbie wody", czyli pławieniu. Jeżeli wrzucona do wody kobieta tonęła, świadczyło to o jej niewinności, w przeciwnym natomiast przypadku uważana była za czarownicę i poddawana dalszym torturom i ostatecznie skazywana na śmierć bezkrwawą, tj. przez spalenie na stosie. Tak na ten temat pisał I. Krasicki w swoich „Satyrach":<br />
Ująwszy gromnicę Palił ławnik z burmistrzem w rynku czarownicę Chcąc jednak pierwej dociec zupełnie pewności Pławił ją na powrozie w stawie podstarości.<br />
Podczas „próby wody" czarownica nie mogła utonąć, ponieważ miała bardzo lekkie ciało. Dzięki temu przymiotowi możliwe było jej unoszenie się w powietrzu i odbywanie podniebnych podróży na miotle czy innym sprzęcie gospodarskim. Za twórcę tego poglądu uważany jest florencki kaznodzieja Savonarola. Uważał on, iż ciało czarownicy podczas podróży powietrznej znajduje się w nadnaturalnym stanie: „...kurczy się i wyciąga, skręca lub wypręża, że tylko wielki palec u nogi i czubek głowy ziemi dotyka, a plecy wygięte, gdyby silnie napięty łuk. Włosy zdają się być usamowładnione, rozlatują się na wszystkie strony, ciało traci ciężar gatunkowy, nie tonie w wodzie, a lżejsze od powietrza wznosi się w górę" (L. Przybyszewski, "Czary i czarownice", 1932, s. 36). Stąd też przy stosowaniu „próby wody" delikwentki najczęściej krępowane były w tzw. „kozła" (postać wygięta silnie do tyłu, lewa ręka związana z prawą nogą i prawa ręka z lewą nogą) i dopiero wówczas spuszczane do wody.<br />
W rezultacie owych „polowań na czarownice" w dawnej Polsce — jak określa B. Baranowski —„...około 10 000 osób oskarżonych o czary — na mocy prawomocnych wyroków spłonęło na stosie lub zmarło na torturach. Przypuszczać dalej można, że różnego rodzaju samosądów, dokonywanych najczęściej przez ludność wiejską nad czarownicami, było 5000 — 10 000 (...) Przypuszczać jednak trzeba, że liczba 15 000 — 20 000 ofiar (biorąc pod uwagę także samosądy) nie będzie zbyt wysoka" („O hultajach, wiedźmach i wszetecznicach", s. 114).<br />
Charakter i ramy niniejszego opracowania nie pozwalają na podjęcie szerszej analizy dokumentacji z owych procesów. Dla naszych natomiast rozważań niezmiernie istotne jest, jaki ślad pozostawiły one w sferze późniejszych wierzeń ludowych. Czy i w jakim stopniu ta postać półdemoniczna zachowała ów groźny oraz budzący trwogę i lęk charakter wspólniczki diabła, czy też uległa ona dalszym procesom przewartościowań? W poszukiwaniu odpowiedzi na to pytanie należy przede wszystkim odwołać się do przebogatego materiału faktograficznego na dany temat, jaki zawierają monografie regionalne O. Kolberga.<br />
„...pełno tu jeszcze czarownic, a raczej ciot, jak je lud wielkopolski mianuje. (...) Czary zadawać mogły cioty albo a) wzrokiem, co lud nazywa rzu- ceniem przyroku, albo b) słowami zaklęcia i c) uczynkiem w napoju i jadle, albo d) przez dotknięcie lub chuchnięcie, np. dotknąwszy kogo ręką przy ukłonie do nóg, lub dotknąwszy nogą miejsce zaczarowane. (...) Czarownice szkodzą ludziom nie tylko bezpośrednio, ale także i za użyciem różnych do tego ingredyencyj i przypraw. Służą więc temu celowi różne maści i proszki, które tajemnie kładą na pewne miejsca lub wsypują w pokarmy i napoje albo też ciskają na samą osobę, której chcą szkodzić. Najpożądańsze ku temu są dla ciot kości wyrzucone przez mieszkańców przed dom, a przez cioty zbierane skwapliwie. (...) Między czarownicami lud w Wielkopolsce rozróżnia dziś dwa głównie stopnie, a mianowicie: a) czarownice starsze, czyli bieglej-sze, i b) czarownice zwyczajne. Te ostatnie zowią się par excellence ciotami. Różne też do obu stopni przywiązane są własności. I tak zwyczajna ciota nie może stać się niewidzialną, gdy tymczasem każda czarownica starsza uczynić się nią może" („W. Ks. Poznańskie", s. 91—102).<br />
„Czarownice, według wyobrażenia ludu, idąc przed wschodem słońca na miejsce, gdzie pasać zwykli, przeciągają ręcznikiem po rosie, mówiąc: «Biorę pożytek, ale nie wszystek» — skutkiem czego bydłu nabiał odbierają. Nadto zadają one ludziom rozliczne słabości, jako to: ból oczu, kołtuny, ustrzały, uroki itp., lecz najczęściej parobkom, którzy się z nimi żenić nie chcieli, albo w tym celu, aby się z nimi ożenili, a one z tej choroby po ślubie ich wyprowadzą. (...) Ciota może komu zadać złe (uczynić), ale nigdy wtenczas, kiedy sama jest w złości, w gniewie, ale tylko po dobroci (a raczej obojętności do człowieka ze swej strony). (...) Powiadano, że ciota kierować może deszczem. Więc gdy potrzeba jest deszczu i ciota mieć go zechce, deszcz padać będzie li tylko na jej zagon, omijając zagony sąsiadek, krowa jej ocieli się rychlej niż inne, a mimo to dawać będzie i dla niej samej mleko w wielkiej obfitości. (...) (Za) czarownicę uważa pospólstwo baby, których postać sprawia obrzydzenie, wstręt i strach. Te mają znów własność przemienienia ludzi w różne postaci, a najbardziej w kamienie. Używać ma czarownica do działań swoich różdżki zmaczanej w pewnej wodzie lub ziół pewnego gatunku; nad tymi odmawia słowa, o których ona tylko sama wiedzieć może. Potem taka różdżka lub takie zioła mogą jej służyć w potrzebie" („Kaliskie i Sieradzkie", s. 483—488).<br />
„Czarownice, których podług powieści ludu mnóstwo się w tej okolicy znajduje, przyprawiają gospodynie o szkody w nabiale, drobiu, zdrowiu itd. Skoro potrawa zaczarowana jest w garnku, poznawają to po ogniu i warze wody. Zabezpieczając się od czarów, obracają garnek uchem do ognia, co tak ma szkodzić owej czarownicy, iż sama musi przyjść do domu tego, któremu psotę zrządzić usiłowała. Najczęściej jednak podejrzenie pada na tę niewiastę, która przez nieświadomość pierwsza do owego domu wejdzie" („Radomskie", s. 163).<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Opowieści<br />O demonach życia społecznego<br />Skrzaty i kłobuki</span></b><br />
<br />
„Pewien kmiotek, wyszedłszy raz w pole, znalazł zmokłe i drżące od zimna kurczę. Zdjęty litością wieśniak zabrał je do domu i posadził na piecu, aby się ogrzało. Kurczę owo po krótkim czasie zaczęło znosić żyto i pszenicę. Zmiarkował chłopek, co się tu święci, spostrzegłszy owe kupki naznoszonego zboża. Nic nie mówiąc, schwycił owo kurczę, które było skrzatkiem, tęgo wytłukł i wyrzucił za drzwi. Dopiero o trzy staje coś zarechotało, a zboże owo naniesione znikło" („W. Ks. Poznańskie", 27).<br />
„To biło przed to wojno, to jeden to sie wżenił, a jego ojciec to nioł tego ptoszka — kołbuka, to mu się góra od zboża na przednówku załamywała, psieniądze nioł i kunie dobre, bo mu ten kołbuk znosił. A potem ten ojciec umerł i zostawił dwóch sinów. I ten sin Jan poszedł na górę i siedziała tam tako kokoszka, grzebała w zbożu, to łon wziął gałęzi i to kokoszke zbziuł i wignał. A ten jego brat młodszy, co bił osiem roków stary, to na wziosce poziedywał, co brat kokoszke zbziuł i wignał.<br />
I teraz ta kokoszka nie przichodzi i nie nosi, konie zdichają i krowi nie mogo wstać, a to kokoszka resztę zboża wynosi. A ojczulek to w beczce psiorów nakładł i jajecznicy napiekł i zaniósł tej kokoszce, to niał szistko. To ten modszi August, to jak bił dorosły i sie wżenił do Ulnowa, to postarał się o tę kokoszke. I gospodarka mu szła bardzo dobrze.<br />
I dość raz i biło zidać w noci o dwunastej godzinie, że taki szum i ogień, skri takie wpadali przez komin do tego gospodarza. Jednego razu to ja wzidział i mówie mu, że sadze się zapaliły, a mój sąsiad mózi, co nie, tilko kołbuk prziszedł do niego" (A. Szyfer, s. 105).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Mamuny</b></span><br />
<br />
„Jednego dnia Pietrek żął żyto u jakiegosik gazdy na Pańskim, a były wtenczas wielgie gorąca. Ludzie żęły sierpami, a między nimi była też jedna taka dziopa, co miała bąka. Położyła go na miedzy, zawinena w chustkę, a sama żęła wraz z inszymi. I co się nie dzieje — kiej wszyćka żęły i nie obzierały się za siebie, spod lasu wyszła mamona, podeszła po chychmie pod miedzę, porwała jej dziecko, a sama podłożyła jakiegosik zimorodka czy odmieńca. Dopiero jak się ten odmieniec zaczon drzeć, tak wszyćka uźrały, co się podziało. Mamona była już ino kondek od lasu, a podrzutek darł się wniebogłosy. Ludzie strapiły się okrutecznie i nie wiedziały, co- robić. Ino jeden Piechowicz nie stracił rezonu. — Nic się nie bój! — pedział do dziopy, co płakała za swoim dzieckiem. Podrzutek darł się coraz bardziej, a mamona, wiecie, skryła się za drzewem i czekała, co będzie.<br />
Dziopa już chciała iść, żeby podrzutka uciszyć, ale Pietrek powiedział jej, żeby się nie ważyła tego robić, bo inaczej wszyćko przepadnie i swego dziecka już nie odbierze. Kazał też wszyćkie dalej żąć i ani się za siebie nie obzierać. Odmieniec zasię krzyczał, jaż litość brała. Ale żaden nie obejrzał się za siebie. Jak mamona uźrała, że nikt nie ratuje podrzutka, zakradła się znowu spod lasu, oddała porwane dziecko, a zabrała nazad swoje" („Gawędy Iwkowskie", s. 75—76).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Zmory — mory</b></span><br />
<br />
„Jen karczmarz mniał trzy córki i nie wiedział, że ony były (z)mory. Ale wędrowiec (podróżny) dostrzeg to. Bo on us(ł)ysał, co do siebie gadali, jak przyśli ze swoi cynności (dławienia w nocy).<br />
Mróz i zima była. Jedna po(w)iada: tobie lepij, ze ty do ludzi idzies, bo ci tam ciepło, ale ja to musę po drzewie za ptakami łazić, to sobie nogi poobdzieram. A ona mówi: eh, gdzie tam! — chtóry mądry (człowiek), to mię ściśnie tak, że ledwo nie ostanę. A trzecia po(w)ieda: a mię, co idę do koni, to ledwo koń nie strząchnie, co go sie trzymam, albo ugryzie. Rano, jak wstał wędrowiec, tak temu kacjnarzowi po(w)ie-dział, że jego córki takie niescęśliwe, ze są (z)mory. Dopiero się tam rodził kogoś i ten drugi redzieł, zeby ich ochrzścili drugi raz na inne imię. A juz potem nie chodziły d(ł)awić" („Mazury Pruskie", s. 74).<br />
„Do starego Celnika to przychodziła co noc mora. Ale on to był taki człowiek, co sie żodnego i niczego nie boł. Nawet na cmentorz poszoł roz koło dwunastej w nocy, bo sie z kamratami założył.<br />
Som roz diobła udawoł i tego to sie wszyscy boli. Ale ta mora to go jednak gniotła. Cóż z tego, że sie jej nie boi, jak ją złapać nie umioł. Zanim sie ubudził, to już jej nie było. Ino czerwony ślad mioł na piersiach. Roz jeden wypił se, siedzioł przy kieliszku i położył sie spać dopiero, jak dwunasto wybiła. Tyla co sie wyprostowoł, naroz mysz mu wlazła za koszula. Ale on chyc z tego łóżka. Łapa ją i bez mrógnięcia oka ukręcił ji łebek. Położył sie po tym spać i tak społ jak nigdy. Rano, jak sie obudził, nie mógł sie nadziwić, co to sie stało. Kole jego łóżka leżała fajna, młoda dziewczyna z oderwaną głową" („Gadka za gadką", s. 125).<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Strzygi — upiory</span></b><br />
<br />
„Człowiek jeden, żołnierz wysłużony, miał bardzo złą żonę, która mu wiecznie dokuczała i o której ludzie mówili, że jest bisurkanią, czyli czarownicą. Z ciężkiej zgryzoty pił nieboraczysko i upiwszy się raz, gdy żona z nim kłótnię rozpoczęła, bił ją tak uporczywie, że aż na śmierć zabił. We wsi powiedział, że umarła; nikt się o nią nie dopominał, bo jej ludzie nie lubili. Na drugi dzień rano przychodzi siostra jego rodzona i mówi mu: «Iwanie, cóżeś ty zrobił? Zabiłeś żonę, a ona jest upiorzyca, zgubi cię więc pewnie». — «Skądże ty wiesz o tym?» — «Bo ja sama jestem w mocy szatańskiej». «Ratuj, radź!» — błagał brat przestraszony. Żal jej było gubić krew rodzoną, podała mu więc taką radę: «Weź pierwszą trzaskę, która odpadnie przy robieniu trumny żony, i schowaj ją przy sobie; pierwszej nocy po pogrzebie idź na grób żony, stań na tej trzeźce w jej nogach, podeprzej się ożogiem, czakaj i nie strachaj się tym, co widzieć będziesz». Posłuchał brat siostry i zrobił wszystko, jak kazała. Pierwszej nocy po pogrzebie stanął na grobie, na tej trzasce, i czekał. O północy zaczęły otwierać się groby, upiory ż nich wylatywały i wszystkie gromadziły się wokoło Iwana. Iwan modlił się i czekał. Naraz otworzył się grób jego żony i ona jak żywa wstała z niego.<br />
Opowiedziała duchom krzywdę uczynioną jej przez męża i kazała im przystawić go sobie żywego lub nieżywego. Nad rankiem wracają (wysłane przez nią) upiory; pyta ich Iwanowa żona, czy przyprowadzają jej męża. «Nigdzie go nie ma; oblecieliśmy świat cały, nigdzie nie znaleźli» (odpowiadają). Wtem kur zapiał, upiory powróciły do grobów, a Iwan do domu. Na drugą i trzecią noc powtarzało się to samo, aż w końcu za trzecim razem Iwanowa żona straciła wszelką moc nad mężem i wróciła na zawsze do zimnego grobu, a Iwan, ocalony, dawał ofiary za jej duszę" („Sanockie—Krośnieńskie", s. 34).<br />
„Chłop jeden we wsi Toniach, zwany Hadramacha, spotkał się ze strzygoniem na tońskim sudole. Strzygoń chciał Hadramasze chuchnąć w gębę, ale że sobie ten ostatni zrobić tego nie dał, więc strzygoń natarł na niego gwałtem, aż się pobili. Tak, bijąc się i szamacząc przez drogę, szli do chałupy. Chłop miał przy sobie kawał surowej kiełbasy i aby się od strzygonia uwolnić, częstuje go tą kiełbasą. A strzygoń powiada: «Chcesz, abym ja jadł, to i ty jedz ze mną». Hadramacha z obawy, aby mu strzygoń do ust nie chuchnął, podzieliwszy się z nim kiełbasą, jadł tak, aby obadwa razem mieli jadło w ustach, a strzygoń nie był w stanie chuchnąć mu w usta swoim duchem. Gdy już przybyli przed chałupę, Hadramacha odsadził się nagle i lunął strzygonia w pysk od lewicy z takim zamachem, że ten odbity wracać musiał tam zkąd przyszedł, chłop zaś uspokojony wszedł do izby" („Krakowskie", s. 66).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Demony chorób</b></span><br />
<br />
„Spał parobek na wysokim brogu siana, a przy nim stała drabina. Noc miesięczna, widna, cicha: nagle —jakby niesiona z wiatrem — z daleka powstaje wrzawa, w której wyraźnie odróżnić można warczenie psów zajadłe i skowy-czenie. Powstał parobek na nogi i widzi z przestrachem, jak pędzi prosto wysoka niewieścia postać, cała w bieli z rozczochranym włosem, a psy za nią. Ale na jej drodze stał długi płot i wysoki: niewiasta jednym go susem prze- sadza, na drabinę wskakuje, bezpieczna tym schronieniem ciągle psom nadstawia nogę, a drażniąc zajadłą gromadę, ustawnie woła: «Na goga, noga! Na goga, noga!» Parobek poznał od razu straszliwą dżumę; podchodzi z cicha i trąca z całej siły drabinę. Wysoka niewiasta spada, psy ją porywają; pogroziła mu zemstą i znikła. Młody wieśniak nie umarł, ale przez całe życie nadstawiał nogę i nic innego przemówić nie mógł, jeno one wyrazy niewiasty: «Na goga, noga! Na goga, noga!»" (K.W. Wójcicki, s. 103).<br />
„Kiedyś w Cieszynie na Wyższej Bramie patrzył ktoś z wieczora przez okno. Naraz przestraszył się okrutnie, bo na placu przed domami zobaczył cztery śmierci, odziane w długie, białe prześcieradła.<br />
Jedna z tych śmierci mocno utykała na nogę. A te śmierci śpiewały:<br />
Kto zażyje biedrzińca. kio zażyje czercińca. kto zażyje dziechcińca, kto zażyje kozińca — temu się nie stanie nic! Tańcowały długo, a potem się domawiały, w którą stronę która pójdzie. Ta kulawa rzekła tak: —Jo ni mogę iść daleko, boch je chroma, tak se tu zostanę w mieście, a wy se idźcie kany dali. I rozeszły się. Na drugi dzień już pierwszemu zmarłemu konajączkę dzwonili. Cholera grasowała na całym Śląsku Cieszyńskim, ludzie marli jak muchy, że grabarze ledwo nadążali ich grzebać. Radni miejscy zakazali nawet dzwonić zmarłym konajączkę, ażeby w ten sposób odpędzić od ludzi strach przed śmiercią. Po jakimś czasie cholera ustała. Nie było da-leko-szeroko chałupy, w której nie pochowano by kogoś z rodziny. Ów człowiek, który wówczas zobaczył te cztery tańczące śmierci, ocalał, bo przez cały czas grasowania cholery zażywał dziechcińca. Nabył go od wędrownego znachora, który dziechciniec sporządzał podczas wypalania węgla drzewnego w mielerzach" („Godki śląskie", s. 164—165).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Śmierć</b></span><br />
<br />
„Skoro świat powstał, zarazem i Śmierć się urodziła. Kto tylko żył na bożym świecie, jej władzy ulegał, czy to zwierzę, czy to człowiek nie wykupił się od niej ani pan bogaty, ani biedak nie wyprosił, każdego zjadała. Dobrze też sobie utyła, a rzucając postrach wokoło, z dumą się nadęła.<br />
Ale na swój kłopot Śmierć spotkała się z Biedą i ta zaraz jak się do niej przyczepiła, jak p.oczęła z niej pić i ssać krew by pijawka, to jakby śnieg wiośniany pod słońcem znikło sadło. Śmierć straszliwie wychudła, aż w końcu zostały same tylko kości nagie, bo skóra się nawet na nich utrzymać nie mogła. Byłaby Śmierć na szczęście ludzkie przepadła! Widząc, że to nie przelewki i zginąć musi. pyta się Śmierć Biedy, co zechce od niej, aby się raz odczepiła, a na wszystko przystanie. Bieda, uradowana, że dobrze dogryzła Śmierci, której się wszyscy ludzie tak lękali, poważną przybrała postać, nadęła się jak ropucha i poczęła namyślać, jakie jej warunki postawić? Wtedy Śmierć upadła przed nią na kolana, złożyła kościste ręce błagalnie i zbladłymi, bez życia, oczyma, które łzy rozpaczy zrosiły, wpatrywała się z bojaźnią i niepokojem w oblicze Biedy, jaki wyrok raczy wydać.<br />
Bieda, widząc Śmierć tak upokorzoną, zadarła nosa w górę i po chwili za główny warunek położyła, aby Śmierć przysięgła i dała jej cyrograf, że dopóki świat istnieć będzie, ona Biedy nie zaczepi ani jej umorzy, bo chce być zarówno z nią nieśmiertelną. Śmierć, chociaż od dawna oddychała przeciw niej zemstą, i ostrzyła na nią ostre zęby, widząc, że nie ma nic do wyboru, bo zaledwie powłóczyć mogła nogami, przystała na wszystko i cyrograf żądany podpisała na byczej skórze. Gdy go Bieda dostała do ręki nasadziwszy czapkę na bok, gwiżdżąc wesoło, poskoczyła do najbliższej wioski pohulać sobie w karczmie u arendarza, a Śmierć uczuła od tej chwili nowe siły, nowe życie. I jakkolwiek już nie odzyskała ani mięsa, ani sadła, utraciwszy skórę, pomimo to czerstwo i zdrowo przebiega świat swobodnie, który drży na każdy jej pojaw i ulega jej przeważnej władzy" (K.W. Wójcicki, s. 228—229).<br />
„Janko widział Śmierć. Szedł późno w nocy z karczmy do domu; wtem zachodzi mu drogę panna biało ubrana. Poznał zaraz, że to duch nieczysty, i zapytał: «Coś ty za jedna?» «Smierć jestem — odpowiedziała — i przyszłam cię zabrać tej nocy, gotuj się». On się zaczął odpraszać: «Zrobię, co zechcesz, tylko mnie nie bierz jeszcze; mam żonę, dziatki drobne». Śmierć się ulitowała:<br />
«Przysięgnij — zawołała — że nie powiesz tego nigdy nikomu, co ci powiem, to życie ci daruję». Janko przysiągł, bo i cóż miał robić? Wtedy Śmierć mu coś powiedziała, ale co? Tego nikt nigdy nie dowiedział się, bo Janko nie chciał powiedzieć, bojąc się Śmierci. A przecież go i tak nie minęła" („Sanockie—Krośnieńskie", s. 29).<br />
„Staruszek się bardzo staroł i chcioł wiedzieć, jak długo będzie żył, a ta śmierć przyszła i pedziała mu, że są trzy izby ze świecami i pokazała mu te trzy izby ze świecami. «Pódźcie, staruszku, pokoża wom jedna izba ze świecami. Te wielkie świece są do małych dzieci — powiada śmierć. - A ta drugo izba do średnich, a ta trzecio, te małe świeczki do staruszków; pódź, staruszku, pokoża ci te małe świeczki". Staruszek sie zapytuje, żeby nie mógł dostać tych świeczek, a śmierć na to odpowiada: «Jakbyś sie dotknął, zaraz bys umarł». I on sie dotknął tych małych świecek i zaroz sie obalił i umarł. Jak on sie obalił, to ta śmierć sztuchnył i oba sie przewrócili" („Gadka za gadką . s. 148).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Diabły</b></span><br />
<br />
„Była jedna baba, która miała dużo gruntu, ale nie mogła se dać rady. Była sama, a nikt nie chciał z nią społu siać. — Ażeby mi się diebeł trafił, to bym z nim siała. A diebeł tuj. — Będziesz ze mną społu siać? — A będę. Taj posiali pszenicę. — No — diebeł się pyta —jak będziemy zbierać? — Ja będę wierzch, a ty spód. I diebeł przystał. Baba zebrała pszenice, a diebłowi została ścierń. — Takaś ty mądra! Czekaj, ja zbiorę wierzch. Na bezrok będziemy siać? — Będziemy. Na bezrok posiali rzepy. — No, teraz ja będę zbierał wierzch, a ty spód. — Dobrze. Taj diabeł zdarł nać, a babie została rzepa" („Powieści ludu rzeszowskiego", s. 184).<br />
„W naszej wsi mieszkoł roz chłop, co cięgiem mioł pieniądze. No, mogliście do niego przijść, kędy byście chcieli, a on zawsze mioł tyla, wiela by wom było potrzebne. Ludziom to nie dawało pokoju. Wszyscy tu godali, że on trzyma pakt z diabłem, że sprzedoł diabłu dusza i bez to mo te pieniądze.<br />
Roz tyż widziano go, jak pojechoł kosić trawa. Stoł akurat na polu, jak przy-jechoł tam wielki wóz z sianem, a na sianie siedzioł diobeł. Zawołoł tego chłopa i coś mu tam na ucho godoł. Potem już zaś widziano ich do kupy w gospodzie, jak popijali. Jednak karczmarz się tymu nieznajomemu dobrze przyjrzoł i wszystkim po tym łozprawioł, że on zamiast trzewika mioł kopyto końskie" („Gadka za gadką", s. 109).<br />
„Załoził sie raz chłop z diabłem, że zgodnie, co on sieje, ten diabeł. Żona mu poradziła: wleź w becke ze smoło i utałaj sie w psiórach. Potem połóz sie w bruździe i cekoj. Przisedł diabeł, sieje na polu, a tu zidzi; jakiś dziwny ptak lezi. Woła więc: a sio, ptaku, z mojej tabaki! I tak chłop sie dowiedział, co diabeł siał, i zakład wygrał" (A. Szyfer, s. 95).<br />
„Był biedny chłop i poseł do lasa, i była mu wielka bieda. I on zostawił na pnioku moskolicka, a nic nie mioł co do gemby włozyć. Diaboł uwidzioł moskolicka, wzioł i zjod. Chłop suka w połednie — nie ma. Bieduje het, obyrta sie — ni ma. A diaboł zjod i na wiecerzom ku piekłu wrócił sie nazod, a tam go nie fcieli puścić, co biednemu ostatniego kęsa zjod. Kazali mu wrócić het i moskalicka odpracować. Cóz beło robić. Diaboł wrócił ku chłopu i piknie prosi, coby go za parobka najon. A chłop — nie. Pyta diaboł i pyta. Chłop — nie. A pot mu ciurcy po cole. Diaboł znowu pyta. Chłop sie zezlił i gwarzy, co tako to, a tako, zeby go poniechał ten parobek, bo on som bidny i nie ma co zryć — to jakoz on parobka najmie. Parobek zaś goda, że jemu on sie bars widzi i on mu pomoze, a chłop go wypłaci, jak za robote dudki wezmie. Cóz beło robić. Diaboł holofiel i holofiel, jaze za parobka nastał. Rąbali siągi i narąbali telo, że chłop dudków prec wzion, bo diaboł beł silny, juha. I diaboł mu goda: Weźcie od pana cały sląg — i goda mu, coby se u pana wymówił, ze, kielo uniesie z parobkiem po robocie — to jego bendzie za to, co zrobi.<br />
Chłop sie ugodził tako z panem, jako mu diaboł doradził. A diaboł hypnon do piekła po siekiere i pile i co zetnie smreka — to dobze nie bardzo on lezy. I co najpiekniejsy smrek, co na ramieniu panu niósł. Panu sie dobrze powodziło, bo robote pieknom miał zrobionom i tanio, jaze mu dziwno to beło. Ale pan, jako to pan — nic nie mówił, ino patrzał, co z tego bedzie. Dudki mu leciały, to cóz se beł krzywdować. I latem przisło siano i żniwa. Diaboł mocny beł i gada chłopu: Idźcies ku panu i zgódźcie tom młocke, i godajcie mu, ze za to, co uniesiecie. Chłop ku panu posed — a pan w śmiech: E, ty, głupi chłopie, kies to wymłócicie we dwóch — toz śnieg wam syćko zawali. Ale na ostatku zgodził sie. Posed diaboł do piekła i prziniós cepy. Chłop mu zruca, diaboł młóci: groch, zboże — syćko razem. Co omłócą do spichrza, panu wiezom. Pan sie cuduje, że tako wartko, ale zadowolony nie był, bo syćko razem. Posed diaboł i przyniós młynek — kie zaceni wiać, to syćko osobno: groch, psenica i jęcmien. Pan wte zadowolony. Przychodzi wypłata. Chłop gogo: Panie, to, co uniesem. Taka beła ugoda. A diaboł goda: Teraz robimy powrósło. I poceni je kręcić ze słomy.<br />
Kręcą jeden dzień, drugi, trzeci, a pana strach oblecia, bo słomy coraz mniej. A diaboł owinon spichlerz, co nanieśli tam zboża i grochu i syćko to biere na ramie — chałupe z fundamentem. Pan w krzyk, co raty. Kaze puscać na niego konie i woły, co bodom, a świnie, co gryzom, a diaboł sytko na śpichierz rucał. Pan sie okropnie z nerwami zagryz, a diaboł nic, tylko niesie i nic mu nie przeszkodzi. Na ostatku pan sie obiesił i diaboł jego duse zdobył, a chłopu krzywde, co mu jom ucynił, w taki sposób wypłacił i do piekła juz go nazad puścili" (B. Bazińska, s. 105—106).<br />
„W jednej wsi do biednej sieroty zaczął przychodzić urodziwy młodzieniec. Zabierał ją na zabawy, przynosił piękne suknie, ale nie chciał powiedzieć, kim jest i gdzie mieszka. Pewnego dnia dziewczyna, za namową przyjaciółek, wpięła młodzieńcowi niespostrzeżenie z tyłu marynarki igłę z długą nitką, której koniec miała u siebie. Po wyjściu młodzieńca dziewczyna, zwijając nitkę na kłębek, zaczęła iść po jego śladach. Zrobiło się już bardzo późno, kiedy nić zaprowadziła dziewczynę do bramy cmentarnej. Zajrzała ona na cmentarz i zobaczyła swego kawalera siedzącego na grobie i ogryzającego łeb koński. Przerażona tym widokiem dziewczyna krzyknęła i zaczęła uciekać w kierunku wsi. Młodzieciec zerwał się z miejsca i począł ją gonić. Gdy dziewczyna dobiegła do wsi, we wszystkich chałupach już było ciemno i tylko w jednej paliło się słabe światełko. Sierota wpadła do tego domu. Był on pusty i tylko na łóżku leżał nieboszczyk.<br />
Dziewczyna nie mogła już się wycofać. Zamknęła więc drzwi na klucz, położyła na piersiach zmarłego swój krzyżyk i sama wlazła na przypiecek. Po chwili usłyszała pukanie do drzwi, a następnie do okna i zobaczyła za szybą owego młodzieńca. Zawołał on do nieboszczyka: —Przyjacielu, wpuść mnie. — A nieboszczyk odpowiedział: — Nie mogę, bo przy- walono mnie wielkim ciężarem. — A jakim? — zapytał młodzieniec.— W kształcie krzyża — odrzekł nieboszczyk. Młodzieniec zazgrzytał zębami ze złości i odszedł. Dziewczyna zmówiła pacierz i po pewnym czasie pobiegła do domu. Od tej pory kawaler ten, który był diabłem, więcej już do niej nie przyszedł" (AKE UMCS, 1178).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Czarownice — czarownicy</b></span><br />
<br />
„Jedna czarownica umiała takie czary, że zawiesiwszy powróz na ścianie, potrafiła z niego mleka nadoić. Jej kuma w sąsiedztwie nigdy mleka nie miała. Gdy czarownica zachorowała, zaprosiła kumę do siebie, aby jej przebaczyła, bo ona jej wszystko mleko od krów zabierała. — «Ale mi jeszcze jedno darujcie" — prosiła czarownica. «Dobrze — odparła kuma — tylko powiedzcie mi pierwej, o co rzecz chodzi». — «Ja wam też i wasz pokarm z piersi zabie-rałam» — wyjąkała czarownica. «Tego to wam nie przebaczę» — rzekła kuma i obie zapadły się w ziemię" („Tarnowskie—Rzeszowskie", s. 311).<br />
„Parobek jeden opowiadał, iż pasąc przede dniem konie na błoni, widział, jak ze wsi kobieta znana, iż była istotną czarownicą, chodziła po pastwisku przed wschodem słońca, a po trawie, po rosie miotała powązką, przez którą mleko cedzić sie zwykło, i mówiła kilkakrotnie: «Biorę pożytek, ale nie wszystek". Ten parobczak wziął się na sposób; miotał znowu po jej odejściu po trawie uzdeczką, którą odjął z konia, i mówił: «A ja niestatek, biorę ostatek». Skoro zaś powrócił do domu i zawiesił uzdeczkę na kołku, i gdy już słońce wschodziło, natenczas obficie mleko ciekło z uzdeczki, i było dla niego dość na śniadanie" („Lubelskie", s. 110).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Wilkołaki</b></span><br />
<br />
„W województwie podlaskim, we wsi Chłopkowie niedaleko Łosic, w czasie obrzędu weselnego przyszła rozgniewana czarownica w chęci zemszczenia się i przemienienia nowożeńców w wilkołaki. Jakoż pas, którym się w stanie przewiązywała, skręciwszy, pod próg domu podłożyła i nadto kręciła łyka z lipiny i warzyła, i tą wodą ludzi podlała. Skoro nowożeńcy z drużyną weselną przeszli próg domowy, pan młody z kniahinią i sześcią drużbami, przemienieni w wilkołaki, uciekli z chaty i trzy lata wilkami byli. Przez cały ten czas przybiegali pod mieszkanie czarownicy wyjąc przeraźliwie. Gdy nadszedł dzień mający być końcem ich ciężkiej pokuty, zgromadzeni przed progiem złej baby wyli żałośnie; czarownica wyszła z izby z kożuchem wełną na wierzch obróconym i każdego nim z osobna okrywając, przy wymawianiu zaklęć tajemnych, przywracała nazad do postaci człowieczej. Lecz że panu młodemu nie okryła kożuchem ogona, chociaż wrócił do ludzkiej postaci, ogon mu wilczy pozostał; aż w dni kilka czarownica tymże sposobem uwolniła go od tej zbytecznej ozdoby" (L. Siemieński, s. 206).<br />
„Czarownica, rozkochawszy się w młodym wieśniaku, daremnie usiłowała wszelkimi sposobami pozyskać sobie jego wzajemność. Rozgniewana nareszcie tą wzgardą namiętna niewiasta przysięgła srogą zemstę. Spotkawszy raz dorodnego parobka, zapowiedziała mu, iż jak tylko do lasu po drzewo pojedzie, za pierwszym uderzeniem siekierą przemieni go w wilkołaka. Mniej na to baczny wieśniak, zaprzągłszy woły do wozu, pojechał do lasu, ale zaledwie wymierzył cios silny, siekiera wypadła mu z ręki. Przestraszony tym zdarzeniem, spojrzy i widzi przelękły, że ręce jego zmieniły się w wilcze łapy. Bezprzytomny zaczął biegać po lesie, a natrafiwszy zdrojowisko, przejrzał się i spostrzegł, że cały zamienił się w wilka, widać było jeszcze gdzieniegdzie ostatki sukmany, bo przeobrażenie nie tak rychło wszystkie ślady zatarło. Pośpiesza do swoich wołów, ale te przestraszone uciekają od pana. Chciał je zatrzymać znajomym im głosem, ale zamiast wydania głosu ludzkiego zawył przeraźliwie. Widząc tedy z żalem, że się sprawdziły pogróżki pogardzonej czarownicy, nie mogąc pomimo przemiany w wilka oderwać się od strzechy rodzinnej, błąkał się po okolicy. Nadaremnie usiłował przyzwyczaić się do pokarmu z surowego mięsa, nie mógł tego przemóc w sobie, a tym bardziej nie mógł się żywić ludzkim ciałem. Dlatego zaczął straszyć pasterzy i żniwiarzy, którym wyjadał chleb, mleko i inne potrawy. Lat kilka tak przepędziwszy, uczuł do snu pociąg nadzwyczajny, położył się więc na murawie i zasnął. Ale jakież było jego zadziwienie, kiedy po obudzeniu ujrzał, że na powrót człowiekiem został. Uniesiony szczęściem, niepomny na stan swój, gdyż po takim odczarowaniu i przemianie z wilków na ludzi osoby mają pozostać bez ubrania, na skrzydłach niemal leciał do rodzinnej chaty" (K.W. Wójcicki s. 95—96).<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Zakończenie</b></span><br />
<br />
Dobiegła kresu nasza wyprawa w głąb świata wyobraźni ludowej, do mitycznej krainy diabłów, duchów pokutujących, latawców, panien wodnych czy leśnych, skarbników, skrzatów, utopców, wiedźm, wilkołaków i całej plejady innych jeszcze postaci demonicznych. Pora więc na kilka słów refleksji końcowych.<br />
Ludowe wierzenia demoniczne cechuje pozorna chaotyczność i niespójność wewnętrzna, stanowiąca konsekwencję przeobrażeń, jakim ulegały one w ciągu wieków. Fakt ten ujawnił się również w prezentowanym tu obrazie demonologii mimo odwołania się do zaproponowanych uprzednio założeń jej typologii i klasyfikacji. Taki stan rzeczy stwierdzić możemy w odniesieniu do wierzeń demonicznych występujących w naszej kulturze ludowej od XVII w. Prawdopodobnie uprzednio miały one bardziej spójny i uporządkowany charakter. Z biegiem czasu jednak niektóre z tych demonów, zgodnie z prawami logiki rozwoju historycznego, traciły stopniowo podłoże dla dal1 szego funkcjonowania społecznego. Nie zanikały jednak całkowicie, ponieważ innym fenomenom ponadzmysłowym przypisywano niektóre ich moce sprawcze. Rodziły się w ten sposób w świadomości prostego człowieka nowe animistyczne wizje rzeczywistości przyrodniczej i społecznej, akumulujące poprzednie wątki wyobrażeniowe.<br />
Nie bez znaczenia było tu również przenikanie demonologii chrześcijańskiej do polskiej kultury ludowej. Fakt ten wpłynął niewątpliwie na długotrwały proces asymilacji i spolonizowania pojęć obcych przez nadanie im lokalnego kolorytu. W konsekwencji spotykamy się w poszczególnych regionach kraju, a nawet w sąsiednich wsiach ze zjawiskiem przypisywania analogicznym demonom różnorodnych sfer „oddziaływania" i „ingerencji" w życie ludzkie.<br />
Ze względu na społeczno-historyczną zmienność i płynność wierzeń ludowych powstaje trudność w klasyfikacji pojęć demonologicznych. Dla człowieka wierzącego nie istnieją w ogóle desygnaty klasyfikacyjne. Próby typologii są jednak niezbędne przy wszelkich rekonstrukcjach czasoprzestrzennego obrazu wierzeń demonicznych. Świadomość ewoluowania tychże pozo- stawia, niestety, pewien nieuchwytny margines wymykający się spod kontroli.<br />
Z przedstawionego materiału wynika, iż zmiany zaistniałe w naszej demonologii ludowej w ciągu ostatniego stulecia charakteryzowały się głównie: a) obumieraniem wierzeń w demony atmosferyczne i przyrodnicze, z tym jednak, że niektóre cechy działania tych demonów przeniesione zostały na wyobrażenia demonów społecznych (zwłaszcza ludowych diabłów), b) zanikaniem wierzeń w opiekuńcze demony domowe, których funkcje częściowo przejęte zostały przez ludowo-chrześcijańskie wyobrażenia aniołów, a niekiedy także i diabłów, c) wyeksponowaniem wątków wierzeń diabłologicznych i parademo-nicznych.<br />
Wiąże się to ściśle i wynika niewątpliwie z pewnych uwarunkowań społeczno-politycznych i kulturowych rzutujących na całokształt życia polskiego ludu. Koncepcje oświeceniowe, ruch ludowy, przemiany struktury produkcji i wymiany towarowej, wreszcie udział w walkach narodowowyzwoleńczych, to czynniki nobilitujące społeczność wiejską. Wpływając na mentalność myślenia, postaw i zachowań, torowały drogę racjonalizmowi i krytycyzmowi w sferze uczuć i emocji. Powyższe przewartościowania zarysowały się szczególnie mocno po II wojnie światowej, jako rezultat procesów industrializacji, powszechnej oświaty, ruchów migracyjnych i ogólnych przeobrażeń cywilizacyjno-technicznych. Dokumentacja z prowadzonych badań terenowych wskazuje, że wierzenia demoniczne odnaleźć można w poglądach starszego i średniego pokolenia mieszkańców wsi.<br />
Pokolenie najmłodsze, często wyobcowane ze środowiska, krytycznie osądza wiarę swoich ojców i dziadów w duchy i czarownice. Wypowiedzi starszych informatorów unowocześniają niekiedy tradycyjne wierzenia demoniczne zgodnie z duchem postępu cywilizacyjnego.<br />
Stąd przypisywanie diabłom postaci hitlerowców, mocom piekielnym działanie automatu pralniczego, a poczciwej kostusze jazdę na motocyklu. Ostatnie lata ujawniły także pewne nowe zjawisko w ludowych wierzeniach — tworzenie się wyobrażeń demonów kosmicznych (gawędy o spotkaniach z kosmitami).<br />
Tak w najogólniejszych zarysach przedstawia się kształt współczesnych wierzeń demonicznych polskiego ludu. Przypuszczalnie niedługi już będzie ich żywot W świadomości człowieka.<br />
Pozostanie po nich jedynie trwały ślad w folklorze, sztuce ludowej, profesjonalnej twórczości plastycznej i literaturze pięknej. Ludowe rzeźby, malowidła na szkle, rysunki, obrazy i utwory literackie wywodzą się z jednego praźródła i stanowią integralny składnik kultury narodowej. Zaklęte w drzewie, obrazie i opowieści, diabły i czarownice, duchy dobre i złe, olśniewać będą przyszłe pokolenia Polaków przebogatą panoramą wierzeń demonicznych.<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/34641/leonard-j-pelka" target="_blank">Inne książki Leonarda Pełki</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/6708/mitologia-slowian" target="_blank">Aleksander Gieysztor - Mitologia Słowian</a><br />
<br />
Multimedia:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=l909d97aQFg" target="_blank">Amatorskie ale rzeczowe video o wczesnosłowiańskim micie stworzenia świata</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-12609041638295454942013-09-30T15:32:00.002-07:002014-04-27T13:22:17.856-07:00Zderzenia: Starożytni Kosmici vs Ancient Aliens Debunked<br />
<div style="text-align: right;">
History Chanel 2010-2013/National Geographic 2009/Chris White</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Uwaga na pseudo naukę!<br />
W cyklu zderzenia prezentujemy serię programów "popularno-naukowych" pt. <b>Starożytni Kosmici</b>, które od 2010 roku można oglądać na popularno-naukowym kanale History Chanel. Pierwszy z prezentowanych odcinkków, w sugestywny i przekonujący sposb udowadnia nam, że fragmenty budowli w Puma Punku, w Boliwi, centralnego obiektu kultowego imperium Inków, nie mogły powstać przy użyciu znanej w tamtych czasach technologii. Ich przeznaczenie, a przede wszystkim precyzja z jaką zostały wykonane sugeruje znacznie bardziej niesamowite wyjaśnienie. Czy tak jest w istocie?<br />
W kolejnych odcinkach tej serii, w tak samo przekonujący sposób dowiadujemy się o "nie ludzkim" powstaniu rysunków Nazca, w Peru, budowie piramid, która wymagała znacznie bardziej zaawansowanej technologii niż ta jaką dysponowali Egipcjanie, czy wreszcie o śladach pozaziemskich istot pozostawionych w kulturze malarskiej i piśmienniczej średniowiecza. Wszystko to podane w przekonujący sposób, poparte odwołaniami do literatury, pomiarami i do tego przedstawione nam na telewizyjnym, popularno-naukowym kanale History Chanel, do którego przecież mamy prawo mieć zaufanie.<br />
Kilka odcinków tej serii możecie poniżej zobaczyć.<br />
Czy jednak autorzy Starożytnych Kosmitów mają podstawy do swoich twierdzeń? Czy popełniają jakieś błędy w rozumowaniu? Czy nie ma w tym wszystkim jakichś nadinterpretacji? W niektórych przypadkach, jak choćby wtedy gdy prezentują statek kosmiczny, na którym, według Księgi Ezechiela, poruszał się Bóg, sami możemy to z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzić. A w innych?<br />
W wielu innych przypadkach jesteśmy w kropce ponieważ autorzy cyklu przemilczają, przekłamują lub fałszywie i niezdarnie interpretują informacje. To co widzimy na ekranie jest już przetworzonym produktem, new ageową papką zbudowaną na domysłach, życzeniowej interpretacji i przede wszystkim braku wiedzy. Skąd jednak my jako widzowie mamy to wszystko wiedzieć?<br />
Na szczęście mamy taką szansę. W "zderzonym" (do czego zobowiązuje cykl) w tym artykule filmie pt. <b>Ancient Aliens Debunked</b> - niemal trzy godzinnej, profesjonalnie wykonanej produkcji - Chris White odsłania przed nami wszystkie fałszerstwa i nadinterpretacje wspomnianej powyżej serii. Z tego właśnie, fascynującego filmu dowiecie się, jak za pomocą piasku i zwykłych kamiennych narzędzi wyszlifować piaskowce tak, by ich powierzchnia wydawała się idealnie gładka (i że nie trzeba do tego piły diamentowej), jak wnieść na szczyt piramidy wielotonowe bloki tak, by nie zaburzyć jej precyzyjnej symetrii, czy też jakie to niezidentyfikowane obiekty latające znajdują się na średniowiecznych malowidłach. Dowiemy się też jak wiele informacji autorzy cyklu o Starożytnych Kosmitach przed nami zataili (by uwiarygodnić swoje tezy) i jak wiele z nich wzięli od zwyczajnie niedouczonych pseudo-naukowców.<br />
Film fascynujący. Będący frapującą podróżą po zagadkach zaginionych cywilizacji, po wierzeniach i kodach religijnych, które dla niewtajemniczonego obserwatora mogą wydwać się niesłychanie zagadkowe. Wiarygodny, rzetelny i w zaskakuąco ciekawy sposób odkłamujący wszelkie fałszywe świadectwa jakie na temat starożytnych cywilizacji i ich technologii mogliście do tej pory słyszeć.<br />
Zaś na koniec artykułu, zaprszam cię, drogi czytelniku, do obejrzenia prawdziwego dokumentu ujawniającego tajemnicę rysunków z Nazca. Warto do niego zajrzeć i zobaczyć jak było naprawdę.<br />
Gorąco polecam.<br />
<em>Citronian-Man.</em>
<br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
Starożytni Kosmici (S04E06) - Tajemnica Puma Punku - odcinek poświęcony przede wszystkim tajemnicom bdowli w Puma Punku:<br />
<br />
<iframe width="853" height="480" src="//www.youtube.com/embed/DVJjQ51a-Gk" frameborder="0" allowfullscreen></iframe>
</div>
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
Starożytni Kosmici (S05E01) - Tajemnice Piramid - odcinek poświęcony tajemnicom piramid i metodom ich budowy:<br />
<br />
<iframe frameborder="0" width="560" height="315" src="//www.dailymotion.com/embed/video/x18pzmt" allowfullscreen></iframe><br /><a href="http://www.dailymotion.com/video/x18pzmt_ancient-aliens-season-5-episode-1-secrets-of-the-pyramids_tech" target="_blank">Ancient Aliens Season 5 Episode 1 Secrets of...</a> <i> przez <a href="http://www.dailymotion.com/TARPETANOUF" target="_blank">TARPETANOUF</a></i>
<br />
<br />
<br />
<br />
Starożytni Kosmici (S03E08) - Zaginione Światy - w tym o posągach na wyspie Wielkanocnej oraz rysunkach z Nazca.
<br />
<br />
<iframe frameborder="0" width="560" height="315" src="//www.dailymotion.com/embed/video/xwz760" allowfullscreen></iframe><br /><a href="http://www.dailymotion.com/video/xwz760_ancient-aliens-s03e08-aliens-and-lost-worlds-vostfr_webcam" target="_blank">Ancient Aliens S03E08 - Aliens and Lost Worlds...</a> <i> przez <a href="http://www.dailymotion.com/i-monde" target="_blank">i-monde</a></i>
<br />
<br />
<br />
<br />
Starożytni Kosmici (S01E04) - Bliskie Spotkania - w tym o, pojawiających się na średniowiecznych malowidach, niezidentyfikowanych obiektach latających.<br />
<br />
<script type="text/javascript" src="http://www.wrzuta.pl/embed_video.js?key=aG530ugLr9z&login=tech&width=450&height=387"></script>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
------------------------------------<br />
Dokument Chris White'a odkłamujący tezy zawarte w cyklu o Starożytnych Kosmitach. Fascynujący i pełen faktów, o których nie mieliśmy pojęcia. Czy bowiem wiedzieliście, że piramidy były budowane od wewnątrz? Polecam!
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/j9w-i5oZqaQ" width="853"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Tajemnice Rysunków z Nazca - fascynujący i rzetelny dokument z National Geographic.
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/KQ6Gzi94hvU" width="853"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://ancientaliensdebunked.com/" target="_blank">Strona www filmu Ancient Aliens Debunked gdzie znajduje się wiele dodatkowych informacji o demistyfikowanych odkryciach.</a><br />
<span id="goog_830170270"></span><a href="http://www.blogger.com/"></a><span id="goog_830170271"></span><a href="http://www.history.com/shows/ancient-aliens" target="_blank">Strona Starożytnych Kosmitów na History Chanel</a><br />
<br />
<br />
Spis rozdziałów filmu Ancient Aliens Debunked::<br />
Intro ( 0:00 ) <br />
Puma Punku ( 3:38 ) or<br />
The Pyramids ( 22:41 ) Or<br />
Baalbek, ( 37:40 ) Or<br />
Incan sites ( 55:33 ) Or<br />
Easter Island ( 1:01:33 ) Or<br />
Pacal's rocket ( 1:05:36 ) Or<br />
The Nazca Lines ( 1:13:10 ) Or<br />
Tolima "fighter jets ( 1:21:16 )<br />
Egyptian "light bulb" ( 1:27:01 )<br />
Ufo's in ancient art ( 1:36:08 )<br />
The crystal skulls ( 1:46:38 )<br />
Ezekiel's Wheel ( 1:58:17 )<br />
Ancient nuclear warfare ( 2:11:16 )<br />
Vimana's ( 2:20:50 )<br />
Anunnaki ( 2:32:52 )<br />
Nephilim ( 2:54:37 )<br />
Conclusion ( 3:07:10)<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com1tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-54579865964902034102013-09-28T05:10:00.001-07:002014-11-02T10:36:06.032-08:00Wiara kontra Nauka: cz. II Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi nauka:Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodór<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Nauka NDO w ramach cylku zderzającego ze sobą wierzenia religijne z wiedzą naukową, ma zaszczyt przedstawić obszerne fragmenty jednej z najważniejszych książek popularnonaukowych traktujących o ewolucji - Na Początku Był Wodór, Hoimara Von Ditfurtha. Jest to prawdopodobnie najlepszy tekst opisujący powstanie życia na ziemi jaki możecie przeczytać w ogóle - nie tylko naukowo dogłębny i mądry, ale i napisany fascynującym i żywym językiem. Książkę tą pochłania się jak kryminał. Rozdziały prowadzone są niemal jak zagadki szpiegowskie, odkrywając przed nami krok po kroku tajemnice, których rozwiązania wprost nie możemy się doczekać. Wiedza z tej książki płynąca jest wprost nieoceniona.<br />
<br />
<b>Hoimar Von Ditfurth</b> był niemieckim lekarzem - profesorem psychiatrii i neurologii na Uniwersytecie w Heidelbergu jednak od pocztku lat siedemdziesiątych poświęcił się popularyzacji nauki. Napisał szereg książek poświęconych ewolucji, powstawanniu życia na ziemi i świadomości. Był redaktorem naczelnym periodyku naukowego "Apollo". Prowadził też, bardzo popularne za naszą zachodnią grnicą, programy telewizycjne "Eksperymenty z życiem" i "My i Kosmos".<br />
<br />
<b>Książka "Na Początku Był Wodór"</b> - jest najlepszą publikacją populrnonaukową w całym jego dorobku. To w niej zawiera autor tak świetnie poprowadzoną odpowiedź na twierdzenia kreacjonistów, mówiące że życie w takiej formie w jakiej je znamy nie mogło powstać z przypadku, bowiem prawdopodobieństwo jego powstania jest porównywalne do tego, z jakim stado małp stukających w maszynę do pisania przypadkowo napisze sztukę Szekspira. To w niej zawiera autor opowieść o stopniowym, acz przypadkowym powstawaniu takich narządów jak oko, w którym to procesie każda z kolejnych form daje minimalną przewagę jej posiadaczowi na przeżycie (a zatem przekazanie genów), nad innymi osobnikami. To tutaj możecie przeczytać o pierwszych eksperymentach nad tworzeniem "czegoś z niczego" - czyli życia z materi nieożywionej. I to tutaj możecie obserwować proces zupełnie przypadkowego powstawania organizmów wielokomórkowych, pojawiających się najpierw jako skupiska komórek, a potem jako komórki z niemal całkowicie odrębnymi komórkami w ich środku.<br />
Czy powstanie życia na Ziemi było, w oparciu o tą całą znaną nam wiedzę, równie przypadkowe co i konieczne? Czy wręcz przeciwnie - potrzebna była do jego powstania jakaś nadnaturalna przyczyna? Już we wstępie książki autor rozwiewa nasze antropocentryczne wątpliwości. Czy nie myślimy tu przypadkiem przez analogię? Czy gąsienicy Atakusa Edwardsa tak sprytnie chroniącej się przed drapieżnikami, działającej niemal z celowym zamiarem oszukania przeciwnika, nie przypisujemy antropomorficznych właściwości?<br />
Zapraszamy do wspaniałej, niezwykkle ciekawej, pełnej pasji i tajemnic, podróży po świecie przyrody - od tej nieożywionej do tej posadającej samoświadomość. Jedna z najlepszych książek tego typu, teraz przed wami na nauce NDO.<br />
<br />
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:<br />
<br />
<b>Spis treści:</b><br />
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a><br />
<br />
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a><br />
- <b>co mówi nauka:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r<br />
<br />
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii <br />
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
</div>
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<div style="margin: 0px;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a></div>
</div>
<br />
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?<br />
- czy nauka może być szkodliwa?<br />
<br />
<br />
<br />
ps. Istotnym elementem całego cyklu jest
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Nauka Poprawnego Myślenia - Narcyza Łubnickiego</a> - tekst ważny dla wielu dziedzin naszego życia - został
więc
wyjęty z ram powyższego cyklu i umieszczony jako osobny artykuł. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<b>II</b><b>.
Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi nauka: </b><br />
<br />
<u>Tekst: Hoimar von Ditfurth - Na Początku Był Wodór</u><br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
PIW, 1981</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przed około dwudziestu laty genialny amerykański reżyser Orson Welles wyprodukował film przygodowy, który kończył się pointą najbardziej oryginalną, jaką kiedykolwiek widziałem w filmach tego typu. W czasie wielkiego "showdown", ostatecznej rozgrywki, superłotr - Orson Welles sam grał tę rolę - staje wobec swego śmiertelnego wroga w wygodnej odległości strzału, w jasny dzień, bez żadnej osłony, a pomimo to w praktyce jest nieosiągalny.<br />
Scena rozgrywa się bowiem na terenie wesołego miasteczka, a dowcip na tym polega, że granemu przez Wellesa gangsterowi udaje się przywabić swego przeciwnika do gabinetu luster. Tam ścigany staje przed swoim prześladowcą, nieustraszony, w pełni widoczny, ale nie w jednej postaci, lecz wielokrotnie powtórzony w lustrzanych ścianach owego wyrafinowanego labiryntu optycznego.<br />
Pojedynek kończy się tak, jak należało się spodziewać w tych okolicznościach. Prześladowca w bezsilnej złości strzela raz za razem w odbicia swej ofiary. (...)<br />
Gdziekolwiek natrafiamy na takie sztuczki, kiedykolwiek sami dajemy się nabrać przez taki manewr mylący, zakładamy, że przyczyną jest zachowanie kierowane inteligencją. Sądzimy, że wykombinowane i celowe posunięcia strategiczne tego i innego rodzaju mogą być jedynie wynikiem świadomego i bystrego rozmysłu. Tymczasem rozumowanie to wywodzi się z pewnego przesądu. (...)<br />
Zaczniemy od przykładu służącego za dowód: w północno-wschodnich Indiach, w Asamie, żyje gąsienica motyla, która przekształcając się w poczwarkę chroni się przed swymi pożeraczami przez zastosowanie dokładnie tego samego triku, który stanowi pointę wzmiankowanego filmu. Mowa jest o gąsienicy atakusa Edwardsa, zwanego atlasem, a przez lepidopterologów - Attacus edwardsii. Podobnie jak większość gąsienic motyli, ta również osnuwa się oprzędem, gdy nadchodzi czas jej przepoczwarczenia. Ponadto owija się jeszcze liściem.<br />
Już sam sposób, w jaki to robi, wydaje się świadczyć o podziwu godnej i świadomej celu zdolności przewidywania. Zielony soczysty liść bowiem jest niezbyt elastyczny i sprężysty, aby gąsienica potrafiła go zwinąć w kształt nadający się na powłokę ochronną. Rozwiązuje zatem pierwszy nasuwający się problem w sposób możliwie najprostszy i najbardziej celowy: przegryza ogonek liścia (jednakże przedtem osnuwa go, przymocowując starannie do gałęzi, aby nie odpadł!). Nieuchronnym skutkiem jest powolne więdnięcie liścia. Innymi słowy: liść usycha, a uschnięty zwija się. Dzięki temu gąsienica po kilku godzinach rozporządza znakomitą liściową rurką, do której może wpełznąć. Tymczasem tyle. Ale jest to dopiero początek całej opowieści, który przecież już jest dostatecznie zdumiewający.<br />
Gdy się bowiem zastanowimy nad sytuacją, w jaką do tej pory wprowadził się owad, aby możliwie bezpiecznie przebyć stadium poczwarki, natrafiamy natychmiast na pewien problem. Wprawdzie zwiędły liść jako "opakowanie" poczwarki chroni ją, czyniąc niewidzialną, ale jasne jest, że jeden suchy liść pośród pozostałych zielonych musi rzucać się w oczy. A ponieważ istnieją pewne drapieżniki, szczególnie ptaki, które przez cały dzień nie zajmują się prawie niczym innym, jak tylko poszukiwaniem pożywienia, zwłaszcza gąsienic motyli, całość mogłaby się właściwie kończyć tragicznie. Prędzej czy później jakiś ptak nieuchronnie zabierze się do zbadania takiego suchego liścia i natrafi na smakowitą poczwarkę. (...)<br />
Co właściwie powinna zrobić gąsienica dla uniknięcia tej groźby, zanim w swojej kryjówce podda się odrętwieniu fazy poczwarczej? (...)<br />
Sedno zastosowanego przez nią rozwiązania sprowadza się do tej samej pointy, którą znalazł przed dwudziestu laty Orson Welles na zakończenie swego filmu. Gąsienica po prostu przegryza ogonki jeszcze dalszych pięciu czy sześciu liści i przytwierdza te liście obok tego, do którego sama chce się wprowadzić jako poczwarka. Tak więc w końcu na jednej gałęzi wisi sześć lub siedem suchych, zwiniętych liści obok siebie. Jeden tylko spośród nich zawiera poczwarkę jako potencjalną zdobycz, tamte są puste. Grają rolę atrapy.<br />
Przyjmijmy teraz, że jakiś ptak zwróci uwagę na sześć zwisających obok siebie suchych liści i zaczyna je badać. Jego szansa znalezienia poczwarki przy pierwszej próbie wynosi l : 5. Tego rzędu ubezpieczenie od ryzyka stwarza dla unieruchomionej i pozbawionej przytomności poczwarki motyla decydującą wręcz przewagę w wielkiej grze o przetrwanie. Przy każdym następnym pustym liściu ptak coraz bardziej traci ochotę do zajmowania się w przyszłości zwiędłymi liśćmi. (...)<br />
Tego rodzaju wymądrkowana taktyka samoobrony nawet u człowieka wydawałaby się szczególnie wyrafinowanym fortelem, zdradzającym pokaźny zasób inteligencji. Jak jest możliwe, że gąsienica potrafi się w ten sposób chronić, pomimo że budowa jej centralnego układu nerwowego, a także jej zachowanie każą wnioskować, że nie wykazuje ona inteligencji, że z całą pewnością nie ma umiejętności przewidywania ani wyciągania logicznych wniosków?<br />
Nic dziwnego więc, że przyrodnicy starej daty wobec takich obserwacji wierzyli w "cud". Że sądzili, jakoby tutaj niczego nie można było wytłumaczyć ani zbadać, skoro najwyraźniej sam Pan Bóg wpoił swoim stworzeniom potrzebną wiedzę, troszcząc się ojcowsko o ich dobro. Jednakże takim postawieniem sprawy poddawali się jako przyrodnicy. </div>
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Również nadzwyczaj modne słowo "instynkt" nie daje nam wyjaśnienia, pomimo że wielu ludzi tak uważa. Nie jest bowiem niczym więcej jak tylko uzgodnionym między naukowcami terminem fachowym służącym określaniu pewnych wrodzonych form zachowania.<br />
Cóż właściwie oznacza, jeżeli po prostu powiemy - aby pozostać przy naszym przykładzie - że opisane zachowanie maskujące jest gąsienicy atakusa "wrodzone"? Sformułowanie jest niewątpliwie poprawne, wyrażamy nim także słuszny i znamienny stan faktyczny, że owo osiągnięcie, które nas tak zadziwia, nie pochodzi od samej gąsienicy. Ale przecież wiedzieć chcemy coś zupełnie innego. Wiedzieć chcemy, kto wpadł na ten zdumiewająco sprytny pomysł, że można się zamaskować przez skonstruowanie atrapy. W jakim mózgu zrodziła się niezwykle oryginalna myśl, aby osłabić zapał ptaków do poszukiwań przez tak przewrotne zredukowanie ich szansy znalezienia czegokolwiek.<br />
<br />
<i>Jedną z odpowiedzi może być jednak to, że "nikt nie wpadł". Nie jest to ani żaden "pomysł" ani żaden rodzaj "celowości". Wyraźnie widać tu bowiem myślenie przez analogię: skoro człowiek, by się przed napastnikiem ukryć, korzysta ze swej inteligencji i ma w tym działaniu jakiś cel, to zachowanie tak w swej strukturze podobne, musi, z racji podobieństwa, takie cechy posiadać.</i><br />
<i>To pułapka. Pułapce myślenia przez analogię ulegają również dzieci. Dzieci na przykład, przychodząc pierwszy raz do ZOO i widząc powiedzmy tygrysa, chcą go za wszelką cenę pogłaskać - rozumiąc przez analogię. Jest on bowiem "podobny" do kotów jakie znają z domu. Dzieci rozmawiają też z pluszowymi misiami. </i><br />
<i>Czy fakt, że fasola posadzona w doniczce kolistymi ruchami znajdzie znajdujący się nieopodal sznurek i wespnie się na niego "w poszukiwaniu" słońca nie napawa nas przypadkiem jakiśm wrażeniem celowości? Czy fasola myśli? Co prawda jest ślepa, ale sprytnie kombinuje...</i><br />
<i>Ta przemożna tendencja do myślenia antropomorficznego i do rozumowania przez analogię jest naszym ogromnym obciążeniem. Jeśli dodać do tego emocjonalną potrzebę powstającą z rodzącej się samoświadomości - potrzebę poczucia celu i sensu swojego istnienia - dostajemy gotowy przepis na nadprzyrodzoność, na widzenie sensu i celu wszędzie dookoła, na wiarę w nadprzyrodzoną przyczynę i wielki projekt.</i><br />
<i>Ten mój komentarz zdradza może nieco zbyt wiele już na samym wstępie książki, jednak chyba nie aż tak wiele. Nadal bowiem bez odpowiedzi pozostają pytania - jak to jest możliwe by gąsienica była aż tak "sprytna"? Jak możliwe jest by u zwierząt lądowych w sposób zupełnie bezcelowy i przpydkowy, "nagle" powstały skrzydła - i to skrzydła działające, a więc dobrze zaprojektowane, bo każde inne niechybnie prowadziło by do śmierci jego posiadacza. A może to nie prawda? Ile w tym zdaniu jest błędów?</i><br />
<i>Czytajcie więc dalej w poszukiwaniu odpowiedzi. Lecz najpierw warto zacząć od samego początku. Albo raczej Początku.</i><br />
<i>Co było przyczyną powstania wszystkiego? Czy możemy w ogóle zadawać takie pytnia? Czy musi istnieć "ktoś" kto to wszystko zapoczątkoał?</i><br />
<i>Zapraszam do lektury.</i><br />
<i><b>Citronian-Man.</b></i><br />
<br />
<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>1. A JEDNAK BYŁ POCZĄTEK</b></span><br />
<br />
Była wiosna 1965 roku, gdy Arno A. Penzias i Robert W. Wilson pierwsi usłyszeli echo powstania Ziemi - choć o tym nie wiedzieli. Penzias i Wilson pracowali w komórce badawczej słynnej firmy "Bell Telephone" nad skonstruowaniem specjalnej anteny odbiorczej. Są to jeszcze czasy satelitów typu "echo", owych olbrzymich kuł z cienkiej jak papier folii aluminiowej, których bieg po torze można było śledzić gołym okiem na nocnym niebie, ponieważ ich wypolerowana powierzchnia odbijała światło Słońca niczym lustro. "Echa" były, zgodnie ze swą nazwą, satelitami "biernymi". Same nie dokonywały żadnych pomiarów i nie przesyłały żadnych przekazów zwrotnych na Ziemię. Ważyły niewiele ponad 60 kilogramów, wystrzeliwane były w postaci złożonych paczuszek na wysokość 1500 kilometrów, gdzie gaz zawarty w nich wydymał je w kule o średnicy 30 metrów.<br />
Te olbrzymie kule, dryfujące wysoko nad ziemską atmosferą, odbijały nie tylko światło słoneczne. Miały one przede wszystkim odbijać sygnały radiowe ku powierzchni Ziemi. Dzięki tym sygnałom można było najdokładniej wymierzyć tor satelitów i zbadać drobne odchylenia od normy wynikające z oporu najwyższych warstw stratosfery, występujących jeszcze na takiej wysokości. Według zasady tej w latach 1960-1966 badano przy użyciu modelu "echa" warunki panujące w najwyższych warstwach atmosfery ziemskiej.<br />
Naukowcy zbudowali specjalne anteny do prze-chwytywania sygnałów radiowych odbijanych przez te balonowe satelity; anteny mogły odbierać nawet bardzo słabe sygnały i były tak skonstruowane, że w miarę możności eliminowały wszelkie zakłócenia. Zbudowana przez Penziasa i Wilsona antena wyglądała jak ogromny róg długości ponad 10 metrów: na jednym jej końcu rozwierał się z boku otwór o pokaźnym formacie 6 na 8 metrów, a drugi koniec zwężał się lejkowato, przechodząc we właściwą aparaturę pomiarową. Całość przypominała nieco owe staroświeckie trąbki, w które dawniej bywali wyposażeni ludzie upośledzeni słuchowo. Zresztą miała w zasadzie podobną funkcję.<br />
Tym, co wiosną 1965 roku w trakcie wykonywania doświadczeń doprowadzało niemal do rozpaczy Penziasa i Wilsona, był pewien "excess radio noise", szum zakłócający w odbiorniku; pomimo wszelkich wysiłków obaj eksperci nie potrafili odnaleźć źródła tego szumu. Powinno im było to przyjść stosunkowo łatwo, wszystko bowiem przemawiało za tym, że przyczyna tkwi w samym przyrządzie. Jednakże jakkolwiek i w jakimkolwiek kierunku obracali swoją ruchomą antenę - szum się nie zmieniał. Wydawało im się wykluczone, aby zakłócenie to pochodziło z zewnątrz, a jednak w aparaturze odbiorczej żadnej wady znaleźć nie mogli.<br />
Dzięki przypadkowi fizyk Robert H. Dicke usłyszał o trudnościach obu techników łączności. Dicke pracował na słynnym uniwersytecie Princeton i od lat zajmował się zagadnieniami kosmologii. W związku z tym w jego pracowni zbudowano nowoczesną aparaturę do badań i pomiarów promieniowania kosmicznego o częstotliwości radiowej. Stąd też Dicke był obeznany z problemami, którymi zajmowano się w komórce studiów firmy "Bell Telephone". Ponadto oba instytuty mieściły się niedaleko od siebie, pewnego dnia doszło więc do spotkania.<br />
Skoro tylko Dicke dowiedział się pierwszych szczegółów o charakterze "szumu zakłócającego", który od miesięcy tak szarpał nerwy Penziasowi i Wilsonowi, zaalarmował natychmiast swoich współpracowników i pojechał z nimi do oddziału badawczego "Bell Telephone" w Holmdel. To co mu tam opowiedziano i co na miejscu zobaczył, od razu usunęło wszelkie jego wątpliwości: tajemniczy szum, który denerwował jego kolegów z Holmdel, pochodził jednak z zewnątrz. Był zjawiskiem kosmicznym, które on sam, Dicke, przepowiedział już przed wielu laty na podstawie teoretycznych rozważań.<br />
Od lat już on i jego współpracownicy daremnie szukali szczegółowego dowodu na istnienie tego rodzaju promieniowania kosmicznego. Tymczasem Pen-zias i Wilson przez czysty przypadek natknęli się na odpowiednie zjawisko, ale do czasu przyjazdu zespołu z Princeton nie zdawali sobie w ogóle sprawy z tego, co im tu z nieba spadło. To co ich przyrządy odbierały na długości fal 7,3 cm, ów dziwaczny szum, który zdawał się napływać jednocześnie ze wszystkich kierunków z jednakową siłą, dokądkolwiek obracali swoje anteny, nie był "zakłóceniem". Był właśnie elektronicznym odbiciem potężnej błyskawicy, owego "prawybuchu", który przed mniej więcej trzynastoma miliardami lat był początkiem Wszechświata. Odkryte przez Penziasa i Wilsona "zakłócenie" było pierwszym uchwytnym punktem oparcia dla poglądu, że Wszechświat nie jest nieskończony ani w przestrzeni, ani w czasie.<br />
Wskazania na to istniały już od ponad stu lat. Jednakże nikt ich nie rozumiał i nikt nie wyciągał nasuwających się wniosków, myśl sama bowiem zdawała się nie do pomyślenia. Dziś jeszcze jesteśmy w podobnym położeniu. Któż wobec widoku nocnego gwiezdnego nieba nie postawił sobie kiedyś pytania, czy tam na górze to wszystko "ciągnie się w nieskończoność". Niełatwo sobie to wyobrazić, a już całkowicie niewyobrażalna wydaje się odpowiedź, że tam w górze, nawet w jakichś największych odległościach, "gdzieś się to urywa". Jakżeż mogłaby wyglądać taka kosmiczna granica, skoro wyłoniłoby się natychmiast pytanie o to, co znajduje się "poza nią"?<br />
Przed tym samym dylematem myślowym stanęli nasi przodkowie, gdy podjęli naukowe rozważania nad wielkością i trwaniem Wszechświata. Przedtem, przez całe wieki, ludziom w ogóle pytania takie nie wpadały na myśl. W czasach starożytnych i długo jeszcze potem, w średniowieczu, uważano za zupełnie samo przez się zrozumiałe, że świat jest skończony. Zagadnienie jego granic było rozwiązywane bardzo prosto: zaraz za sferą planet i gwiazd stałych rozpoczyna się boskie niebo. Jego niewymierność jako siedziby Boga nie nasuwała żadnych problemów, wszak w powiązaniu z Bogiem wszystko było niewyobrażalne.<br />
Próba odtworzenia sposobu myślenia dawnych epok kulturowych nasuwa wiele trudności. Sądzę jednak, że wolno nam się domyślać, iż ówcześni ludzie uważali skończoność świata nie tylko za coś koniecznego, ale za rzecz słuszną i sprawiedliwą. To, że królestwo boże, królestwo potężnego Stwórcy, musi być nieskończone, nie wymagało żadnego uzasadnienia. W tych warunkach równie właściwe zdawało się to, że ziemski świat człowieka, jako przeciwny biegun państwa bożego, musi być ograniczony, był przecież jedynie przejściowym miejscem pobytu śmiertelnych dzieci Boga.<br />
Tylko na tym tle zrozumieć można gwałtowność i agresywność, jaką wzbudził i na siebie ściągnął Giordano Bruno swoim niebywałym duchowym odkryciem. Myśl sama, że każda gwiazda na niebie jest słońcem, jak nasze, dzisiaj jeszcze przyprawia nas o zawrót głowy. Rozumowanie prowadzące do wniosku, że liczba tych słońc, przekraczająca wszelkie granice naszych możliwości obserwacyjnych, musi we wszystkich kierunkach być nieskończenie wielka w nieskończenie wielkim Wszechświecie - dla współczesnych Bruna w końcu XVI wieku musiało stanowić ogromny szok. Załamało się dotychczasowe poczucie bezpieczeństwa w świecie, wprawdzie wielkim, ale w zasadzie dającym się jeszcze objąć zmysłami, w świecie chronionym i otulonym nieskończonością boskiej wszechmocy.<br />
Przede wszystkim zarzucano heretyckiemu dominikaninowi, że odważył się przypisać Wszechświatu pewną właściwość, przysługującą według najgłębszego ówczesnego przekonania tylko Bogu, mianowicie nieskończoność w czasie i przestrzeni. Było to niewątpliwe bluźnierstwo. Sam Bruno musiał chyba podobnie odczuwać swój konflikt. W każdym razie latami uporczywie odmawiał wysłuchania mszy świętej. Trwał jednak niezłomnie przy swoim poglądzie, wierząc w słuszność swego rozpoznania. Był zatem w pełni przekonany, tak jak wszyscy jemu współcześni, że przez twierdzenie o nieskończoności Wszechświata stał się winny przestępstwa karanego w owych czasach śmiercią.<br />
Nie umniejszyła jego herezji teza, jakoby Kosmos w swej nieskończoności i wiecznej niezmienności stanowił formę, w jakiej wyraża się sam Bóg, jakoby Wszechświat właśnie dlatego musiał być nieskończony, że był Bogiem. (Zobaczymy zresztą zaraz, że argumenty użyte w tej dyskusji były zadziwiająco nowoczesne i nie straciły nic ze swej aktualności w świetle najnowszych odkryć przyrodniczych.)<br />
Pomimo wysokiego poziomu umysłowego, na jakim rozgrywał się spór między Giordanem Brunem a współczesnymi mu teologami i filozofami, zdarzenia, które wreszcie doprowadziły do katastrofy, były groteskowe i niepotrzebne. W roku 1592 zbiegły filozof wykładał w Helmstedt (gdzie w 1576 roku powstał mały, ale bardzo ceniony uniwersytet, który istniał do roku 1809) i we Frankfurcie nad Menem. Tamże dotarło do niego zaproszenie od pewnego możnego pana z Wenecji. Dlaczego Bruno zaproszenie to przyjął - nie wiadomo. Widocznie zbyt późno spostrzegł, jak dziwaczny krył się za nim zamiar. Wenecjanin spodziewał się bowiem, że legendarny, osnuty tajemniczą famą uciekinier wprowadzi go w arkana czarnej magii. Skoro tylko gość zawiódł pod tym względem jego oczekiwania - oddał go czym prędzej w race inkwizycji. Po procesie trwającym lat siedem odszczepieńca spalono publicznie w Rzymie na stosie w dniu 17 lutego 1600 roku.<br />
Los Giordana Bruna dziś jeszcze nie jest nam obojętny. Dziwnej siły symbolu nabiera fakt, że pierwszy człowiek, który wpadł na niebywały pomysł, jakoby Wszechświat, w jakim żyjemy, był nieskończenie wielki, został za to twierdzenie zgładzony przez swoich bliźnich. Jednakże, jakkolwiek tragiczny jest przebieg całej tej sprawy - przy czym w odniesieniu do surowości wyroku nie wolno nam zapominać, że ówczesne prawo karne jak na nasze dzisiejsze pojęcia było w ogóle bardzo okrutne - współczucie i szacunek dla niewiarygodnego męstwa tego niezłomnego męczennika wiedzy nie mogą nam przesłaniać faktu, że w końcu Giordano Bruno nie miał racji.<br />
Przy użyciu radioteleskopów i obserwatorów satelitarnych astronomowie przeprowadzają obecnie dowód na to, że w istocie nieskończoność w czasie i przestrzeni nadal stanowi przywilej boski - bez względu na to, czy się chce w Boga wierzyć, czy też nie. W każdym razie na tym świecie nieskończoność nie spełnia się w żadnej formie i w ogóle nie jest możliwa. Dotyczy to również Wszechświata jako całości. Nadzwyczajne znaczenie odkrytego przypadkowo w 1965 roku przez Penziasa i Wilsona "szumu zakłócającego" polega właśnie na tym, że - jak potwierdzają wszystkie do tej pory w związku z tym wykonane badania - stanowi pierwszy konkretny tego dowód. Aby zrozumieć, dlaczego tak jest, musimy rozejrzeć się nieco szerzej.<br />
Także Immanuel Kant w półtora wieku po Giordanie Brunie uważał za oczywiste, że świat jest nieskończenie wielki i wiecznie niezmienny. Wielu zna słynnego królewianina tylko jako filozofa. Tymczasem jego wydana w 1755 roku Allgemeine Naturgeschichte und Theorie des Himmels (Ogólna historia, naturalna i teoria nieba) jest dysertacją astronomiczną jeszcze dzisiaj godną czytania (oczywiście abstrahując od nużącego i skomplikowanego stylu pisarskiego owych czasów). Kant wyłożył w niej teorię powstania układów planetarnych - tak zwaną "hipotezę meteorytów" - która obecnie, po przeszło dwóch wiekach, zaczyna się potwierdzać jako prawdopodobnie prawidłowe rozwiązanie. W tej samej pracy znajdujemy także stronice, na których Kant pierwszy opisuje istnienie i domniemany wygląd naszej Drogi Mlecznej i na podstawie tylko jemu dostępnych rysunków obserwatorów nieba wyciąga logicznie słuszny wniosek, że poza zasięgiem naszej własnej Drogi Mlecznej musi występować niezliczona ilość podobnych układów gwiazdowych.<br />
Ale i ten genialny człowiek, podobnie jak Giordano Bruno, sądził, że Wszechświat jest nieskończenie wielki, pomimo że - jak zaraz wykażemy - stosunkowo łatwo udowodnić, iż tak nie jest. Kant również wierzył w nieskończoność świata, zresztą znamienne jest dobitne uzasadnienie tego argumentem, że świat jest dziełem Boga, musi więc być również nieograniczony jak on. "Z tego powodu dziedzina objawienia boskich właściwości jest równie nieskończona jak one same", pisze Kant. Innymi słowy, porzuca on w tym miejscu nagle czysto przyrodniczą argumentację, skutkiem czego wnioski jego są, jak dzisiaj wiemy, mylne.<br />
To, że rzecz nie tak się miała, zaświtało po raz pierwszy w głowie pewnemu lekarzowi, Wilhelmowi Olbersowi, który w początkach ubiegłego stulecia praktykował w Bremie. Olbers był zapewne bardzo dobrym lekarzem, sądząc po tym, że otrzymał ufundowaną przez Napoleona pierwszą nagrodę za najlepszą pracę na temat "krupu błoniastego" (tak wówczas nazywano błonicę). Wszystkie swoje wolne chwile z pasją poświęcał astronomii. Również w tej dziedzinie Olbers odnosił nieprzeciętne sukcesy. Odkrył nie mniej niż sześć komet i dwie spośród pierwszych czterech planetoid (Pallas j Westa). Ponadto zasłynął w środowisku astronomów z tego, że opracował nową metodę obliczania orbity komet.<br />
Ten wszechstronny i pełen inicjatywy człowiek pewnego dnia zadziwił się nad całkiem codziennym i nie budzącym wątpliwości zjawiskiem, nad tym, że w nocy zapada ciemność. W toku swych astronomicznych rozważań Olbers natknął się na osobliwą sprzeczność, której widocznie nikt przed nim nie zauważył: jeżeli Wszechświat jest nieskończenie wielki i jeżeli ów nieskończenie wielki Wszechświat wszędzie jest równomiernie wypełniony gwiazdami, to właściwie całe niebo powinno i po zachodzie Słońca świecić tak samo jasno jak Słońce.<br />
Tok rozumowania naszego lekarza z Bremy był mniej więcej taki: nieskończenie wiele gwiazd wytwarza nieskończenie wielką jasność. Co prawda jasność gwiazdy dosyć szybko maleje w miarę oddalania się, a mianowicie w kwadracie odległości. Oznacza to więc, że nasze Słońce z dwukrotnie większej odległości oświetlałoby i ogrzewało nas tylko siłą jednej czwartej obecnej siły, a także, że każda gwiazda, w rzeczywistości równie jasna jak Słońce, ale tysiąc razy odeń dalsza, miałaby dla nas już tylko jedną milionową część siły światła naszego Słońca.<br />
Dotąd wszystko wydaje się w najlepszym porządku. Wygląda na to, że nieskończenie wielka jasność wytworzona przez nieskończoną liczbę gwiazd nie może nas w ogóle dosięgnąć wskutek wzrastającej odległości gwiazd. Tymczasem Olbers wykazał, że twierdzenie takie jest błędne. Ów uśmierzający nasze niepokoje wniosek nie może być poprawny, ponieważ liczba gwiazd wzrasta jednak w miarę wzrostu odległości o wiele szybciej, aniżeli maleje ich jasność, mianowicie nie w kwadracie, lecz w trzeciej potędze odległości.<br />
Spróbujmy teraz przedstawić poglądowo, co to znaczy. Przyjmijmy więc dla przykładu zupełnie dowolnie, że wokół Ziemi w zasięgu 10 lat świetlnych występuje 100 gwiazd, rozjaśniających nasze noce swym łagodnym światłem. A teraz pójdźmy krok dalej i weźmy pod uwagę wszystkie gwiazdy do odległości dwukrotnie większej, to znaczy 20 lat świetlnych. Te gwiazdy, które teraz nam przybyły i są przeciętnie dwa razy bardziej od nas odległe, mają dla nas przez tę dwukrotnie większą odległość już tylko jedną czwartą jasności owych 100 gwiazd, które stanowiły nasz punkt wyjścia. Jednakże - a jest to sprawa decydująca - do dwukrotnie większej odległości, gdy założymy równomierny rozdział gwiazd w przestrzeni, jest ich nie dwukrotnie ani czterokrotnie, lecz aż ośmiokrotnie więcej, a zatem - 800. Jeżeli znowu podwoimy odległość i będziemy rozpatrywać kulistą przestrzeń o średnicy 40 lat świetlnych otaczającą Ziemię, okaże się, że wprawdzie jasność wprowadzonych do naszego rozumowania gwiazd maleje do jednej szesnastej (kwadrat czterokrotnej odległości), ale jednocześnie łączna liczba gwiazd wzrasta gwałtownie, bo 64- krotnie (to jest do trzeciej potęgi czterokrotnej odległości!).<br />
I tak dalej przy każdym zwiększeniu się odległości. Liczba gwiazd rośnie o wiele szybciej, aniżeli maleje jasność poszczególnych gwiazd. A wynika to po prostu z tego, że objętość kuli, którą w naszym modelu myślowym otoczyliśmy Ziemię, szybciej wzrasta niż jej powierzchnia, która jest dla nas powierzchnią rzutu geometrycznego tych gwiazd.<br />
Zatem Olbers rozumował logicznie, że gdzieś kiedyś, nawet w największej odległości, musi wreszcie istnieć jakaś granica, od której począwszy nadwyżka wzrostu liczby gwiazd nie tylko wyrówna, lecz poniekąd "nadrobi" spadek ich jasności. Ponieważ w nieskończenie wielkim Wszechświecie z pewnością musi nastąpić przekroczenie tej odległości granicznej, całe niebo powinno właściwie świecić w nocy tak jasno jak w dzień.<br />
Na szczęście możemy problem, który tak nękał doktora Olbersa, sformułować znacznie prościej: wystarczy sobie wyobrazić, że gdyby Wszechświat istotnie zawierał nieskończoną liczbę gwiazd (mówimy wyraźnie: nie niewyobrażalnie wiele, lecz nieskończenie wiele!) - wówczas w każdym najmniejszym nawet punkcie nieba nieskończenie wiele gwiazd musiałoby mieścić się jedna za drugą, a nieskończenie wiele gwiazd w każdym punkcie nocnego nieba musiałoby stworzyć nieskończenie wielką jasność, która i na Ziemi musiałaby być nieskończenie wielka, bez względu na to, na jakich odległościach gwiazdy te są równomiernie rozmieszczone.<br />
"Z tego wniosek - oświadczył Olbers - że w nocy właściwie nie powinien w ogóle zapadać mrok." Nie było nikogo, kto mógłby mu się sprzeciwić. Jego rozumowanie, wnioski i obliczenia były nie do odparcia. Ale naturalnie nie było również nikogo - nie wyłączając samego Olbersa - kto mógłby zaprzeczyć temu, że pomimo przeprowadzenia tego niezbitego dowodu co wieczór zapadają ciemności. Innymi słowy, Olbers takim postawieniem zagadnienia ujawnił klasyczny paradoks.<br />
Z tej dziwnej i dla naukowców nieco żenującej sytuacji usiłowano wybrnąć przez hipotezę, że Wszechświat może nie jest idealnie "przeźroczysty". Myśl ta w zasadzie była uzasadniona. Jak nam dzisiaj wiadomo, istotnie we Wszechświecie występują ogromne masy pyłu, które - w postaci rozległych ciemnych obłoków bądź też bardzo drobno rozproszonego tak zwanego pyłu międzygwiazdowego - zdecydowanie tłumią, a nawet całkowicie pochłaniają światło daleko położonych gwiazd. Zdawało-się więc, że taka koncepcja całkowicie usuwa wszelkie wątpliwości. Jeżeli bowiem światło gwiazd nie może do nas w pełni dotrzeć, wówczas założenia doktora Olbersa, tak teoretycznie przekonywające, po prostu nie potwierdzały się w praktyce.<br />
Tym samym więc wydawało się, że przywrócony został stary ład i porządek. Ale było to złudzenie. W rzeczywistości taki wybieg niepostrzeżenie wplątał naukę w nowy paradoks. O ile bowiem korzenie postawionego przez Wilhelma Olbersa problemu tkwiły w nieskończenie wielkim rozmiarze przestrzennym Wszechświata, o tyle omawiana hipoteza, która miała problem rozwiązać, była niezgodna z założeniem o wiecznym trwaniu Kosmosu.<br />
Jeżeli bowiem we Wszechświecie występują ciemne obłoki pochłaniające światło gwiazd, w takim razie światło to (takie byłoby dzisiaj nasze rozumowanie) dawno już musiałoby owe ciemne obłoki rozgrzać tak silnie, że świeciłyby równie jasno jak gwiazdy. Energia wypromieniowana przez gwiazdy musi się przecież gdzieś podziać. We Wszechświecie nic nie ginie. Jeżeli energia ta nie dociera do nas, bo przechwytują ją obłoki pyłu, znaczy to, że pozostaje w tych obłokach. I nawet jeżeli energia ta byłaby bardzo słaba, obłoki gromadzące ją przez nieskończenie długi czas musiałyby niewątpliwie prędzej czy później świecić same równie jasno jak gwiazdy; problemu Olbersa nie posunęliśmy więc ani o krok dalej.<br />
Obecnie wiemy już, gdzie tkwi błąd. Otóż Wszechświat nie jest ani nieskończenie wielki, ani nieskończenie dawny. Tym samym odpada decydująca przesłanka paradoksu Olbersa: sednem logicznego rozumowania genialnego astronoma amatora z Bremy było pojęcie krytycznej "odległości granicznej". Przypominamy: Olbers na podstawie dokonanych przez siebie obliczeń wnioskował zupełnie słusznie, że zmniejszanie się jasności gwiazd od pewnej określonej odległości począwszy musi być wyrównane przez ponadproporcjonalny w miarę rosnącej odległości wzrost liczby gwiazd.<br />
Tę odległość graniczną można obliczyć. Wynosi ona mniej więcej 1020 bądź - wyrażając to inaczej - 100 kwadrylionów lat świetlnych. Wobec tej liczby rozumiemy natychmiast, dlaczego w nocy jest ciemno. Wszechświat jest o wiele mniejszy, aniżeli sądzili Olbers i jego współcześni. Wszechświat nie tylko nie jest nieskończenie wielki, ale jest stanowczo zbyt mały na to, aby ponadproporcjonalny wzrost liczby gwiazd mógł się w ogóle dać odczuć w sensie przez Olbersa obliczonym. Największa realna dla nas odległość kosmiczna mieści się w rzędzie wielkości 13 miliardów lat świetlnych. A stanowi to tylko około jednej dziesięciomiliardowej części odległości granicznej Olbersa. (Będziemy jeszcze szczegółowo mówić o tym, dlaczego dziś sądzimy, że obecnie Wszechświat takie ma właśnie rozmiary.) W każdym razie jedno jest pewne, że co wieczór, gdy się ściemnia, przeżywamy namacalny dowód tego, że Wszechświat nie jest nieskończony ani w przestrzeni, ani w czasie.<br />
Znaleźliśmy się więc znowu w intelektualnym potrzasku, który był naszym punktem wyjściowym na początku tego rozdziału. Jeżeli świat nie jest nieskończenie wielki, jakie właściwie są jego granice? Jak można sobie wyobrazić takie ograniczenie świata, nie stawiając natychmiast pytania o to, co się dzieje poza tą granicą? Innymi słowy, jak należy rozwiązać zagadnienie jakiejś ostatecznej granicy, obejmującej bez wyjątku wszystko, co istnieje w taki sposób, że nie ma już żadnego "zewnątrz"? Niewyobrażalność takiej granicy stała się przecież przyczyną tego, że nasi przodkowie, skoro tylko zaczęli się zastanawiać nad tymi sprawami, z taką oczywistością przyjęli pogląd, jakoby świat był nieskończony. Widzieliśmy, że odnosiło się to nawet do Olbersa, pomimo że natrafił on na bezsporny dowód przeciwny.<br />
Kolejnym doświadczeniem naukowców było, że niewyobrażalność bywa argumentem bardzo niewłaściwym i problematycznym tam, gdzie w grę wchodzi zbadanie świata jako całości. Odkrycie tego jest nieocenionym dziełem Alberta Einsteina. Ową oczywistość, z jaką do chwili tego wysoce pouczającego odkrycia ludzie zawsze zakładali, że otaczające ich świat i natura aż do samego dna swych głębi i tajemnic muszą być nie tylko zrozumiałe, ale ponadto tak ukształtowane, aby poddawały się wyobrażeniowej zdolności naszego mózgu, ową oczywistość - z dzisiejszej perspektywy - musimy także uważać za wyraz pewnego urojenia egocentryzmu. Dotyczy to również uporczywości, z jaką wciąż instynktownie skłonni jesteśmy odrzucać jako mylne wszelkie zmysłowo niepostrzegalne wyjaśnienia pewnych właściwości świata, tylko dlatego że nas nie zadowalają.<br />
W gruncie rzeczy świadczy to o bezgranicznej naiwności, jeżeli oczekujemy, że cały świat, jaki zastajemy wokół nas, z całym jego bogactwem i wszystkimi ukrytymi w nim przyczynami, musi mieścić się akurat w objętości naszego mózgu. Nie wpadlibyśmy na ten niesłychany pomysł w odniesieniu do nikogo innego poza nami. Doskonale rozumiemy, że w stosunku do wszystkich innych znanych nam form życia jest to całkowicie wykluczone.<br />
Nie dziwi nas, że mrówka nie wie nic o gwiazdach. Wydaje się nam także zgodne z naturą, iż nawet rzeczywistość przeżywania małpy jest niewyobrażalnie uboższa od rzeczywistości otaczającego ją świata. Gdy się uważnie obserwuje małpę, trudno co prawda obronić się przed dziwnie melancholijnym uczuciem na myśl, jak blisko, a jednocześnie jak beznadziejnie<br />
zwierzę to w swoim rozwoju duchowym zatrzymało się bezpośrednio przed umiejętnością inteligentnego rozumowania. Ale nikomu z nas nie wpada na myśl uważać to za jakąś sprawę zagadkową, wymagającą wyjaśnienia. Akceptujemy fakt jako coś całkowicie naturalnego.<br />
Taki sam stosunek mamy do własnych przodków czy też innych form "przedczłowieka". Człowiek neandertalski nic nie wiedział ani o kodzie genetycznym, ani o istnieniu atomów, nie mówiąc już o złożonej ich budowie. A przecież ani molekularny mechanizm dziedziczenia, ani struktura atomu nie powstały dopiero wtedy, gdy odkryliśmy je w wiele dziesiątków tysięcy lat później. Bez kodu genetycznego także neandertalczyk nie byłby się mógł rozmnażać. Właściwości materiałów, z jakich tworzył swoje prymitywne narzędzia, już za jego życia były określane zróżnicowaną budową atomów, z których się już podówczas składały.<br />
Tymczasem człowiekowi neandertalskiemu nie śniło się jeszcze o takich dziedzinach otaczającego go świata ani o wielu jeszcze innych, które są dzisiaj dla nas sprawą codzienną. Nie dlatego, że na nie nie natrafił, nie dlatego, że zainteresowania człowieka kopalnego szły w innym kierunku. Raczej możemy z dostateczną pewnością sądzić, że mózg neandertalski nie był jeszcze dość wysoko rozwinięty, aby uchwycić fragmenty rzeczywistości tak głęboko ukryte za fasadą tego, co widoczne. Bez trudu rozumiemy, że wielkie dziedziny świata nie mogły w ogóle jeszcze istnieć w przeżywaniu tego przedczłowieka, ponieważ mózg jego po prostu nie potrafił ich sobie przyswoić.<br />
Podobne rozpoznanie staje się naraz niezmiernie trudne, gdy chodzi o nas samych. Nagle zachowujemy się tak, jak gdyby całe miliardy lat dotychczasowego rozwoju służyły tylko i wyłącznie ukształtowaniu nas na naszym obecnym szczeblu rozwojowym. Argumentujemy wówczas tak, jak gdyby akurat właśnie w tej epoce, która przypadkowo jest nam współczesna, mózg nasz osiągnął najwyższy spośród wszystkich możliwych stopni rozwoju, charakteryzujący się tym, że świat cały, ze wszystkimi swoimi właściwościami i prawidłami, mógłby się w nim zawrzeć.<br />
Prawdą natomiast jest, że położenie nasze w porównaniu z sytuacją człowieka neandertalskiego w gruncie rzeczy nie zmieniło się w stopniu godnym uwagi. Niewątpliwie możemy odnotować znaczny postęp naszej wiedzy o właściwościach Kosmosu. Mózg nasz od tego czasu z pewnością się rozwinął, a nagromadzone w ciągu wieków wyniki prac tysięcy badaczy umożliwiły nam pierwszy wgląd w niektóre aspekty świata, niedostępne gołym okiem. Ale fen postęp ostatnich stu tysięcy lat jest bardzo nikły w porównaniu z niebywałymi rozmiarami Kosmosu oraz niewyobrażalnym skomplikowaniem i obfitością obserwowalnych w nim zjawisk.<br />
Dopiero gdy dzięki takim rozważaniom uporządkujemy sobie nieco odpowiednie skale, ujrzymy, jaką bezgraniczną naiwnością jest oczekiwać, że świat we wszystkich swoich częściach stanie się dla nas zrozumiały i zmysłowo postrzegalny. Łatwiej będzie nam uświadomić sobie, że tak być nie może zwłaszcza tam, gdzie nasze badania odrywają się szczególnie drastycznie od warunków znanego nam codziennego otoczenia. Nie jest więc wcale dziwne, że to, co się dzieje wewnątrz atomu, a także na zewnętrznych obrzeżach Wszechświata, jest dla nas niewyobrażalne bądź "nieprzedstawialne". Prawdziwie zdumiewa raczej, że w ogóle potrafimy sensownie zastanawiać się także nad tymi obszarami Kosmosu, aczkolwiek musimy pogodzić się z tym, że udaje nam się to tylko przy użyciu duchowych protez, jakimi są abstrakcyjne formułki i niepoglądowe symbole.<br />
Odkrycie, że świat jako całość jest odmienny od tego, co jest zgodne z naszymi przyzwyczajeniami i zdolnością naszej wyobraźni - oto jedyne w swoim rodzaju osiągnięcie Alberta Einsteina. Wynikiem jego rozmyślań jest legendarna teoria względności, w której nazwie wszystko nieomal jest mylące. Przede wszystkim nie jest już teorią. Co najmniej od owego dnia w sierpniu 1945 roku, w którym nastąpiła zagłada Hiroszimy, ponieważ bez odkrytej przez Einsteina identyczności materii i energii nie istniałaby możliwość skonstruowania bomby atomowej. Niezależnie od tego, od początku o tyle nie była w ogóle teorią, że - wbrew temu, co wielu ludzi dzisiaj jeszcze mniema - nie była to jakaś śmiała spekulacja wymyślona przy biurku. Przeciwnie, punktem wyjściowym były wyniki doświadczeń, a więc fakty, których nie można było zrozumieć przy pomocy znanych do tej pory praw natury. Najważniejszym punktem wyjścia był całkowicie zagadkowy podówczas rezultat pewnego doświadczenia, przeprowadzonego w roku 1881 w Chicago przez amerykańskiego fizyka Alberta Michelsona.<br />
Michelson skonstruował przyrząd optyczny, który dzięki określonemu ustawieniu zwierciadeł umożliwiał mu pomiar prędkości światła pochodzącego od Słońca - raz prostopadle względem orbity Ziemi, a drugi raz w takim położeniu, że prędkość ruchu orbitalnego Ziemi powinna zsumować się z prędkością światła. Prędkość światła wynosi 300 000 kilometrów na sekundę, a prędkość Ziemi względem źródła światła, to jest Słońca, tylko 30 kilometrów na sekundę.<br />
Dlatego też wynik w pierwszym przypadku powinien wynieść właśnie 300000, a w drugim 300030 kilometrów na sekundę. Różnica była bardzo mała. Jednakże Michelson tak znakomicie zbudował swój przyrząd, że różnica ta musiała dla niego być bezspornie wyznaczalna.<br />
Historyczne znaczenie tego doświadczenia polega na tym, że nie dało ono oczekiwanego wyniku. W obu przypadkach Michelson otrzymywał tą samą wartość 300 000 kilometrów na sekundę. Jakkolwiek Amerykanin obracał swój cenny przyrząd, prędkość własna Ziemi po prostu nie pozwalała się dodać do prędkości światła. Ponieważ doświadczenie było stosunkowo proste i przejrzyste, wynik wydawał się całkowicie zagadkowy, trudno było przecież wątpić w realność obiegu Ziemi wokół Słońca.<br />
W następnych latach niejednokrotnie powtarzano doświadczenie z tym samym (negatywnym) rezultatem; dla fizyków była to nierozwiązalna łamigłówka. Dopiero Einstein w 1905 roku wpadł na wyjaśnienie, wyglądające zrazu na absurd, które jednak w końcu doprowadziło go do opracowania słynnej "teorii". Można rzec, iż Einstein dlatego rozwiązał problem doświadczenia Michelsona, że za punkt wyjścia nie wziął wcale oczekiwanego przez wszystkich wyniku, lecz przyjął za podstawę swoich rozważań otrzymywany rezultat - aczkolwiek dziwaczny - jako fakt, pomimo że zdawał się on urągać wszelkim zasadom , logiki.<br />
Powszechnie oczekiwano, jako rzeczy zupełnie oczywistej, że prędkość Ziemi może być dodawana do prędkości światła. Sytuacja byłaby zatem równie prosta, jak na przykład człowieka, który spaceruje sobie korytarzem wagonu jadącego pociągu pośpiesznego. Jeżeli założymy, że pociąg jedzie z szybkością 100 kilometrów na godzinę, a podróżny idzie 5 kilometrów na godzinę w kierunku jazdy, wówczas pieszy porusza się w stosunku do terenu, przez który pociąg jedzie, z prędkością 105 kilometrów na godzinę. Można to zmierzyć i wynik będzie właśnie taki. W opisanej sytuacji obie poszczególne prędkości, pociągu i spacerującego w nim podróżnego, sumują się. Wynik odpowiada więc znanej z klasycznej mechaniki zasadzie dowolnego sumowania prędkości, która wydaje się całkowicie sama przez się zrozumiała.<br />
W świetle tej zasady zupełnie niezrozumiałe było więc, dlaczego tego wyniku dodawania nie otrzymuje się przy Michelsonowskim doświadczeniu. Prawda, że jedna z dwóch dodawanych prędkości - prędkość światła - była w tym doświadczeniu niewspółmiernie większa od obu prędkości w przykładzie z pociągiem pośpiesznym. Ale zdawało się, że różnica ta nie może zaważyć na zasadzie doświadczenia ani na oczekiwanym wyniku.<br />
Genialny pomysł Einsteina polegał na hipotezie, że rzędy wielkości owych prędkości w obu doświadczeniach mogłyby może jednak mieć coś wspólnego z zasadą tych doświadczeń - chociaż wydaje się to zupełnie niezwykłe i niewyobrażalne. Może świat w zasięgu tak bardzo wielkich prędkości jak prędkość światła jest inny aniżeli to, co znamy przykładając skalę naszego świata codziennego?<br />
W trakcie tych rozważań zrodziła się ponadto u Einsteina wzrastająca nieufność wobec pozornej logiki zasady dowolnego sumowania prędkości. Wprawdzie na pierwszy rzut oka zasada ta była przekonująca i zdawała się nie wymagać żadnych wyjaśnień. Ale gdy się ją konsekwentnie przemyślało do końca, prowadziła w przypadkach krańcowych do wyników nasuwających duże wątpliwości. Dowolne dodawanie oznacza przecież, że w zasadzie można do siebie dodawać poszczególne prędkości tak długo, że w końcu dochodzi się do prędkości nieskończenie wielkiej. Tymczasem w rzeczywistości nie powinny właściwie istnieć prędkości nieskończenie wielkie, rozumował Einstein dalej, gdyż oznaczałoby to, że wszystkie, największe nawet odległości w przestrzeni Wszechświata mogą zostać pokonane bez żadnego nakładu czasu, "momentalnie" (to jest właśnie z nieskończenie wielką prędkością), a jest to wyraźny absurd. Tym samym znaleziony został punkt wyjścia do decydującego kroku, który pierwszy postawił Einstein: jeżeli nie istnieją nieskończenie wielkie prędkości, to istnieć musi jakaś największa prędkość, najwyższa prędkość graniczna, której nie może przekroczyć nikt i nic, żadna materia i żadne promieniowanie.<br />
Jeśli tak jest, to wyjaśnienie niezrozumiałego do tej pory rezultatu doświadczenia Michelsona leżało jak na dłoni. Wyniku jego w ogóle już nie trzeba było tłumaczyć. Wystarczało przyjąć, że właśnie prędkość światła jest ową największą, niczym innym w Kosmosie nie dającą się przewyższyć prędkością. W takim razie jasne się stało, dlaczego nie można już było do niej dodawać żadnej innej prędkości. Einstein zakończył swoje rozważania stwierdzeniem, że doświadczenie Michelsona można zrozumieć tylko przy założeniu, że nic - nawet samo światło - nie może się poruszać prędzej niż około 300 000 kilometrów na sekundę. W toku naszych badań nad przyrodą w ciągu ostatnich stuleci musieliśmy się wciąż od nowa oswajać z tym, że rzeczywistość nie jest taka, jak sądziliśmy. Dowiedzieliśmy się, że grom i błyskawica nie są tworem zagniewanych bogów, lecz niewidzialnych i niewyobrażalnych pól elektromagnetycznych. Przyzwyczailiśmy się do tego i wyciągnęliśmy stąd pewne korzyści. Przykłady takie można dowolnie mnożyć, począwszy od odkrycia kulistego kształtu Ziemi aż do nieoczekiwanego stwierdzenia, że Wszechświat jest skończony.<br />
W żadnym z tych przypadków nie zastanawialiśmy się dłużej nad tym, dlaczego tak jest. To samo powinno dotyczyć sprawy prędkości światła. Nikt - nawet sam Einstein - nie odpowie nam na pytanie, dlaczego prędkość światła jest najwyższą z wszystkich możliwych prędkości. Po prostu tak jest. Dowodem tego doświadczenie Michelsona, a nam nie pozostaje nic innego, jak fakt ten przyjąć, nawet gdyby jego skutki miały być najbardziej sprzeczne z naszymi utartymi wyobrażeniami. Nawet gdyby były sprzeczne z naszą logiką. Nasza logika bowiem i siła naszej wyobraźni są ludzkie. Prędkość światła natomiast i jej osobliwości są cechami Wszechświata. A rzeczy te wcale nie muszą sobie wzajemnie odpowiadać.<br />
Rozpoznanie to jest decydującym przełomem wywołanym przez teorię względności. Kto je zrozumie, ten uchwycił znaczenie tej rewolucyjnej teorii. Od czasu Einsteina pewne jest, że odpowiedź na pytanie, co wewnętrznie spaja świat, wygląda inaczej, niż ludzie oczekiwali przez dziesiątki wieków: odpowiedź ta jest niepoglądowa. Nikt nie może powiedzieć, dlaczego prędkość światła w pozbawionej powietrza przestrzeni wynosi właśnie 299 792,5 kilometrów na sekundę (taka jest obecna najdokładniejsza wartość) i dlaczego akurat ta wartość określa największą prędkość możliwą na tym świecie.2 <i>(Cyframmi na końcach zdań oznaczono przypisy, które można przeczytać na końcu artykułu. Niektóre z nich są bardzo ciekawe.)</i> Musimy się pogodzić z tym, że tak jest. To samo dotyczy wszystkich konsekwencji nieuchronnie wynikających z tego odkrycia.<br />
Konsekwencje te tworzą właściwą treść teorii względności. Nie możemy tu szczegółowo rozpatrywać każdej z nich. Ponieważ są zmysłowo niepostrzegalne, byłoby to możliwe tylko z pomocą skomplikowanych wzorów matematycznych. Pragnę więc na jednym jedynym przykładzie wykazać w najprostszej formie, dlaczego fakt, że prędkość światła jest największą prędkością, ma tak brzemienne w skutki znaczenie: otóż jeżeli we Wszechświecie nie ma możliwości szybszego nawiązywania kontaktów bądź dokonywania obserwacji, to na przykład pojęcie "jednoczesności" staje się bezsensowne.<br />
Mówiąc dokładnie, astronomowie nasi na niebie obserwują właściwie zjawy. Ciała niebieskie, które oglądają bądź fotografują swymi przyrządami, ściśle biorąc, w ogóle już nie istnieją. W związku ze skończonością prędkości światła bowiem widzimy odległą od nas na przykład o 10 lat świetlnych gwiazdę, taką jaka była 10 lat temu. Dla praktyki obserwacji astronomicznych jest to zwykle bez znaczenia. Ale przecież w gruncie rzeczy ma to ogromne znaczenie, że ani tej, ani wszystkich innych gwiazd nigdy w żaden sposób nie będziemy mogli ujrzeć w takiej postaci, jaką mają naprawdę w chwili obserwacji.<br />
Załóżmy sobie teraz, że dzięki przypadkowi u nas na Ziemi, a "jednocześnie" na jednej z planet owej o 10 lat świetlnych od nas oddalonej gwiazdy następują wielkie wybuchy wulkaniczne. Co. oznacza wtedy właściwie owo "jednocześnie"? Ani my, ani żaden hipotetyczny obserwator na dalekiej planecie nie moglibyśmy przeżyć tych wybuchów jednocześnie. Obraz eksplozji potrzebuje 10 lat do przebycia odległości między planetami, a skoro prędkość światła jest największą prędkością w ogóle możliwą, nie ma niczego, co mogłoby nas lub tamtego obserwatora poinformować w czasie krótszym o tym, że i kiedy u partnera nastąpił wybuch.<br />
Jeżeli sobie raz głęboko przemyślimy tę sytuację, zobaczymy, że ona sama już powoduje, iż pojęcie "jednoczesności" staje się bardzo blade i właściwie sztuczne. Naturalnie można wstecz, na podstawie znanej odległości między obiema planetami, z pozycji każdej z nich sprawdzić, czy erupcje sprzed dziesięciu lat nastąpiły istotnie w tym samym czasie. Ale nigdy, z zasady, nie można tego przeżyć czy też bezpośrednio obserwować. Szansę taką miałby tylko przypadkowy obserwator oglądający wybuchy wulkaniczne z jakiegoś trzeciego ciała niebieskiego, znajdującego się dokładnie pośrodku drogi między obiema planetami. Obserwator taki mógłby rzeczywiście ujrzeć eksplozję obu wulkanów jednocześnie, chociaż on również nie przeżyłby tego jednocześnie z zajściem obu tych wydarzeń, lecz - zgodnie ze swą środkową pozycją - dopiero w pięć lat później.<br />
Zanim przedwcześnie pogodzimy się z ową ograniczoną "jednoczesnością", powinniśmy wiedzieć, że wiąże się z tym jeszcze jedna zasadnicza komplikacja. Załóżmy, że koło owej planety z naszym trzecim obserwatorem, położonej w środku drogi, przelatuje bardzo szybki statek kosmiczny. W tej samej chwili, w jakiej obserwator na planecie widzi "jednocześnie" oba wybuchy wulkaniczne (jak mówiliśmy - z pięcioletnim opóźnieniem), statek kosmiczny właśnie także mija tę środkową planetę. Pilot jego znajduje się więc w tym momencie także dokładnie w środku między Ziemią a daleką planetą. Leci on nieomal z prędkością światła z powrotem ku Ziemi i również obserwuje oba "zdarzenia". I cóż widzi?<br />
Pomimo że pilot w czasie swego lotu kosmicznego w tym momencie czyni obserwacje z tego samego miejsca, co jego kolega na planecie będącej w spoczynku - nie widzi on wcale obu wybuchów wulkanicznych jednocześnie. Wskutek bowiem zawrotnego tempa, w jakim pędzi w kierunku ziemskiego wulkanu, wychodzące stamtąd promienie światła trafiają do jego oczu zdecydowanie wcześniej niż promienie tamtego wulkanu, od jakiego się oddala z tą samą prędkością. Teraz powstał już zamęt straszliwy. Kto więc teraz ma "rację"? Obserwator na planecie w spoczynku czy też pilot w swoim pędzącym statku kosmicznym? Pierwszy twierdzi, że widział jednoczesny wybuch obu wulkanów. Pilot gwałtownie mu zaprzecza i gotów jest nawet udowodnić zdjęciami filmowymi, że wulkan na Ziemi wybuchnął wyraźnie wcześniej od tamtego. Który z nich ma rację? Który z nich relacjonuje prawidłowo "rzeczywistą sytuację"?<br />
Einstein udzielił salomonowej odpowiedzi: "obaj". Nie można uznać żadnego z obu miejsc obserwacyjnych za uprzywilejowane, za "jedynie właściwe". Nie istnieje żadne kryterium, które uprawniałoby nas do takiej decyzji. Jedyny możliwy w tym przypadku logiczny wniosek polegać może wyłącznie na stwierdzeniu, że w rzeczywistości "jednoczesność" nie istnieje, w każdym razie, gdy w grę wchodzą bardzo wielkie odległości i bardzo wielkie prędkości. Jednoczesność dwóch zdarzeń zależy od tego, czy i z jaką prędkością porusza się obserwator. Czas zależy więc tutaj od "stanu przestrzennego" (a mianowicie od prędkości) obserwatora. W związku z tym wszystkie wypowiedzi o czasie muszą uwzględniać te warunki przestrzenne. Innymi słowy: czas jest powiązany z przestrzenią ("względność"). Stąd nazwa teorii względności. Czas i przestrzeń są wzajemnie od siebie zależne. Konsekwentne kroczenie raz obraną drogą doprowadziło Einsteina do odkrycia, że czas przy prędkościach zbliżonych do prędkości światła płynie wolniej i że materia w rzeczywistości jest tylko pewną formą stanu energii. A w dziesięć lat później, w 1915 roku, doszedł do przekonania, że przestrzeń również, tak jak czas, nie może być uważana za "absolutną". Podobnie jak czas zależny jest od przestrzeni, tak samo cechy przestrzeni określane są (i podlegają zmianom) przez zawartą w niej materię. Ponieważ zaś Wszechświat wszędzie jest wypełniony dosyć równomiernie materią, musi być "zakrzywiony" odpowiednio do ilości i rozdziału tej materii.<br />
Dlaczego tak jest, można znowu udowodnić tylko trudnymi wzorami matematycznymi. Nam wystarczy, gdy powiemy, że obecnie na całym świecie nie ma już żadnego poważnego fizyka ani matematyka, który by jeszcze wątpił w te wyniki teorii względności. Kto musi się przyznać, że mu się nie udaje wyobrazić sobie czegokolwiek pod pojęciem "zakrzywionej przestrzeni", niechaj się nie obawia, że jest to objaw braku inteligencji czy wykształcenia. Einstein też nie był lepszy. Nie ma człowieka, który mógłby sobie wyobrazić zakrzywienie przestrzeni. Ale wzory matematyczne wykazują, że przestrzeń jest zakrzywiona.<br />
Wzory matematyczne mają wiele podobieństwa do sond kosmicznych wystrzeliwanych przez naukowców, którzy dotarli do granicy wydolności naszej wyobraźni i żywią nadzieję, że sondy przyniosą im sensowną odpowiedź na pytanie dotyczące prawdy o naszym świecie, prawdy znajdującej się poza tą granicą. Gdy Einstein spróbował za pomocą swoich wzorów dowiedzieć się czegoś o całkowicie niewyobrażalnym sposobie, w jaki Wszechświat - nie będąc nieskończony - może być ograniczony, otrzymał odpowiedź, że przestrzeń tego Wszechświata jest zakrzywiona i dlatego żadnych granic nie potrzebuje.<br />
Aczkolwiek wynik ten jest całkowicie zmysłowo niepostrzegalny, jest on nadzwyczaj zadowalający. Dlaczego tak jest, można sobie przynajmniej w tym przypadku uprzytomnić na podstawie pewnego porównania. Istnieje bowiem na kolejnym niższym poziomie w pełni analogiczna i zmysłowo postrzegalna sytuacja przestrzenna: jest nią powierzchnia kuli. Powierzchnię kuli można uważać za płaszczyznę dwuwymiarową, tak zakrzywioną w kolejnym wyższym (to jest trzecim) wymiarze, że jest ona powierzchnią zamkniętą w sobie. Wskutek tego zakrzywienia powierzchnia kuli nie jest nieskończenie wielka, pomimo że nie ma żadnych granic. Jakkolwiek połączenie tych dwóch właściwości może się w pierwszej chwili wydawać paradoksalne, każdy zdoła się łatwo przekonać, że tak właśnie jest, patrząc na zwyczajny globus.<br />
Z wzorów Einsteina wynika, że zupełnie podobnie nasz trójwymiarowy Wszechświat jest zakrzywiony w kolejnym wyższym (a w tym przypadku byłby to czwarty) wymiarze, tak że jest zamknięty w sobie, nie mając żadnej granicy. Ten wynik dlatego jest tak zadowalający, że wreszcie uwalnia nas z owego umysłowego potrzasku, o jakim tylokrotnie już wspominaliśmy. Pomimo że sobie tego nie umiemy wyobrazić, możemy jednak obecnie przynajmniej wiedzieć, że Wszechświat może być jednocześnie nieograniczony, a zarazem nie być nieskończenie wielki. Wielu ludzi odczuje zmysłową niepostrzegalność takiego rozwiązania jako przykrość. Ale po tym wszystkim, cośmy tymczasem rozważyli, nie powinno nas to już tak bardzo zdumiewać. Mówiąc o zagadnieniu granic Wszechświata obracamy się przecież naprawdę już na samych krańcach zdolności pojmowania naszych mózgów, wyhodowanych w warunkach ziemskich.<br />
Stąd też musimy wystrzegać się tego, aby chcieć wyczytać jeszcze więcej z owego porównania, za pomocą którego usiłowaliśmy wytłumaczyć sobie informację naszej "matematycznej sondy kosmicznej". Z pewnością kusi nas, aby przykład ten uważać za dowód realności czwartego wymiaru. Jeżeli nasz trójwymiarowy Wszechświat ma być zakrzywiony "w kolejnym wyższym wymiarze", to należałoby sądzić, że ten "kolejny wyższy wymiar" chyba musi naprawdę istnieć. Niemniej trzeba tu zachować dużą wstrzemięźliwość. Porównaniem z powierzchnią kuli wytłumaczyliśmy sobie niezrozumiałą dla nas informację wzoru, ale nikt nie wie, czy tym samym już nie wypaczyliśmy oryginalnego przekazu. Stąd niesłuszne byłoby sądzić, że z owej przetłumaczonej na zrozumiały język wiadomości, a więc modelu myślowego powierzchni kuli, można będzie jeszcze odczytać dalsze prawidłowe informacje. Doszliśmy bowiem chyba definitywnie do pewnej nieprzekraczalnej dla naszych mózgów, granicy, poza którą nawet dostarczone przez matematykę "sondy" nie wniosą już żadnej informacji do znanego nam swojskiego świata.<br />
Muszę się przyznać, że niekiedy przyłapuję się na dziwnej myśli, że może jednak jakiś obserwator z czwartego wymiaru przygląda się temu, jak darninie się trudzimy, aby sobie wyobrazić "zakrzywioną przestrzeń", i jak przy tym raz po raz obijamy się wcale nie o granice Wszechświata, lecz - naszego własnego mózgu. Może wówczas jego również nachodzi uczucie melancholii, gdy sobie uświadamia, jak blisko, a jednocześnie jak beznadziejnie zatrzymaliśmy się w naszym rozwoju umysłowym bezpośrednio przed możliwością wyobrażenia sobie także i czwartego wymiaru.<br />
Tak więc po upływie ponad trzystu lat od gwałtownej śmierci Giordana Bruna (którego miejsce kaź-ni dawno, bo w 1889 roku, uczczono postawieniem pomnika) nauka ludzka znalazła odpowiedź na pytanie, jak zbudowany jest Wszechświat jako całość: jest zamknięty w sobie, więc nieograniczony, lecz skończony.3<br />
W związku z taką budową Wszechświata jakiś wyimaginowany statek kosmiczny, który mógłby dostatecznie długo leoieć przed siebie dokładnie po prostej, po upływie bardzo długiego czasu (prawdopodobnie po 25 do 30 miliardów lat) niewątpliwie powróciłby znowu do swego miejsca startowego. Nawet gdyby pilot i kapitan sterowali zawsze najdokładniej prosto przed siebie, wynik nie uległby żadnej zmianie z tej samej przyczyny, dla której na powierzchni kuli, na przykład na naszym globie, jeśli się idzie dostatecznie dokładnie prosto przed siebie, nie można uniknąć tego, aby powrócić do punktu wyjścia.<br />
Pasażerowie owego utopijnego statku kosmicznego, dokądkolwiek by lecieli, nie czuliby nigdy jakiegokolwiek skrępowania swobody ruchu. Z każdego punktu swej podróży widzieliby podobny obraz: nieprzebraną liczbę gwiazd i dróg mlecznych równomiernie rozdzielonych w przestrzeni we wszystkich kierunkach, dokąd tylko sięgałyby ich możliwości obserwacji. Pasażerowie nie zauważyliby tego, że w toku swej podróży, wskutek szczególnych właściwości przestrzeni,<br />
jaką przemierzają, lecieliby zawsze tylko na trasach, które w czwartym wymiarze są zakrzywione i biegną z powrotem do punktu wyjścia. Mózgi ich bowiem nie potrafią uchwycić takiego "zakrzywienia przestrzeni".<br />
Wszystkie problemy zdawały się więc rozwiązane w sposób zadowalający, wszelkie sprzeczności usunięte. Einsteinowska odpowiedź na prastare pytanie jest jednym z najwspanialszych osiągnięć ducha ludzkiego. Jest ona tym bardziej podziwu godna, że znajduje się właściwie prawie już poza zasięgiem naszego rozumu. A jednak istniał pewien drobny szczegół, który drażnił Einsteina. Gdy zajmował się nowym językiem wzorów, pozwalającym na opisanie zakrzywienia Wszechświata, za każdym razem przy dokładniejszym rozpatrzeniu wynikało, że Wszechświat ten właściwie nie może być stały. Jakkolwiek by liczył, rezultat był zawsze taki sam. Wzory wskazywały na to, jakoby zakrzywiony w opisany sposób Wszechświat nie mógł być trwały. Matematyczne symbole zawierające zakodowane właściwości Wszechświata mówiły, że albo ten skończony i zakrzywiony Wszechświat musi się zapaść w sobie, albo rozlecieć na wszystkie strony.<br />
Jest to naprawdę niebywała rzecz, że informację tę można było wyczytać już z wzorów Einsteina, zanim istniała najmniejsza nawet wskazówka na to, że tak może być istotnie. Gdy się zna dalszy przebieg sprawy, wówczas ten historyczny fakt staje się oszałamiającym przykładem niesamowitej wręcz skuteczności, z jaką "matematyczne sondy kosmiczne" mogą przebadać dziedziny niedostępne naszej wyobraźni.<br />
Sam Einstein w owym czasie nie miał jeszcze pełnego zaufania do swoich wzorów. Uzyskana informacja wydawała mu się nazbyt nieprawdopodobna. Wolał do równań swoich sztucznie wstawić dodatkową liczbę, którą świadomie dobrał tak, aby usunąć informację, która mu przeszkadzała. Liczbę tę, wprowadzoną pomiędzy liczne człony swoich skomplikowanych równań, nazwał "członem kosmologicznym" (kosmologia to jest to, o czym tutaj cały czas mówimy, nauka o budowie Wszechświata). Wszystkim jego kolegom po fachu manipulacja ta wydawała się przekonywająca i dopuszczalna. Przecież nie można było chyba wątpić w stałość i ciągłość Wszechświata. Musiała więc istnieć jakaś siła przyrody, odpowiadająca wprowadzonemu dodatkowo przez Einsteina "członowi kosmologicznemu", siła, która jest przyczyną, że Wszechświat pomimo swego zakrzywienia jest trwały. Przyjdzie czas, że siła ta zostanie odkryta.<br />
Po tym wszystkim, cośmy tutaj mówili, nie pozbawiony pikanterii jest fakt, że wielki Einstein wstawił dodatkowo do swego wzoru "człon kosmologiczny" po prostu dlatego, że - wstyd to nawet głośno powiedzieć - nie potrafił sobie "wyobrazić", że świat nie jest trwały. Miałoby się wręcz ochotę powiedzieć, że to, co nastąpiło zaraz potem, było karą za tę niekonsekwencję.<br />
Krótko przed końcem pierwszej wojny światowej w Mount Wilson w Kalifornii odbyło się, po dziesięcioletnim okresie budowy, poświęcenie nowo skonstruowanego teleskopu zwierciadlanego. Przyrząd ten miał zwierciadło o średnicy 2,5 metra i był przez trzydzieści lat największym teleskopem na Ziemi. Dzięki niemu w 1926 roku udało się szefowi obserwatorium Edwinowi P. Hubble'owi "rozłożyć" mgławicę Andromedy na pojedyncze gwiazdy. Był to pierwszy w dziejach nauki przeprowadzony dowód, że owe niewidzialne gołym okiem tak zwane spiralne mgławice, pojawiające się w niezliczonych ilościach na fotograficznych płytach astronomów, są systemami dróg mlecznych (galaktykami), położonymi daleko poza naszą własną Drogą Mleczną.<br />
Nic dziwnego, że w następnych latach uwaga astronomów dysponujących nowym olbrzymim teleskopem skierowana była przede wszystkim na owe obiekty niebieskie. I znowu właśnie Hubble dokonał kolejnego sensacyjnego odkrycia, wysuwając twierdzenie o słynnej "ekspansji Wszechświata".<br />
Już od 1912 roku gromadziły się pewne obserwacje przemawiające za tym, że linie widmowe mgławic spiralnych ogólnie przesunięte są chyba zbyt daleko w kierunku fal dłuższych, a więc czerwonej części widma. Obecnie Hubble i jego współpracownicy w trakcie systematycznych badań przeanalizowali szczegółowo owo przesunięcie linii widmowych ku czerwieni. Potwierdziło się przy tym, że w praktyce można je zaobserwować w widmach wszystkich mgławic spiralnych. Jednakże najważniejszy moment w odkryciu Hubble'a polegał na udowodnieniu, że przesunięcie linii widmowych ku czerwieni jest tym wyraźniejsze, im większa jest odległość badanej mgławicy. Z tego rezultatu długoletnich badań Hubble wyciągnął wreszcie w 1929 roku jedyny możliwy i do tej pory obowiązujący wniosek: przesunięcie ku czerwieni, zgodnie z tak zwanym zjawiskiem Dopplera, należy uważać za przejaw ruchu ucieczki wykonywanego przez wszystkie mgławice.4 Zatem wszystkie mgławice spiralne z wielkimi prędkościami oddalają się od siebie we wszystkich kierunkach. A prędkość ich jest w stosunku do siebie tym większa, im bardziej są od siebie odległe.<br />
W przypadkach krańcowych owe prędkości ucieczki są niewiarygodnie wielkie. Przy tym najbardziej od nas oddalone obiekty od wielu lat nie są już wcale żadnymi mgławicami spiralnymi, lecz dosyć tajemniczymi tak zwanymi "kwazarami". Kwazar jest to utworzona z angielskiego skrótu ("Quasar") sztuczna nazwa, która ma w zasadzie wyrazić, że w grę wchodzi "ciało emitujące promienie o częstotliwości radiowej", z wyglądu podobne do gwiazdy. Kwazary z pewnością nie są gwiazdami, natomiast do tej pory nie wiadomo, jaki to może być rodzaj ciał niebieskich. Niektórzy astrofizycy przypuszczają, że natrafiliśmy tutaj, "na krańcu świata", na galaktyki w bardzo wczesnym stadium rozwoju. Dla nas ważne jest tylko, że owe kwazary emitują tak ogromnie silne promieniowanie o częstotliwości radiowej, że można wykazać ich obecność w odległościach o wiele większych aniżeli najdalsze nawet mgławice spiralne, wytropione na płycie fotograficznej naświetlanej przez długie godziny.<br />
Najbardziej odległe mgławice spiralne, jakie się jeszcze zaznaczają na płycie fotograficznej, są od nas oddalone mniej więcej o jeden do dwóch miliardów lat świetlnych. Prędkość ich oddalania się wynosi już jakieś 50 000 do 60 000 kilometrów na sekundę. Jakkolwiek prędkość ta wydaje nam się zupełnie fantastyczna, prędkość kwazarów jeszcze znacznie ją przewyższa. Wszelkie rekordy bije pewne quasi-gwiazdowe źródło radiowe odległe od nas o jakieś 8 miliardów lat świetlnych. Jego prędkość ucieczki wynosi 80 procent prędkości światła, to jest 240 000 kilometrów na sekundę.<br />
Gdy zechcemy podsumować obraz naszego Wszechświata w świetle odkrycia Hubble'a, ujrzymy widok potężnej eksplozji, przekraczającej swym rozmiarem wszelkie możliwości wyobraźni. Einstein, gdy usłyszał o odkryciu Hubble'a, bez słowa usunął "człon kosmologiczny" ze swych równań. Korekta ta bowiem nie była potrzebna. Jego wzory głosiły prawdę: Wszechświat nie tylko nie jest nieskończony, nie jest także trwały. Nie tylko nie zajmuje nieskończonej przestrzeni, ale nie trwa wiecznie.<br />
Nie potrzeba przecież uzasadniać tego, że eksplodujący bądź, jak mawiają astronomowie w nieco sztywnym języku naukowców, "ekspandujący" Wszechświat jest przeciwieństwem Kosmosu stabilnego, że właściwości jego zmieniają się w każdej upływającej chwili, chociażby tylko to, że materia w nim zawarta wskutek szybko wzrastającego rozprzestrzeniania stale się rozrzedza. Tym bardziej nie potrzeba uzasadniać, że ruch eksplozji Wszechświata nie może trwać od dowolnie długiego bądź nieskończenie długiego czasu. Innymi słowy: naukowcy natknęli się na fakty, które musiały nasunąć myśl, że świat miał swój początek.<br />
Możliwość ta wydała się wielu ludziom nauki tak rewolucyjna, tak "nienaukowa" albo - aby użyć ulubionego określenia wielu uczonych - tak "szczególna", że powstało mnóstwo teorii dla ominięcia owej sensacyjnej konsekwencji, przypominającej prastare mity i przekazy religijne. My tutaj wcale nie musimy się wdawać we wszystkie te, nieraz bardzo skomplikowane teorie i "modele świata", ponieważ tymczasem opisane przez nas odkrycie Penziasa i Wilsona raz na zawsze rozstrzygnęło problem. Świat naprawdę kiedyś się zaczął.<br />
Teraz rozumiemy, dlaczego odkryte w 1965 roku w laboratorium "Bell Telephone" promieniowanie o dziwnych właściwościach wywołało taką sensację wśród naukowców. Wystarczy pomyśleć o metodzie rachunkowego określania stanów z przeszłości na podstawie dotychczasowych pomiarów ruchów ucieczki poszczególnych mgławic spiralnych. Dokonano tego w setkach przypadków. Przypomnijmy sobie: mgławice najbliżej położone są najpowolniejsze, im większe ich oddalenie, tym większa jest także ich prędkość.<br />
Może jest tak po prostu dlatego, że najszybsze mgławice od początku miały największą prędkość i dlatego najdalej poleciały? Skoro tylko powzięto taki pomysł i dokonano odpowiednich obliczeń na podstawie odległości i prędkości poszczególnych mgławic, natychmiast okazało się, że obraz eksplozji należy istotnie rozumieć dosłownie. Przed mniej więcej trzynastoma miliardami lat wszystkie te mgławice, cała w tym Wszechświecie zawarta materia (a z nią i przestrzeń samego Wszechświata), musiały być skoncentrowane w jednym punkcie. Wraz z wychodzącą z tego punktu potężną eksplozją, której dalszy ciąg przeżywamy jeszcze dzisiaj w formie opisanej przez nas ekspansji Wszechświata, przed jakimiś trzynastoma miliardami lat świat zaczął istnieć.5<br />
Do 1965 roku była to jeszcze teoria. Co prawda wszystkie szczegóły były cudownie do siebie dostosowane i składały się na jednolity, zamknięty w sobie obraz. Później można było powiedzieć, że wynikająca z wzorów Einsteina prognoza tego, że Wszechświat kiedyś musi bądź zapaść się, bądź rozciągnąć, stanowić może również dobitne wsparcie słuszności teorii "prawybuchu" (czyli "Big-Bangu", jak naukowcy angielskiego obszaru językowego onomatopeicznie nazwali to dramatyczne wydarzenie). Pomimo to poszukiwano bezpośredniego dowodu. Wymyślić sobie można dużo rzeczy. Ale nawet to, co jest sensowne i logiczne, niekoniecznie musi naprawdę istnieć. Zaznaczamy na marginesie, że jest to punkt widzenia, który często nie dociera do wielu ludzi zajmujących się z amatorstwa rozważaniami filozoficzno-przyrodniczymi. A szkoda, często nie rozumieją bowiem, dlaczego ich teorie i konstrukcje myślowe nie znajdują aprobaty zawodowych kapłanów wiedzy.<br />
Łatwo to wytłumaczyć. Nie dzieje się tak dlatego, że - jak wielu sądzi - naukowcy są zanadto zarozumiali, aby uznać zasługi outsidera. Sprawa polega raczej na tym, że każdy uczony wie z własnego, nieraz gorzkiego doświadczenia, jak bardzo daremne jest mozolne ustanawianie teorii i wznoszenie budowli myślowych, które same w sobie są logicznie zwarte i bezsporne.<br />
W niektórych przypadkach bywa wręcz tragiczne, że tyle czasu i energii zużywa się na opracowanie "teorii" o tajemnicy życia, powstaniu materii i tym podobnych problemach. Naturalnie, każda teoria musi sama w sobie być wolna od sprzeczności i przekonująca. Ale to, czy posiada jakąkolwiek wartość, zależy wyłącznie od tego, czy w otaczającym nas świecie istnieje jakiś fakt, jakieś obserwowalne zdarzenie, które może stanowić dla niej oparcie, albo też, czy można z niej wyprowadzić taką prognozę, która da się sprawdzić doświadczalnie.<br />
Dlatego też, pomimo przesunięcia linii widmowych ku czerwieni, pomimo wzorów Einsteina, naukowcy nie byli zadowoleni. Wszystko wprawdzie wskazywało na to, że świat nasz w potężnej błyskawicy powstał z niczego, ale któż mógł być całkowicie pewny, czy przesunięcie linii widmowych ku czerwieni pochodzące od mgławic spiralnych istotnie brało się ze zjawiska Dopplera, a nie miało innej, nie wyjaśnionej jeszcze przyczyny? A może Einstein jednak miał rację, kiedy włączył do swoich równań "człon kosmologiczny"? Potrzebowano więc koniecznie jakiegoś dowodu.<br />
Gdy się chce coś znaleźć, trzeba przede wszystkim wiedzieć, czego należy szukać. Jak mógłby wyglądać dowód realności prawybuchu sprzed 13 miliardów lat? Jednym z fizyków zajmujących się intensywnie tym zagadnieniem był Robert H. Dicke z Princeton. Próbował on obliczyć warunki, które musiały panować w pierwszych sekundach istnienia świata. Następnie usiłował stąd wyprowadzić charakterystykę jakichś objawów, które dałoby się dzisiaj jeszcze odnaleźć.<br />
Dicke doszedł wreszcie do wniosku, że z błyskawicy owego wybuchu musiało do tej pory jeszcze pozostać promieniowanie termiczne, charakterystyczne dla temperatury około 3 stopni Kelvina. Równa się to tylko 3 stopniom powyżej absolutnego zera, to znaczy minus 273,15 stopni Celsjusza. "3 stopnie więcej aniżeli nic." Niezależnie od tej temperatury promieniowanie - zgodnie z osobliwością swego powstania - powinno być izotropowe. Innymi słowy: powinno ono wypełniać cały obecny Wszechświat całkowicie równomiernie, a dla obserwatora pozornie dobiegać jednocześnie ze wszystkich kierunków.6<br />
Możemy już w tym miejscu zrozumieć, jak Dicke doszedł do tej drugiej prognozy. Nie wolno nam tylko poddać się kuszącemu paralogizmowi, jakoby gdzieś dzisiaj we Wszechświecie istniał punkt, z którego świat rozdał się do swych obecnych rozmiarów. Chociaż jest to dla nas i zawsze pozostanie niewyobrażalne, nie wolno nam zapominać, że w owym czasie Kosmos sam był tylko punktem i że to właśnie ten punkt się rozciągnął. Dlatego też Dicke twierdził, że Wszechświat musi jeszcze teraz być wypełniony całkowicie równomiernie pozostałym po wybuchu promieniowaniem.<br />
W konkretnych warunkach obserwacji musi to oznaczać, że przyrządy powinny wykazywać promieniowanie ze wszystkich kierunków i o jednakowym natężeniu. W zasadzie zjawisko to powinno być dokładnie takie samo w każdym dowolnym miejscu Wszechświata; Dicke jeszcze dodał, że - rozumując logicznie - dla takiego promieniowania pochodzącego od początków świata nie powinno w całym Kosmosie być żadnego uprzywilejowanego punktu. Teoretycznie również było to całkowicie poprawne. Brzmiało co prawda nieco akademicko, ponieważ wniosku tego - jak się zdawało - nigdy nie będzie można sprawdzić. Tak więc intensywność odpowiadająca 3 stopniom Kelvina i opisana izotropowość stanowiły list gończy poszukiwanego promieniowania. Trudności techniczne były ogromne. W Princeton niebawem rozpoczęto budowę odpowiednich anten. I właśnie w tym czasie Dicke przypadkowo dowiedział się o dziwnym zakłócającym szumie, z jakim męczył się zespół w "Bell Telephone". Ciąg dalszy jest nam znany. Penzias i Wilson - nie wiedząc o tym i nie zamierzając tego - odkryli poszukiwane promieniowanie.<br />
Cała sprawa nie była aż tak przypadkowa, jak by się mogło wydawać. Przypadek nie polegał na tym, że pracownicy "Bell Telephone" swymi aparatami przechwycili resztkowe promieniowanie prawybuchu, lecz na tym, że wiadomość o tym dotarła do Dicke'a, który mógł im powiedzieć, o co chodzi. Ostatecznie nie jest aż tak trudno wytropić owo resztkowe promieniowanie. Wiemy obecnie, że powoduje ono nawet część tego "optycznego szumu", tego "opadu śnieżnego", jaki widujemy na ekranie naszych telewizorów, wówczas gdy po zakończeniu programu aparat pozostaje włączony i jest jak gdyby "na jałowym biegu". W takiej postaci więc echo powstania świata dotąd jeszcze przenika do naszych domów.<br />
W ubiegłych latach astrofizycy potrafili zresztą odnaleźć tę równomierność, izotropowość owego promieniowania odpowiadającego temperaturze 3 stopni Kelvina, w bardzo rozmaitych miejscach Wszechświata, potwierdzając tym samym ostatnie przewidywanie Dicke'a, które wydawało się czystą teorią. Udało im się udowodnić obecność cząsteczek cyjanu w obłokach gazowych odległych o setki lat świetlnych i przebadać fizyczny stan tych cząsteczek na podstawie analizy widmowej prześwitującego światła gwiazd znajdujących się poza nimi. Dotyczy to obecnie co najmniej ośmiu różnych i daleko od siebie położonych kosmicznych obłoków gazowych. We wszystkich przypadkach bez wyjątku analizowane cząsteczki były w stanie wzbudzenia odpowiadającym promieniowaniu charakterystycznemu dla temperatury dokładnie 3 stopni Kelvina.<br />
Od 1965 roku wiemy więc, że świat nasz miał swój początek, od którego minęło prawdopodobnie mniej więcej trzynaście miliardów lat. Według tego, co wiemy, w czasie tym powstał Kosmos w błyskawicy tak potężnej, że naukowcy dzisiaj jeszcze mogą "usłyszeć" jej echo. Jakie były przyczyny tej błyskawicy i co było przedtem?<br />
Niektórzy uczeni liczą się z możliwością, że obecne rozprzestrzenianie się świata przebiega w sposób hamowany. Wiele przemawia za tą •wersją zmniejszania się szybkości ekspansji, po prostu jako skutku wzajemnego przyciągania wszystkich mas znajdujących się w Kosmosie. Jakkolwiek nikła byłaby siła przyciągania na tak wielkich odległościach, jej działanie w ciągu bardzo, długich okresów bezsprzecznie daje się odczuć.<br />
Stąd próbuje się teraz przy użyciu największych radioteleskopów uzyskać wgląd w przeszłość dla stwierdzenia, czy może prędkość ucieczki mgławic w pierwszych miliardach lat istnienia świata nie była jednak większa niż dzisiaj. Taki wynik stanowiłby dowód hamowanego przebiegu ekspansji. Badania te są w zasadzie łatwiejsze do przeprowadzenia i mniej tajemnicze, aniżeli się w pierwszej chwili może zdawać. Trzeba tylko w tym celu sięgnąć dostatecznie daleko w przestrzeń. Znajdujemy tam bowiem mgławice i kwazary wykazujące właściwości sprzed dwu, sześciu lub więcej miliardów lat, to jest z czasu, gdy wysłały one światło, które dzisiaj odbieramy. Badania tego rodzaju prowadzą przede wszystkim Martin Ryle i jego współpracownicy w Anglii. Ich wyniki nie są jeszcze jednoznaczne. Zależą one w dużym stopniu od możliwie precyzyjnego<br />
określenia odległości mgławic, a właśnie w odniesieniu do tych najdalszych obiektów jest to obecnie jeszcze sprawa bardzo niepewna.<br />
W przypadku hamowanej ekspansji ruch ucieczki powoli, w ciągu wielu miliardów lat musiałby wreszcie ustać, po czym rozpocząłby się proces w kierunku przeciwnym. Od tej chwili pod wpływem samego tylko ciążenia wszystkie masy w całym Wszechświecie zaczęłyby wpadać na siebie z rosnącą prędkością. Tym samym po ekspansji nastąpiłaby kontrakcja Wszechświata. W fazie tej astronomowie przy badaniu widma bardzo daleko położonych galaktyk stwierdzaliby nie przesunięcie linii widmowych ku czerwieni, lecz pozorne skrócenie długości fal, a więc przesunięcie linii widmowych ku fioletowi.<br />
W ciągu tej kontrakcji prędkość zderzających się ze sobą mas stale by się zwiększała. W końcu wszystkie niezliczone galaktyki Wszechświata, każda złożona ze stu lub więcej miliardów słońc, każda z nich zawierająca milionkrotne życie w niewyobrażalnej różnorodności form, stopiłyby się ze sobą w toku jednej olbrzymiej kolizji. Cały Wszechświat zginąłby w gigantycznej implozji.<br />
Jednakże znowu w kilka miliardów lat później, gdy z rozbitej potęgą eksplozji materii kosmicznej powstaną nowe gwiazdy na nowym niebie, a na nich z kolei życie i nowe kultury - ta sama błyskawica zostałaby odkryta przez astronomów owych kultur i zinterpretowana zupełnie inaczej: nie jako upadek dawtiiejsze-go świata, lecz jako początek własnego Kosmosu.<br />
Czy może rzeczywiście tak jest? Czy przed "Big-Bangiem" istniał już kiedyś inny Wszechświat? A my zagospodarowaliśmy się na gruzach jego klęski? Czy gruzy naszego świata w jakiejś niewyobrażalnie dalekiej przyszłości służyć będą za materiał wyjściowy nowego Kosmosu, którego jeszcze nie ma?<br />
Naukowcy sądzą, że taki model "pulsującego Wszechświata" jest prawdopodobny. Trwanie jego pulsacji oceniają na mniej więcej 80 miliardów lat. Byłby to czas upływający między dwoma wybuchami kosmicznymi, byłby to w pewnym sensie czas trwania poszczególnego, "indywidualnego" Wszechświata. Nie widzimy żadnego powodu, dla którego nie miałoby się tak ciągnąć bez końca, dlaczego Wszechświat z Wszechświatem nie miałyby sobie na tym świecie w ten sposób podawać rąk w nie kończącym się łańcuchu aż do kresu wszelkiego czasu. Może istotnie tak jest.<br />
Tym samym jednak nasze pytanie o początek znowu zostało odsunięte bez odpowiedzi. Jeżeli przed naszym światem istniał inny świat, od którego dzieli nas nieprzekraczalna bariera prawybuchu, a przed nim jeszcze inny i tak dalej - wówczas wydaje się, że przyczynowy łańcuch biegnący ku początkowi zagubił się w nieskończoności. Może jednak jest tak, że żadnego początku nie było. Co prawda po tym, czegośmy się na ten temat w tym, rozdziale dowiedzieli, straciliśmy nieco zaufanie do pojęcia nieskończoności. A jak będzie ono wyglądać, gdy spróbujemy sięgnąć myślą wstecz, wzdłuż szeregu przyczyn aż do pierwszego początku pierwszego świata - tego nikt nam. powiedzieć nie może. Tutaj pytania nasze gubią się całkowicie w nieznanym.<br />
Tymczasem pytanie o początek dla każdego z nas ma jeszcze jedno zupełnie inne znaczenie. Wiedzieć chcemy nie tylko, kiedy i w jaki sposób powstał świat, wiedzieć chcemy także, dlaczego powstał. "Dlaczego w ogóle coś istnieje?" bądź, mówiąc inaczej: "Dlaczego nie jest tak, że jest nic?"<br />
Gdy o to zapytamy przyrodnika, usłyszymy lakonicznie, że na pytanie to nie ma odpowiedzi. Gdy będziemy nalegać, zapytany może stać się nawet niegrzeczny. Od jego temperamentu zależy, czy zbędzie nas oświadczeniem, że pytanie jest "bez sensu", czy nas wyśmieje, czy wyprosi sobie dalsze pytania ze strony takiego laika. Reakcja ta związana jest z pewną chorobą zawodową, na którą cierpi większość przyrodników naszego pokolenia i którą należy uważać za dalszy skutek ich wielowiekowych zaciekłych walk z teologami i filozofami.<br />
Gdy bowiem rozmawiamy z przedstawicielami nauk przyrodniczych na takie tematy, musimy pamiętać o minionych dziejach badań nad przyrodą. Giordano Bruno i Galileusz nie są jedynymi, lecz tylko najsłynniejszymi uczonymi, którzy swymi badaniami ściągnęli na siebie zagrożenie życia. Niebezpieczniejsza, nie dla badaczy osobiście, lecz dla rozwoju ich wiedzy, jest tkwiąca jeszcze dzisiaj w ludziach pewna skłonność, objawiająca się w toku dyskusji o zagadnieniach przyrodniczych, wobec każdej napotykanej większej przeszkody intelektualnej; jest nią skłonność do rezygnowania z dalszego myślenia na rzecz jakiegoś pozornego, metafizycznego lub nadprzyrodzonego, rozwiązania.<br />
Przez całe wieki chemicy, nie zastanawiając się głębiej, żywili przekonanie, że do powstania substancji organicznych (w odróżnieniu od związków nieorganicznych, minerałów itp.) niezbędna jest tajemnicza, naukowo nieuchwytna "siła życiowa", obecna tylko w organizmach żywych. Trwało to, dopóki Fryderyk Wohler w swoim laboratorium w 1828 roku po raz pierwszy nie zsyntetyzował związku organicznego - mocznika.<br />
Przykładów jest mnóstwo. Czy będzie to wyrafinowana mimikra indyjskiej gąsienicy, o której była mowa we wstępie, czy też problem powstania życia na Ziemi, którym będziemy się jeszcze zajmować - zawsze przy takich i podobnych problemach czai się pokusa uniknięcia wysiłku dalszego myślenia, konieczności cierpliwego oczekiwania na wyniki dalszych mozolnych badań w sposób nadzwyczaj prosty, przez uznanie owych problemów za "nie do wyjaśnienia na drodze naukowej" i zadowolenie się jakimś "wyjaśnieniem" nadprzyrodzonym.<br />
Ponieważ przyrodnicy także są ludźmi, oni również nie byli nigdy uodpornieni na taką pokusę. Toteż raz po raz jej ulegali. Z czasem jednak zauważyli, że z reguły największych odkryć udało im się dokonać wtedy, gdy nie ustępowali, gdy nie rezygnowali zbyt prędko, gdy - przeciwnie - cierpliwie dalej szukali przyczyn właśnie w takich przypadkach, kiedy "cud" zdawał się jedyną odpowiedzią. Tylko tym tłumaczyć można uporczywość i wyrobioną przez całe pokolenia<br />
samodyscyplinę, dzięki którym konsekwentnie wyćwiczyli się wreszcie w tym, aby nie ufać żadnemu "cudowi" i odrzucali każde nadprzyrodzone wyjaśnienie. Zbyt wiele mieli gorzkich doświadczeń w przeszłości.<br />
Stąd całkowicie zrozumiałe jest, że jedną z cech metody przyrodniczej jest postawa Wyrażająca się w tym, aby udawać, jakoby istniały tylko rzeczy obiektywnie wymierne, i próbować, jak daleko można dzięki nim zajść. Od kiedy naukowcy przybrali konsekwentnie taką w gruncie rzeczy prostą (chociaż naturze ludzkiej raczej z urodzenia obcą) postawę, przekonali się, że osiągnęli tym bardzo wiele, o wiele więcej, aniżeli się im samym kiedykolwiek śniło.<br />
Jednakże doprowadziło to do tego, że takie nastawienie u wielu z nich stało się rodzajem idee fixe, pewną "profesjonalną nerwicą", chorobą zawodową. Także i poza środowiskiem naukowym ten historyczny rozwój odbił się na postawie wielu "nowoczesnych" wykształconych ludzi, bez świadomości, gdzie tkwią korzenie tego ich nastawienia. Większość dawno zapomniała, że pierwotnie ta wewnętrzna postawa była wyrazem świadomej metody pracy, obranej ze zrozumiałych przyczyn. Reagują oni niechęcią lub drwiną, gdy stawia się ich wobec spraw i problemów spoza zasięgu rzeczy wymiernych i wyważalnych, wierzą bowiem, że muszą głosić pogląd, iż takie obszary rzeczywistości w ogóle nie istnieją.<br />
Na pewno słuszne jest, że rozważania metafizyczne nie powinny plątać się wśród przyrodniczych badań naukowych. Przyrodnik, który łamie tę zasadę, staje się zwykłym gadułą. Ale wiedza o przyrodzie nie ogarnia jeszcze całej rzeczywistości. A Albert Einstein rozpoznanie to wprowadził do nauki nawet jako zasadę.<br />
Stąd też każdy ma prawo sam wyrobić sobie własne zdanie o tym, dlaczego istnieje świat, a nie po prostu - nic. Nauki przyrodnicze tego już nie rozwiążą. A jeżeli ktoś z bezspornego faktu, że świat istnieje, chce wyciągnąć wniosek o przyczynie tego istnienia - założenie takie w żadnym punkcie nie jest sprzeczne z naszą wiedzą naukową. Żaden uczony nie rozporządza ani argumentem, ani faktem, które mogłyby być sprzeczne z tym założeniem. Nawet wtedy gdy w grę wchodzi przyczyna, która - jakżeż mogłoby być inaczej - najwyraźniej znajduje się poza tym naszym trójwymiarowym światem.<br />
Nieważne więc, z jakiego powodu, faktem jest, że świat ten istnieje. Istnieje już tak dawno, że tutaj na Ziemi - podobnie jak niewątpliwie na niezliczonych innych ciałach niebieskich - powstać mogły życie i świadomość, a wreszcie - kultura. Kultura właśnie w naszej epoce wzniosła się na szczebel, który pozwala nam po raz pierwszy świadomie rozpoznać ten przebiegający od miliardów lat proces rozwoju. Po niewyobrażalnie długich okresach nieświadomości jesteśmy -- w każdym razie na tej planecie - pierwszymi istotami żyjącymi, które odkryły siebie jako tymczasowy produkt końcowy potężnych dziejów. Jesteśmy pierwszymi ludźmi, którym dana została możliwość zrekonstruowania wstecz aż do początku<br />
świata L- co najmniej w zarysie - tego, co za nami, w celu poznania warunków, jakim my sami i nasze środowisko zawdzięcza swoje powstanie.<br />
Otwiera to przed nami zupełnie nową drogę do samozrozumienia. Do tej pory próbowaliśmy poznać istotę człowieka zawsze tylko na podstawie przebiegu tego, co zwykło się bezmyślnie nazywać "historią", a nawet "historią świata". Innych źródeł nie było. Odkrycie historii przyrody z jej niesłychanym rozwojem od prawybuchu do powstania naszej świadomości ujawnia nam. obecnie, jak bardzo nikły był ten wycinek, z którego dotąd wyciągaliśmy wnioski o całości.<br />
Historia nie jest to tylko następowanie kolejno po sobie dynastii, wypraw wojennych i kultur. Prawdziwa historia sięga daleko szerzej. Rozpoczyna się od "Big-Bangu", powstania wodoru i pierwszych ciał niebieskich, i stąd przebiega spójnie i logicznie przez tworzenie się planet z ich atmosferą, powstanie życia i mózgów aż do pojawienia się świadomości i inteligencji, do powstania historii w rozumieniu konwencjonalnym i do powstania nauki. Nie rozpoznanym jeszcze przez historyków zadaniem przyszłości jest nawiązanie zakresu ich badań do biegu dziejów w tym przyrodniczym sensie, a także dokonanie próby wyprowadzenia z tej prawdziwej historii świata podstawowych prawideł rozwojów historycznych.<br />
Owa wszechogarniająca "historia naturalna" - tak pragnąłbym ją nazwać - zawiera bowiem korzenie naszego bytu, a więc i klucz do jego zrozumienia. To, co się wtedy, przed niewyobrażalnie dawnymi czasy, gdy nie istniała jeszcze myśl, a cóż dopiero myśl o człowieku, rozegrało, wówczas już stworzyło podłoże i ramy wszystkiego, co później miało się z tego początku wyłonić. To, co stało się wtedy, tworzy formę, która wycisnęła piętno na nas i naszym środowisku. Niesłusznie wierzyliśmy przez wieki całe, /e znaleźliśmy się na tym świecie jak gdyby zupełnie gotowi, zapięci na ostatni guzik. Przeciwnie, świat ten zrodził nas w procesie swego powstawania jako jedna ze swych części.<br />
Z tej przyczyny istotne i elementarne warunki naszego bytu zostały z góry ustanowione i zdecydowane już na początku świata. Gdy w obłoku eksplozji "Big- Bangu", w pierwszych minutach po początku, protony i elektrony połączyły się w atomy wodoru, owej tak cudownie zdolnej do rozwoju pramaterii wszystkiego, co miało nadejść, już było pewne, że stałość i trwanie nie będą z tego świata. Nieustająca zmiana i rozwój, cechy przypisane temu wśród eksplozji rozwijającemu się Wszechświatowi, siłą rzeczy musiały dotyczyć wszystkiego, co ten nowo narodzony Wszechświat kiedykolwiek wytworzy.<br />
Świat, który sam jest skończony i ciągle się zmienia, nie może wszak mieścić w sobie ani nieskończoności, ani trwałości.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>2. NASZE MIEJSCE PRZY SŁOŃCU</b></span><br />
<br />
Nie wiemy dokładnie, jak powstała Ziemia. Jest to stwierdzenie, które u wielu ludzi wywoła zdumienie. I słusznie. Nauka, która bądź co bądź dojrzała do tego, że obecnie potrafi już obserwacjami tropić ślady początku świata, powinna była dowiedzieć się jeszcze znacznie więcej o tej małej planecie, na jakiej sama siedzi. Pomimo to początek Ziemi, podobnie jak w ogóle powstanie Układu Słonecznego, wciąż jeszcze w znacznym stopniu ginie w mroku niewiedzy i jest niezrozumiały.<br />
Brzmi to paradoksalnie, ale główne trudności w rozwikłaniu problemu powstania naszej planety związane są właśnie z tym, że na niej siedzimy i że pozostałe planety naszego Słońca znajdują się stosunkowo blisko nas, są więc łatwo dostępne dla naszej aparatury. Stąd znamy doskonale wszystkie ich bardzo różnorakie właściwości. Teoria powstania tych ciał niebieskich musi więc uwzględnić i wyjaśnić wszystkie te cechy. Można by zrazu sądzić, że mnogość danych i szczegółów o ciałach niebieskich położonych najbliżej nas musi oznaczać równie wielką mnogość wskazówek o sposobie, w jaki powstały.<br />
Tymczasem wcale tak nie jest. Nasz Układ Planetarny jest bowiem jedynym, jaki znamy. Planety nie świecą same z siebie, lecz - podobnie jak nasz Księżyc - tylko padającym na nie i odbijanym światłem Słońca. Poza tym nawet największe spośród nich są co najmniej dziesięć razy mniejsze od samoświecącej gwiazdy stałej, jaką jest Słońce. Jest to powód, dla którego do tej pory jeszcze nie potrafimy najczulszym nawet przyrządem obserwacyjnym zbadać układów planetarnych innych gwiazd. Właściwie to w tych warunkach musimy się przyznać, że dotąd nie potrafimy bezpośrednio udowodnić, że w ogóle istnieją inne gwiazdy, okrążane - podobnie jak nasze Słońce - nie rozżarzonymi planetami.<br />
W zasadzie byłoby więc zupełnie możliwe, żeby nasz Układ Planetarny był nie tylko jedynym, jaki znamy, ale w ogóle jedynym układem występującym w Kosmosie. Z drugiej strony stara i wypróbowana praktyka naukowców każe w bardzo małym tylko stopniu zakładać prawdopodobieństwo "niepowtarzalności" jakiegoś obserwowanego zjawiska. Czyli inaczej - jest jak najbardziej nieprawdopodobne, aby Słońce nasze zajmowało taką szczególną pozycję pośród miliardów gwiazd stałych naszego Układu Drogi Mlecznej - nie mówiąc już wcale o niezliczonych innych układach dróg mlecznych, czyli galaktykach.<br />
W tej sytuacji badacze, wobec tych niezliczonych znanych im faktów dotyczących planet naszego Słońca, nie mogą sobie pozwolić na żadne "wypowiedzi statystyczne". Oznacza to, że nie wiedzą nigdy, czy jakaś liczba albo jakiś inny fakt. stwierdzany przez nich w Układzie Słonecznym jest właśnie "typowy dla układu planetarnego", czy też jest raczej jakimś przez czysty przypadek powstałym stanem rzeczy, występującym wyłącznie w naszym Układzie Słonecznym, W pierwszym przypadku - odkryta właściwość stanowiłaby przydatny kamyczek do mozaiki jakiejś teorii powstania. Natomiast w drugim przypadku, przeciwnie, należałoby strzec się przed wbudowaniem jej do teorii, ponieważ występuje jedynie przypadkowo, niekoniecznie musi więc być związana z prawami prowadzącymi do powstania układu.<br />
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhAZsU9j-izCqJTEzclF-SnhHnEDYiIebfxBt6Zm_4OthBybcM79CS5Ni4fIeSESri4VikXqkYBoD7XULtX6sFqSUsUNLEAwc4Ak0oSr6CRJ6HB-FQLEskp3Vh8J01O9ZMk4xcdxIUcXUVU/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhAZsU9j-izCqJTEzclF-SnhHnEDYiIebfxBt6Zm_4OthBybcM79CS5Ni4fIeSESri4VikXqkYBoD7XULtX6sFqSUsUNLEAwc4Ak0oSr6CRJ6HB-FQLEskp3Vh8J01O9ZMk4xcdxIUcXUVU/s400/Clipboard01.jpg" height="205" width="400" /></a></div>
<br />
Tak więc obfitość wszelkich danych i zjawisk jest dla astronomów raczej źródłem zamętu aniżeli wskazówką w sprawie powstania Ziemi i wszystkich innych planet. Stosunkowo znacznie więcej wiemy w tej mierze o naszym Układzie Drogi Mlecznej, chociaż jest niewyobrażalnie o tyle większy i chociaż o tyle mniej znamy dotyczących go szczegółów. Jednakże astronomowie mogli sfotografować i najrozmaitszymi metodami przebadać oraz przeanalizować niezliczone tysiące takich układów dróg mlecznych. Daje im to możliwość ujmowania galaktyk w grupy, porównywania ich właściwości i nakreślenia wiarygodnego obrazu tego, jak wygląda "typowy" układ drogi mlecznej i jakie prawa stanowią podłoże jego właściwości.<br />
Skonstatujmy najpierw kilka faktów wymagających wyjaśnienia, zanim zabierzemy się do zbudowania teorii powstania Układu Słonecznego, a tym samym naszej Ziemi. Najważniejszym zjawiskiem jest niewątpliwie to, że wszystkie znane nam dziewięć planet, od Merkurego począwszy, a na Plutonie skończywszy, okrąża Słońce w tym samym kierunku i że tory, jakie przy tym zarysowują w przestrzeni, wszystkie leżą w tej samej płaszczyźnie (zob. rysunek po lewej). Zgodnie z tym, co dzisiaj wiemy o prawach mechaniki nieba, teoretycznie równie dobrze byłoby możliwe, aby planety obiegały Słońce w najróżniejszych płaszczyznach i w rozmaitych kierunkach (zob. rysunek po prawej). Skoro tak nie jest i jeżeli ponadto wspólna płaszczyzna wszystkich ich torów jest prawie całkowicie zbieżna z równikiem Słońca - trudno uwierzyć, aby to było sprawą przypadku.<br />
Wszyscy naukowcy zgodni są co do tego, że wytłumaczyć można to tylko hipotezą, iż Słońce samo swoim obrotem w decydującym stopniu przyczyniło się do powstania Układu Planetarnego, który je obecnie otacza. W tym miejscu zaczynają się piętrzyć trudności. Przecież wydaje się, że kolejną, logicznie stąd wynikającą hipotezą powinno być, że Słońce i planety powstały w toku tego samego procesu z ogromnego obłoku gazu i pyłu międzygwiazdowego, obłoku kurczącego się pod działaniem własnej grawitacji. Ponieważ kurczący się w taki sposób obłok siłą rzeczy wpada w coraz szybszy obrót - z tych samych powodów, dla których łyżwiarka przy piruecie przyciski do siebie ramiona - powstają odpowiednio wielkie siły odśrodkowe, które z wolna, ale niezawodnie przekształcają coraz prędzej wirujący twór w obracający się dysk.<br />
Pozornie nic łatwiejszego do zrozumienia jak ciąg dalszy: dzięki tej samej sile odśrodkowej od zewnętrznego obrzeża olbrzymiego dysku odrywa się z czasem gazowa materia. Oderwane części po oddzieleniu poruszają się nadal, wszystkie w tym samym kierunku i w tej samej płaszczyźnie. Innymi słowy, zaczynają w opisany sposób obiegać punkt środkowy dysku, kurczącego się wciąż w centrum układu. One również kurczą się coraz bardziej ku własnemu punktowi ciężkości, tworząc w ten sposób zarodki przyszłych planet, podczas gdy główna masa dysku w końcu staje się Słońcem.<br />
Chociaż opis ten brzmi nadzwyczaj pięknie i przekonująco - musi być całkowicie błędny. Wśród wielu bowiem znanych nam właściwości naszego Układu Słonecznego występują niestety także takie, których absolutnie z tą teorią pogodzić nie można. Najważniejszą jest tak zwany "paradoks momentu pędu". Astronomowie nazwą tą określają trudny, z punktu widzenia mechaniki nieba, do wytłumaczenia fakt, że Słońce ze swym olbrzymim rozmiarem wprawdzie stanowi prawie 99,9 procent łącznej masy całego Układu Słonecznego, zawiera natomiast zaledwie 2 procent jego momentu pędu.<br />
Przyjrzyjmy się bliżej, o co tu chodzi, aby zrozumieć, dlaczego jest to tak ważny argument przeciwko uprzednio naszkicowanej, a tak przekonującej teorii powstania. Sprawa jest w gruncie rzeczy bardzo prosta. Gdy pod działaniem siły odśrodkowej od jakiegoś wirującego dysku stopniowo odrywają się okruchy masy, to zgodnie z prawami mechaniki prędkość obrotu centralnego dysku - na zasadzie wspomnianego efektu piruetu - musi być większa od prędkości obiegu oderwanych okruchów. One bowiem w chwili oderwania się nabrały prędkości właściwej dla ich miejsca na zewnętrznej krawędzi dysku. Nie znamy żadnych sił, które mogłyby później spowodować wzrost prędkości ich obrotu. Tymczasem główna, centralna masa układu, a więc dysk, z którego zgodnie z omawianą teorią miałoby w końcu powstać Słońce, także po oderwaniu się poszczególnych planetowych zarodków podlega dalszej koncentracji. Prędkość jego obrotu powinna się zatem dalej zwiększać. W wyniku końcowym moment pędu ciała środkowego, to znaczy Słońca, powinien więc znacznie przewyższać moment pędu wszystkich planet na ich rozmaitych orbitach.<br />
Niestety w przypadku Układu Słonecznego dzieje się wręcz przeciwnie. Powiadamy "niestety", gdyż tym samym tak przekonująca i prosta teoria o wspólnym powstaniu z zamkniętego wirującego praobłoku, bez żadnego wpływu z zewnątrz - została obalona. Astronomowie obliczyli, że gdyby rozwiązanie to było poprawne, Słońce musiałoby obracać się co najmniej dwieście razy prędzej, aniżeli jest w istocie.<br />
Jak powstał więc «Układ Słoneczny? Istnieje obecnie ponad 30 (trzydzieści!) przeróżnych teorii próbujących odpowiedzieć na to pytanie. Sama liczba jest dobitnym wyrazem panującej tu bezradności. Mnogość poglądów zaś wynika stąd, że każda spośród tych teorii usiłuje wyjaśnić jedną określoną osobliwość naszego Układu. Z zasady wynik zaprzecza z kolei innej jakiejś właściwości, dla której wytłumaczenia tworzy się znowu nową teorią i tak dalej. Do tej pory żadna z tych prób nie potrafiła dać przekonującego i jasnego wytłumaczenia całości.<br />
Pomimo to musimy tutaj krótko omówić dwie z owych teorii. Pierwszą dlatego, że swego czasu była żywo dyskutowana, nie tylko w środowisku fachowym, i dotąd w szerokim kręgach uznawana jest za obowiązującą. Fakt, że w rzeczywistości dawno już została odrzucona, wydaje mi się ważny dlatego, że pośrednio jest ona ściśle powiązana z pytaniem, czy w innych rejonach Kosmosu również powstało życie. Mowa jest o "teorii katastrof", opracowanej przez znanego angielskiego astronoma Jamesa Jeansa.<br />
Jeansowi zależało przede wszystkim na wyjaśnieniu "nadwyżki" momentu padu planet. Ponieważ - jak widzieliśmy - przebieg wydarzeń w samym Układzie nie uzasadnia tego zjawiska, wydawało się logiczne, że poszukiwać należy jakiejś siły, która mogłaby pochodzić z zewnątrz. W rachubę wchodziła właściwie tylko inna gwiazda stała. Takie rozumowanie naprowadziło Jeansa na pomysł, że może kiedyś, przed wielu miliardami lat, jakieś obce słońce w czasie swego lotu przez Kosmos przypadkowo tak bardzo przybliżyło się do naszego Słońca, że wzajemna siła przyciągania obu gwiazd wyrwała z ich ciał rozżarzone masy. Wskutek impetu takiego spotkania masy te mogły zostać wyrzucone wszystkie w tym samym kierunku, na orbitę wokół Słońca, a następnie, po ochłodzeniu, zgęścić się w dzisiejsze planety.<br />
Jak widzimy, "hipoteza spotkania" Jeansa bardzo elegancko rozwiązuje paradoks momentu pędu. Tym, co wybuchającym ze Słońca masom gazowym, które potem staną się planetami, nadaje dodatkowy rozpęd, jest po prostu impuls dany przez pędzącą obcą gwiazdę i przeniesiony jej siłami przyciągania. Teoria ta doskonale wyjaśnia także zbieżny kierunek obiegu wszystkich planet wokół Słońca, jak również to, że wszystkie tory planet znajdują się w tej samej płaszczyźnie. Nawet fakt, że oś obrotu Słońca pochylona jest mniej więcej o sześć stopni w stosunku do płaszczyzny torów planet, w świetle tej teorii jest bardziej zrozumiały aniżeli bez zakłócającego działania z zewnątrz. Jakkolwiek nachylenie to jest bardzo niewielkie, nie powinno ono właściwie występować wcale, gdyby masy późniejszych planet były z bryły Słońca po prostu wyrzucane na zewnątrz przez siły odśrodkowe.<br />
Nic więc dziwnego, że hipoteza Anglika cieszyła się w latach trzydziestych powszechnym zainteresowaniem. Ożywiona w związku z tym dyskusja dotyczyła jednocześnie także dalszego wniosku, nieuchronnie z hipotezy tej wynikającego. Jeżeli Jeans miał rację - a świat cały podówczas wierzył, że prawdopodobnie tak jest - w takim razie może w całym Kosmosie życie istnieje tylko w naszym Układzie Słonecznym. Poszczególne gwiazdy są we Wszechświecie tak bardzo od siebie odległe, że takie kosmiczne "prawie zderzenie" może nastąpić wyjątkowo rzadko. Obliczenia astronomów wykazywały, że obca gwiazda musiała nieomal otrzeć się o nasze Słońce, aby móc wyłamać zeń dostateczną ilość materii na dostatecznie dużą odległość. Wobec ogromnych odstępów pomiędzy gwiazdami takie "spotkanie po stycznej" zajść mogło w całej naszej Drodze Mlecznej z jej 200 miliardami gwiazd najwyżej zaledwie kilka razy od czasu istnienia Wszechświata, a może w ogóle tylko ten jeden jedyny raz.<br />
Jeżeli więc tylko takim zdarzeniem można było wytłumaczyć istnienie "typowego" układu planetarnego, to nasz Układ byłby rezultatem całkowicie nieprawdopodobnego przypadku. Może jest w ogóle jedyny w całym Kosmosie. (Niechaj nam wolno będzie tutaj wtrącić, że nawet przy tak krańcowo pesymistycznej perspektywie musiałyby istnieć co najmniej dwa układy planetarne: oprócz naszego jeszcze układ planetarny owej gwiazdy, która przed niewiadomym czasem miała wejść w tak bliski kontakt z naszym Słońcem, gdyż przy tym spotkaniu musiałoby z nią stać się to samo, co z naszym centralnym ciałem niebieskim.) A ponieważ życie możliwe jest tylko na planetach składających się ze stałej zimnej materii, nigdy zaś na płonącym atomowym żarem obłoku gazowym gwiazdy stałej - wydawało się, że Jeans całkowicie niechcący dostarczył jednocześnie swoim wyjaśnieniem przekonującego dowodu, że egzystencja nasza w Kosmosie - a przynajmniej w naszej Galaktyce - jest jedyna w swoim rodzaju.<br />
Dzisiaj wiadomo nam,. że teoria spotkania Jeansa także jest błędna. Budzi wiele różnych zastrzeżeń. Podamy dwa najważniejsze spośród nich: dokładne przeliczenie sił i wzajemnych oddziaływań występujących w trakcie założonej kosmicznej katastrofy dawno wykazało, że nasz Układ Planetarny, gdyby byt swój zawdzięczał przejściu obcej gwiazdy, musiałby być znacznie mniejszy. Mógłby sięgać zaledwie poza tor Merkurego, tymczasem najdalsza planeta, Pluton, obiega Słońce w odległości około stokrotnie większej.<br />
Drugie zastrzeżenie jest nie mniej ważkie. Materia wyrwana ze Słońca musi mieć temperaturę Słońca. Temperatury na Słońcu są bardzo różne, zależnie od tego, na jakiej głębokości się je mierzy.7 W środkowym punkcie Słońca, a więc w centrum płonącego tam ognia atomowego, wynoszą one niewyobrażalne 15 milionów stopni. Na powierzchni Słońca zaś jest "tylko" od 5000 do 6000 stopni.<br />
Ponieważ temperatura niezwykle szybko wzrasta tuż pod powierzchnią, gazowa materia, wyrwana ze Słońca przez działające od zewnątrz siły ciążenia, musiałaby mieć temperaturę co najmniej jakichś 100 000 stopni.<br />
Tak gorący obłok gazowy zaś nie może być trwały w wolnym Wszechświecie.<br />
Nie miałby najmniejszej nawet szansy skurczenia się do postaci planety. Zanim bowiem zdążyłby się w tym celu dostatecznie ochłodzić - ulotniłby się w próżnię na wszystkie strony.<br />
Stabilne w takich lub wyższych jeszcze temperaturach może być dopiero ciało gazowe o rozmiarze Słońca, kiedy przy nagromadzeniu tak potężnych mas własna siła ciążenia jest dość wielka, aby oprzeć się ciśnieniu promieniowania napierającemu na zewnątrz.<br />
Z teorii spotkania także więc nic nie wyszło, jakkolwiek liczne umysły przez pewien czas ogromnie nią były zajęte. Wobec tego uczeni zaczęli teraz od nowa interesować się teorią, której zalążek przed dwustu laty stworzył Immanuel Kant i której nadano trochę niezrozumiałą nazwę "hipotezy meteorytów". Naszkicujemy ją teraz pokrótce w tej formie, w jakiej dzisiaj jest omawiana przez fachowców, a więc z nowoczesnymi uzupełnieniami i zmianami, które do niej wprowadzono, przede wszystkim dzięki pracom C. F. von Weizsackera, Rosjanina O. J. Szmidta i Anglika Freda Hoyle'a.<br />
Zupełnie odmiennym punktem wyjściowym tej teorii jest założenie, że Ziemia, podobnie jak wszystkie inne planety, powstała "na zimno". Nie jest jeszcze wyjaśnione, czy gazowe i pyłowe cząstki, z jakich się utworzyła, przez jakieś zdarzenie zostały oderwane od Słońca, czy też stanowią jak gdyby resztki pozostałe po powstaniu Słońca, czy wreszcie - jak przypuszcza radziecki astrofizyk Szmidt - pochodzą z głębi Kosmosu i zostały tylko przez Słońce przechwycone. W każdym razie tym, z czego wytworzyły się równolegle i jednocześnie Słońce i planety, byłby - zgodnie zresztą z wersją teorii sformułowaną przez Kanta - chaotyczny praobłok gazowego wodoru i cząstek pyłu.<br />
Przede wszystkim skład chemiczny Ziemi wyraźnie przemawia za tym, że powierzchnia naszej planety w ciągu całej historii swojego żywota nigdy nie mogła mieć temperatury wyższej aniżeli kilkaset stopni Celsjusza. Zarodkiem naszej Ziemi był więc gaz i pył. Przy czym gaz - prawie wyłącznie wodór - w znacznej mierze ulotnił się w przestrzeń Wszechświata na zasadzie zwykłej dyfuzji, tak że z czasem coraz bardziej zwiększał się względny udział stałego pyłu, składającego się z najrozmaitszych pierwiastków.8 Dlatego też coraz częściej zdarzało się, że cząstki pyłu przypadkowo się zderzały, a następnie "zlepiały". Gdy w taki sposób powstało już kilka większych okruchów, działać zaczęła siła przyciągania, co spowodowało, że proces ten znacznie się przyśpieszył.<br />
Całe to wydarzenie mogło się rozegrać jakieś pięć—sześć miliardów lat temu.<br />
Bardzo trudno ocenić, jak długo trwało. Rząd wielkości na pewno jest zbliżony do "wielu milionów lat". Natomiast faza końcowa, "zbieranie" ostatnich powstałych okruchów przez największy spośród nich, który miał się stać zarodkiem późniejszej Ziemi, była - jak na pojęcia astronomiczne - dość krótka, trwała może tylko przez 80 000 do 100 000 lat.<br />
Zdaniem amerykańskiego astronoma Harolda C. Ureya, wszyscy możemy dzisiaj jeszcze na własne oczy ujrzeć ślady tej ostatniej fazy powstania Ziemi: na Księżycu. Urey już na długo przed pierwszymi lotami na Księżyc twierdził, że kratery na Księżycu są efektem uderzeń okruchów materii pozostałych po narodzinach Ziemi. Obecnie wiemy, że większość księżycowych kraterów rzeczywiście nie jest, jak dawniej sądzono, pochodzenia wulkanicznego, lecz jest skutkiem kosmicznych trafień. Ponadto otworzyły się tymczasem możliwości określania wieku skał na powierzchni Księżyca; ku zdumieniu ekspertów (którzy liczyli się z mniej więcej dziesięciokrotnie niższymi wartościami) okazało się, że zalegające Księżyc rumowiska skalne wykazują dokładnie ten sam wiek co Ziemia. Może więc Urey, którego poglądy swego czasu natrafiły na gorący sprzeciw, miał jednak rację.<br />
C. F. Weizsacker w dosyć skomplikowanej teorii uzupełniającej potrafił uprawdopodobnić sposób, w jaki przez powstawanie wirów oraz efekt tarcia, pomimo niezależnego od siebie tworzenia się poszczególnych planet, mogły w końcu powstać wspólne kierunki obiegu na tej samej płaszczyźnie torów. A Fred Hoyle niedawno opracował zaczątki hipotezy, dzięki której może w przyszłości uda się zrozumieć, jak wymieniona już przez nas "nadwyżka" momentu pędu planet, jeszcze we wczesnej fazie gazowej naszego Układu, została przeniesiona przez potężne pola magnetyczne ze Słońca ku zewnętrznym rejonom.<br />
W związku z tym wszystkim istnieją może widoki na to, że w niedługim już czasie będziemy dysponowali modelem myślowym, który pozwoli nam zrozumieć, jak przed około sześciu miliardami lat powstał nasz Układ Słoneczny, ze swymi dziewięcioma planetami. W tej chwili wszystko jednak jest w toku formowania się, nie można więc jeszcze wykluczać dużych niespodzianek w przyszłości. Jedyne, co wydaje się definitywnie już rozstrzygnięte, to odrzucenie wszystkich dawnych domysłów, jakoby we wczesnym okresie naszej Ziemi istniał "odcinek życia gwiazdo-podobny", a więc rozżarzone stadium początkowe naszej planety. Zobaczymy jeszcze, że okoliczność ta ma decydujące znaczenie dla naszego obecnego samopoczucia, mówiąc ściśle: dla możliwości zasiedlenia Ziemi.<br />
W gronie swego planetarnego rodzeństwa Ziemia niewątpliwie otrzymała miejsce uprzywilejowane. Jest ona zlokalizowana w najkorzystniejszym miejscu naszego Układu. Może należałoby dla sprawiedliwości dodać, że dotyczy to również obu jej sąsiadów, Marsa i Wenus. Co prawda, jak na nasze pojęcia, warunki na obu tych planetach nie są szczególnie miłe. Na żadnej z nich nie moglibyśmy żyć nawet przez krótki czas bez zastosowania kosztownych urządzeń ochronnych. Nie możemy jednak stanowczo twierdzić, aby życie na tych planetach z zasady i raz na zawsze było wykluczone. Musimy przecież pamiętać, że nasza ziemska miara nie jest w żadnym razie obowiązującą miarą kosmiczną. To co nam wydaje się nieznośne, dla organizmu o odmiennej konstrukcji może być nie tylko całkowicie znośne, ale wręcz bardzo korzystne.<br />
Trzeba jednak w tym miejscu zakreślić pewne granice naszej fantazji, jeżeli nie mamy się całkowicie zgubić w nie kontrolowanych spekulacjach. Rozsądek każe nam zakładać, że życie, w każdej formie, nawet zupełnie obcej nam i niewyobrażalnej, związane jest z przemianą materii. Jakkolwiek by się definiowało pojęcie życia, wyobrazić je sobie można tylko jako formę wyrazu bardzo skomplikowanej materialnej (cielesnej) struktury, w której - bądź w powiązaniu z nią - rozgrywają się nieustannie liczne procesy i przemiany. Taka skomplikowana struktura zakłada trwałość odpowiednio wielkich cząsteczek o odpowiednio złożonej budowie. Tym samym zostaje ustalona co najmniej górna granica temperatury. Przy bardzo wysokich temperaturach wszystkie cząsteczki rozkładają się znowu na poszczególne składniki atomowe.<br />
Na podstawie podobnych rozważań można również uzyskać pewną wskazówkę co do najniższej temperatury granicznej. Jak mówiliśmy, życie zakłada możliwość stałych przemian, ciągłą zmianę stanów cielesnych. Zatem życie w wyobrażalnej dla nas formie związane jest wyraźnie z wodą ciekłą jako rozpuszczalnikiem, jako ośrodkiem, w którym przebiegać mogą owe ciągłe, przede wszystkim chemiczne, procesy. Aby więc wnieść ze sobą życie, a przede wszystkim aby je w ogóle kiedyś móc zrodzić, planeta musi stworzyć wpierw "środowisko temperatury", w jakim - przynajmniej niekiedy (na przykład w określonych porach roku albo w pewnych fazach rozwoju geologicznego) - występuje woda w stanie ciekłym.<br />
W dalszym ciągu tej historii, którą tu próbujemy zrekonstruować, będziemy jeszcze musieli uporać się z problemem, jak mogło powstać życie na Ziemi i czy stało się to w sposób naturalny, czy nadprzyrodzony. Zajmiemy się wtedy także okolicznościami, w jakich życie mogłoby się rozwinąć w warunkach innych aniżeli ziemskie.<br />
Teraz, gdy chodzi o rekonstrukcję tego Układu, który jest naszą kosmiczną ojczyzną, mamy prawo za podstawę przyjmować tylko szczególne warunki, ważne dla nas. Oznacza to, że aby możliwe było życie, wymagana temperatura musi się mieścić, mówiąc z grubsza, gdzieś między punktem zamarzania a punktem wrzenia wody. Jedynym wchodzącym w rachubę źródłem ciepła jest znajdująca się w centrum Układu gwiazda, którą ochrzciliśmy imieniem "Słońce".9 Ponieważ promieniowanie jej od wielu miliardów lat pozostaje nieomal niezmienne, jak między innymi wykazują skamieniałe ślady w skorupie ziemskiej, temperatura przede wszystkim zależy od odległości pomiędzy Słońcem a jego rozmaitymi planetami, a prócz tego także od atmosfery danej planety.<br />
Gdy pod tym kątem widzenia pozwolimy poszczególnym członkom naszego Układu przedefilować przed nami, zrozumiemy wyraźnie, jak idealne jest miejsce, w którym znajduje się Ziemia. Niechaj w takim powiązaniu ta uprzywilejowana lokalizacja właśnie naszej planety nie budzi nieufności wobec rozumowania, w które się tutaj zapuszczamy. Skoro już istniejemy, może jako jedyni, przynajmniej jako jedyna wyższa forma życia w naszym Układzie, skoro powstaliśmy na Ziemi, sytuacja tej planety w Układzie Słonecznym musiała od początku być uprzywilejowana. W przeciwnym razie bylibyśmy się rozwinęli na innej planecie albo też nie mielibyśmy obecnie w ogóle okazji do zastanawiania się nad tym zjawiskiem.<br />
Zacznijmy nasz krótki przegląd od najbardziej wewnętrznej planety, położonej najbliżej Słońca, od Merkurego. Biegnie on po orbicie utrzymującej średni odstęp od Słońca nie większy niż 58 milionów kilometrów. W porównaniu z tym jesteśmy na Ziemi oddaleni od Słońca prawie trzykrotnie, mianowicie mniej więcej 150 milionów kilometrów. Odpowiednio "wysoka jest także temperatura na słonecznej stronie Merkurego. Wynosi ona między 300 a 400 stopni Celsjusza. Ponieważ planeta ta jest ponadto za mała (tylko półtora rażą większa od Księżyca), aby utrzymać atmosferę tłumiącą wahania temperatury, ciepłota na jej stronie nocnej spada gwałtownie aż do minus 120 stopni. Takich barbarzyńskich wahań nie wytrzymałby nawet astronauta wyposażony w najnowocześniejsze ubranie ochronne.<br />
Co prawda na naszym "wewnętrznym" sąsiedzie, na planecie Wenus, panują również temperatury wysokości co najmniej 400, a prawdopodobnie ponad 500 stopni. Pomimo wielkiej odległości od Słońca - około 100 milionów kilometrów - temperatura podnosi się do tego stopnia wskutek istnienia bardzo gęstej atmosfery, wywierającej na powierzchnię Wenus ciśnienie mniej więcej stu atmosfer. Ołów, ze swą temperaturą topnienia 327,5 stopni Celsjusza, występowałby więc na powierzchni Wenus w stanie ciekłym.<br />
W tych warunkach nie może być mowy o lądowaniu jakiejkolwiek załogi - w każdym razie nie za naszego życia. A w przyszłości byłoby to chyba także bez sensu. W tak skrajnym środowisku rzeczywiście wyjątkowo roboty miałyby chyba lepsze możliwości prowadzenia badań aniżeli najbardziej nawet chroniony człowiek. Człowiek musiałby się bowiem skryć w tak grubym, izolującym termicznie pancerzu, że obserwowałby obce otoczenie Wenus tylko pośrednio, za pomocą sztucznych zmysłów. A to możliwe jest równie dobrze i bez żadnych ograniczeń przez system łączności odpowiednio zbudowanej sondy-robota. Nie ma więc właściwie żadnego powodu, dla którego człowiek miałby dążyć do tego, aby stopą dotknąć powierzchni tej planety.<br />
Pomimo tego piekielnego środowiska nie wolno nam jednak teraz, kiedy rozpatrujemy możliwość powstania życia w znanej nam postaci, zaszeregować Wenus do planet wrogich życiu i raz na zawsze wyłączonych z wszelkiej szansy zasiedlenia. Jak jeszcze zobaczymy, Ziemia nasza w swojej fazie początkowej prawdopodobnie przebyła bardzo podobny etap rozwoju. Wiele przemawia za tym, że Wenus należy uważać jak gdyby za "zdolną do zapoczątkowania życia planetę w stadium zarodkowym". Zakładając niczym nie zakłócony rozwój, można odważyć się na przepowiednie, że także w tym miejscu naszego Układu Słonecznego w przeciągu dalszych jednego-dwu miliardów lat mogą rozwinąć się żywe organizmy.<br />
Jest to co prawda okres bardzo długi. A prawdopodobnie taki przedbiologiczny układ w rozwoju Wenus jest szczególnie podatny na zaburzenia powodowane biologicznymi zanieczyszczeniami z zewnątrz. Przy tym Wenus ma wyjątkowo pechowe położenie w sąsiedztwie planety już zasiedlonej przez rasę szczególnie aktywną i żądną wiedzy. Są to przyczyny, dla których na powierzchni Wenus szansa nie zakłóconego rozwoju przez potrzebny do tego bardzo długi okres jest bardzo nikła. Zanim planeta ta, w odległym jeszcze czasie, będzie mogła osiągnąć swój teoretycznie możliwy cel, ziemskie sondy przestrzenne, automaty badawcze i różne egzobiologiczne doświadczenia doprowadzą niechybnie do czegoś w rodzaju "kosmicznego poronienia".<br />
Na powierzchni naszego "zewnętrznego" sąsiada, Marsa (średnia odległość od Słońca 228 milionów kilometrów), temperatury na równiku wahają się od plus 25 do minus 70 stopni Celsjusza. To brzmi już stosunkowo znośnie. Co prawda atmosfera jest nadzwyczaj rzadka. Ciśnienie jej odpowiada ciśnieniu atmosfery ziemskiej na wysokości od 30 do 40 kilometrów. (Od jakichś 4 kilometrów wzwyż alpiniści potrzebują maski tlenowej.) Jest to wystarczający powód, dla którego na Marsie nie moglibyśmy oddychać, nie mówiąc o tym, że atmosfera jego prawie wcale nie zawiera tlenu, lecz w przeważającej mierze dwutlenek węgla i (prawdopodobnie) azot.<br />
Jednakże w sumie warunki są tu znacznie mniej skrajne aniżeli na przykład na Księżycu, na którym przecież ludzie już kilkakrotnie przebywali i zachowywali się aktywnie. Naturalnie, na Marsie w grę wchodziłby również tylko pobyt przejściowy dla celów rozpoznawczych, pod ochroną skomplikowanego ubioru kosmicznego z zamkniętymi układami klimatyzacyjnymi i oddechowymi.<br />
Nie wolno nam z tego w żadnym razie wyciągać wniosku, że nie utworzyły się 'tam jednak jakieś samodzielne marsjańskie formy życia. Sami zostaliśmy tak precyzyjnie dostosowani do zupełnie szczególnych warunków ziemskich w toku niesłychanie mozolnego biologicznego procesu rozwoju, że jesteśmy skłonni każde najmniejsze odchylenie od tych warunków z góry uznać za niekorzystne dla wszelkiego życia. Tymczasem jest to usankcjonowane nawykiem, lecz błędne uprzedzenie. O tym, czy na Marsie istnieje życie, dowiemy się może, gdy pierwsza bezzałogowa sonda wyląduje na tej planecie i przekaże nam wyniki automatycznych badań gleby bądź też - w dalszym etapie - przywiezie próbki tej gleby na Ziemię [autor pisał to przed wylądowaniem pierwszego pojazdu kosmicznego na Marsie (przyp. red. poi.)].<br />
W tym miejscu wtrącimy pewne wyjaśnienie, nie wszyscy bowiem rozumieją, dlaczego badania próbek marsjańskiej gleby stanowić mogą skuteczną metodę znalezienia wskazówek co do istnienia jakichś form życia na Marsie. Według tego, co nam wiadomo, żaden gatunek organizmów nie może powstać i przetrwać w izolacji. Przestrzeń życiowa, w jakiej egzystuje, musi być stała i oferować zawsze podobne warunki życiowe, pomimo że poszczególne organizmy same podlegają nieustannie ożywionemu procesowi przemiany materii i wciąż od nowa powstają i giną. To zaś jest możliwe tylko wtedy, gdy tworzą się wielkie zamknięte obiegi, w których powstaje wciąż nowy pokarm, a organiczne substancje martwych jednostek, ulegając rozpadowi, rozkładają się na poszczególne składniki budulcowe i w ten sposób służyć mogą budowie nowych jednostek. Do utrzymania skomplikowanego łańcucha takich obiegów konieczna jest nieomal nieprzebrana mnogość rozmaitych gatunków istot żywych. Na Ziemi łańcuchy te od roślin począwszy, przez zwierzęta roślinożerne i mięsożerne, a następnie reducentów - gnilne bakterie glebowe - ciągną się właściwie nieprzerwanie, aż do najdalszych zakątków dostępnej życiu przestrzeni.<br />
Jeżeli zatem na Marsie występują jakiekolwiek fermy życia, podlegające chociażby w najmniejszym stopniu tym prawom, jakie obowiązują znane nam ziemskie istoty żyjące, to w każdej próbce marsjańskiej gleby, pobranej w odpowiednim miejscu, powinny się znajdować przynajmniej mikroorganizmy. A ponieważ nawet owe mikroorganizmy byłyby zdane na obecność biologicznych obiegów w swoim środowisku - pozytywny wynik badań takiej próbki gleby przemawiałby za tym, że przy dokładniejszych badaniach Marsa, inną już metodą, możemy spodziewać się pewnych rewelacji.<br />
Negatywny wynik badań natomiast nie świadczyłby jeszcze o niczym. Aczkolwiek jest to dla nas całkowicie nie do wyobrażenia, nikt nie może zaprzeczyć, że istnieje możliwość, aby na Marsie powstały żywe istoty, podlegające zupełnie innym prawom niż te, które zna nasza ziemska biologia. W takim przypadku może śladów tego życia wcale nie należy poszukiwać w glebie Marsa. Samo już oczekiwanie na przyszłe rozstrzygnięcie pytania, na które nawet najbystrzejsze rozumowanie nie może dać odpowiedzi, o to, czy forma biologiczna, jedyna, jaką znamy obecnie, jest wyłącznie możliwą formą, czy też stanowi tylko ziemski przypadek szczególny - samo to powoduje, że przyszła ekspedycja na Marsa może stać się przygodą intelektualną nie dającą się z niczym porównać. Ostatecznej odpowiedzi udzielą nam dopiero loty załogowe, zaplanowane na nadchodzące dziesięciolecie.<br />
Niczego nie dowodzi, że na fotografiach Marsa, przekazanych przez dotychczasowe sondy, nie odkryliśmy śladów życia. Słusznie wskazywano dla porównania na dostarczone przez "Nimbusa", "TIROS-a" i wszystkie inne satelity meteorologiczne fotografie powierzchni Ziemi. Wśród wielu tysięcy zdjęć sporządzonych taką metodą jest zaledwie kilka, na których doświadczony fachowiec może znaleźć informację, że Ziemia ewentualnie mogłaby być zamieszkana, a przecież trudno o większe przekształcenie powierzchni tej planety aniżeli to, jakiego dokonała nasza cywilizacja.<br />
Gdy zapytujemy, gdzie w Układzie Słonecznym poza naszą Ziemią mogłoby istnieć życie, jedyne dwie rozsądne odpowiedzi, jakie obecnie możemy podać, brzmią: w niewyobrażalnie dalekiej przyszłości - może na Wenus, oraz z bardzo małym prawdopodobieństwem już teraz - na Marsie. Gdy bowiem sięgamy poza Marsa do Jowisza, to warunki panujące tam, w odległości ponad 770 milionów kilometrów od Słońca, są tak skrajne, że życie, nawet w postaci najdalej spokrewnionej z naszym, staje się niemożliwe. Ta największa spośród planet otoczona jest gęstą, nie-przenikalną dla naszych przyrządów atmosferą, której najwyższe warstwy oziębione są do minus 120 stopni i prawdopodobnie składają się przeważnie z oziębionego amoniaku i metanu. To samo w zasadzie dotyczy następnych planet: Saturna, Urana, Neptuna i Plutona (ten ostatni oddalony jest o blisko 6 miliardów kilometrów od Słońca, które z jego perspektywy wygląda już tylko jak jasna gwiazda).<br />
Tak więc na miejscu numer 3 licząc od środka, w przyjemnej i odpowiedniej odległości 150 milionów kilometrów od punktu ciężkości powstającego Układu, uformowała się przed jakimiś pięcioma-sześcioma miliardami lat z mas pyłu międzygwiazdowego planeta, na której dzisiaj żyjemy. W pierwszej fazie swego bytu była ona tylko słabo spojoną piłką, wielokrotnie większą od dzisiejszej Ziemi. Tymczasem wzrastający ciężar powodował nie tylko coraz większe zapadanie się, a przy tym gęstnienie. Wzrost ciśnienia wywoływał jednocześnie coraz silniejsze rozgrzewanie, któremu sprzyjał również rozpad radioaktywnych pierwiastków zawartych w tym zrazu chaotycznym skupieniu masy.<br />
Skutkiem rozgrzania bywa zwykle nieporządek. W tym wypadku wyjątkowo działo się przeciwnie. Gdy bowiem materia powstającej planety rozgrzewała się coraz silniej, aż we wnętrzu stała się wreszcie rozżarzona i płynna, siła ciężkości zaczęła segregować rozmaite substancje zawarte w tej olbrzymiej piłce według ich ciężaru. Tłumaczy to, dlaczego Ziemia ma jądro z metali ciężkich. Stopniowe, ale gruntowne przemieszanie wszystkich rozmaicie porozrzucanych części składowych nastąpić musiało wówczas nie tylko we wnętrzu nowego ciała niebieskiego, ale podobnie również we wszystkich innych jego warstwach, które znalazły się w zasięgu jego siły przyciągania i przez to przyczyniły do jego powstania.<br />
To samo dotyczyło jego powierzchni. Wprawdzie - jak wspominaliśmy już - w zestalonej skorupie ziemskiej występuje wiele związków chemicznych, które nie byłyby mogły się ostać, gdyby temperatury tutaj również osiągnęły takie wartości<br />
jak te, które dzisiaj jeszcze panują w największych głębiach Ziemi. Z drugiej strony jednak istniejące struktury geologiczne wykazują, że i najbardziej zewnętrzne warstwy Ziemi przynajmniej przejściowo musiały być tak gorące, że miały postać gęstej cieczy, którą chyba najłatwiej wyobrazić sobie przez porównanie do świeżo wypływającej lawy.<br />
Jakże jest poruszające, gdy sięgając myślą wstecz, uświadomimy sobie, że każdy z tych czynników miał doprawdy decydujące znaczenie dla przyszłego rozwoju. Odległość od Słońca wynosząca 150 milionów kilometrów. Rozmiar, który wskutek wynikającego zeń rozgrzania umożliwił powstanie metalicznego jądra Ziemi. Zawartość pierwiastków radioaktywnych, która przyczyniła się do rozgrzania właśnie w takim stopniu, aby części składowe skorupy ziemskiej mogły stopić się w spoistą powierzchnię. Z drugiej strony udział tych pierwiastków był dostatecznie mały, aby powstające tu związki chemiczne w wyniku nazbyt silnego rozgrzania nie rozpadły się bez reszty na swoje części składowe.<br />
Dlaczego właśnie ten ostatni punkt jest tak ważny, zrozumiemy natychmiast, gdy pomyślimy, że przecież do tego momentu rozwoju Ziemia nie mogła wyciągnąć najmniejszych nawet korzyści z przypadającego jej uprzywilejowanego miejsca w Układzie Słonecznym. To, co spróbowaliśmy dotąd zrekonstruować w grubych zarysach, to powstawanie planety o kształcie zbliżonym do kuli, o jako tako wygładzonej i przemieszanej wskutek procesów stapiania powierzchni, złożonej ze skalistych mas bazaltu i granitu.<br />
Jednakże zawieszona w najkorzystniejszym nawet miejscu wolnej przestrzeni kula o powierzchni z gołych skał nie tylko jest jałowa, ale pozostaje taka. Tym, czego Ziemi jeszcze brakowało, była, atmosfera. Skąd miała się wziąć? Odpowiedź jest równie prosta jak zaskakująca: Ziemia ją wypociła.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>3. EWOLUCJA ATMOSFERY</b></span><br />
<br />
Fakt, że Ziemia w tym momencie swego rozwoju, do jakiego doszliśmy w naszej opowieści, nie mogła jeszcze mieć atmosfery, widać jak na dłoni. Wszystkie gazowe składniki ulotniły się prawie bez reszty w wolnej przestrzeni, podczas gdy niezliczone cząstki pyłu w ciągu długich milionów lat skupiły się w ciało wielkości planety. W ten sposób - prócz bardzo nieznacznych śladów - wszystkie lżejsze pierwiastki w ogóle zaginęły, jeśli - a jest to punkt najistotniejszy - nie zostały przytrzymane przez chemiczne związanie się z pierwiastkami cięższymi.<br />
Najprawdopodobniej jest to najprostsze wytłumaczenie tego, że udział pierwiastków cięższych w przypadku Ziemi jest o wiele wyższy aniżeli przeciętny rozkład w Kosmosie. Na przykład przeszło połowa masy Słońca to wodór, a prawie 98 procent to wyłącznie dwa najlżejsze pierwiastki - wodór i hel. Tylko mniej więcej 2 procent jego łącznej masy pozostaje dla wszystkich innych pierwiastków. W odróżnieniu od tego samo jądro Ziemi, złożone z metali ciężkich, prawdopodobnie przede wszystkim z żelaza i niklu, wielkością odpowiada mniej więcej połowie średnicy ziemskiej.<br />
Również w skorupie ziemskiej, a także - obecnie - w morzach i atmosferze udział pierwiastków lekkich i najlżejszych jest znaczny. Istnieje przy tym jeden znamienny wyjątek. Są nim gazy szlachetne.<br />
Ich najważniejszą właściwością jest niemożność łączenia się w związki chemiczne z innymi pierwiastkami. Stosunkowo rzadkie występowanie gazów szlachetnych stanowi zatem pośredni dowód na opisane przez nas powstanie Ziemi "w sposób zimny". Ponadto potwierdza nam dzisiaj również fakt, że w tej fazie rozwoju Ziemi wszystkie lżejsze pierwiastki mogły utrzymać się tylko dzięki połączeniu z pierwiastkami cięższymi. (Jest to szansa, która nie była dana gazom szlachetnym.) Przetrwać zaś tego rodzaju związki mogły tylko wtedy, gdy temperatury, przynajmniej w skorupie ziemskiej, utrzymywały się w granicach umiarkowanych. Rozważania te naprowadzają nas teraz na obraz Ziemi, której wnętrze w końcu osiągnęło stan płynnego rozżarzenia, podczas gdy granicząca z pustą przestrzenią skorupa ziemska zaczęła już z wolna stygnąć. Obraz ten opiera się dzisiaj na wiarygodnych podstawach. Między innymi także dlatego, że opis taki zgodny jest z obecnym stanem rzeczy. Zewnętrzna część jądra Ziemi do tej pory jest rozżarzona i płynna. A głębokie warstwy skorupy ziemskiej wciąż jeszcze są dosyć gorące, aby wykarmić liczne wulkany, rozrzucone po całej powierzchni Ziemi.<br />
Ziemia w zasadzie aż po dzień dzisiejszy zawdzięcza swoje ciepło nie tylko Słońcu. Żar jej wnętrza, rozgrzanego przez ciśnienie i radioaktywność, wytwarza obecnie jeszcze strumień ciepła sięgający powierzchni. Nawet więc bez istnienia<br />
Słońca temperatura na powierzchni Ziemi nie spadłaby do chłodu przestrzeni Wszechświata. Oczywiście, niewiele by nam to dało, gdyż ciepło własne Ziemi jest znikome. Ocenia się, że jej promieniowanie wynosi najwyżej około jednej milionowej kalorii na centymetr kwadratowy powierzchni w ciągu sekundy. Tę stratę 3000 razy, średniodobowo, przewyższa pobór ciepła dostarczanego przez promieniowanie Słońca. W sumie więc dla bilansu cieplnego na powierzchni Ziemi miarodajna jest jednak wyłącznie moc Słońca.<br />
Tymczasem to ciepło własne Ziemi miało ongiś, podobnie jak dzisiaj, pewną znacznie ważniejszą konsekwencję, a mianowicie wulkanizm. Działalność wulkanów znamy obecnie już tylko jako atrakcję turystyczną bądź z meldunków prasowych o katastrofach. Stąd wielu może zaskoczyć stwierdzenie, że Ziemia nigdy nie byłaby mogła pokryć się życiem, gdyby od początku nie miała wulkanów.<br />
To, co wyrzucają "plujące ogniem góry", to nie tylko rozżarzone masy lawy, lecz także, dawniej i teraz, wielkie ilości pary wodnej, a prócz tego azot, dwutlenek węgla, tlen, metan i amoniak. Innymi słowy: wulkany były jak gdyby porami, którymi planeta nasza dosłownie wypociła przytrzymane w skorupie ziemskiej lżejsze pierwiastki, tak bardzo wtedy potrzebne na powierzchni oziębiającej się Ziemi. Bez wulkanów Ziemia nie byłaby nigdy otrzymała atmosfery z lekkich substancji gazowych, bez wulkanizmu nie byłoby także oceanów. Ilości materii transportowane przez wulkanizm z wnętrza Ziemi są większe, aniżeli sobie to wielu ludzi uświadamia. Geolodzy oceniają teraźniejszą liczbę aktywnych wulkanów na mniej więcej pięćset, a ilość skał rocznie przez nie przenoszonych na powierzchnię - na ponad 3 kilometry sześcienne. W ciągu owych czterech do czterech i pół miliarda lat, które prawdopodobnie upłynęły od stwardnienia skorupy ziemskiej, tworzy to w sumie ilość odpowiadającą łącznej objętości wszystkich kontynentów. Podobny rząd wielkości odnosi się do wulkanicznej produkcji gazów. Ponieważ składają się one w 97 procentach z pary wodnej, opadającej z biegiem czasu w wielkie zagłębienia powierzchni Ziemi, nietrudno wyobrazić sobie powstanie oceanów w taki właśnie sposób. Wolno przy tym założyć, że liczba wulkanów i ich aktywność w owych pradawnych czasach, gdy Ziemia była znacznie gorętsza, była o wiele większa aniżeli dzisiaj.<br />
Para wodna, uchodząca z tych wentylów wolno oziębiającej się skorupy, zwanych wulkanami, opadała więc w wielkie zagłębienia powierzchni ziemskiej, tworząc w ten sposób pierwsze praoceany. Proces ten, który na pewno musiał trwać kilkadziesiąt tysięcy lat, należy sobie prawdopodobnie wyobrażać jako wydarzenie dosyć dramatyczne. Gdy bowiem para wodna pierwotnej atmosfery zaczęła się kondensować, a wreszcie nawet spadać w postaci kropli, temperatura skorupy wynosiła jeszcze wiele ponad 100 stopni Celsjusza. Kiedy więc w historii Ziemi po raz pierwszy padał deszcz, Ziemia jeszcze wcale wskutek tego nie zmokła: spadające krople przy zderzeniu z powierzchnią, podobnie jak się dzieje na gorącej płycie kuchennej, przemieniały się natychmiast znowu w parę wodną, która ponownie unosiła się ku górze. W ten sposób zawarte wciąż w skorupie ziemskiej ciepło było transportowane jeszcze skuteczniej i szybciej niż dotąd do górnych warstw atmosfery, skąd mogło wypromieniowywać w wolny Wszechświat. Korzystając z tej uciekającej z wulkanów pary wodnej, planeta nasza w tej fazie dziejów przyśpieszyła swoją historię, a więc swoje ochłodzenie.<br />
Gdyby w owej przejściowej epoce cała istniejąca dzisiaj na powierzchni ziemskiej woda znajdowała się, pod postacią pary wodnej, w atmosferze, ciśnienie powietrza na Ziemi wynosiłoby prawie 300 atmosfer, a zatem trzysta razy więcej aniżeli obecnie. Trzeba z tego jednak coś skreślić, gdyż wody musiało jeszcze • wówczas być mniej aniżeli teraz. Mimo wszystko, gdy próbujemy wyrobić sobie pogląd na stan powierzchni ziemskiej w tej epoce, otrzymujemy obraz koszmarny: niewiarygodnie gęsta atmosfera, której ogromna zawartość pary wodnej nie pozwala na przeniknięcie nawet śladu światła słonecznego. Trwające nieprzerwanie tysiącami lat oberwania chmur, których siły nie możemy sobie wyobrazić. Do tego temperatury powyżej 100 stopni Celsjusza, a powierzchnia Ziemi nieustannie otulona gorącą parą wodną. Jedynym źródłem światła są błyskawice szalejących bez przerwy burz. Astronauta, który kiedykolwiek natrafiłby na planetą, gdzie takie panują warunki, ominąłby ją z daleka. Nie tylko wystrzegałby się lądowania, lecz na pewno skreśliłby taki obiekt z listy planet nadających się do zamieszkania.<br />
Tymczasem to właśnie jest stan, w którym planeta zamierza pokryć się życiem. W przypadku Ziemi - jak wiemy - istotnie tak się stało, a liczne zbieżności pozwalają nam raz jeszcze powrócić do tej myśli, że sąsiadująca z nami Wenus znajduje się w tym właśnie stadium przygotowań.<br />
Droga prowadząca do życia jest długa i wymaga miliardów lat. Ale przyrodzie się nie śpieszy. Liczba czynników, które muszą się zbiec, aby można całą tę drogę przebyć do końca, liczba "szczęśliwych przypadków" nawet do tego momentu, do którego prześledziliśmy dotychczasowe dzieje Ziemi, urosła do pokaźnych rozmiarów: odpowiedni odstęp od gwiazdy będącej dostarczycielem energii, która sama na okres kilku miliardów lat musiała osiągnąć stadium stabilizacji. Dalej, orbita nie zanadto ekscentryczna (a zatem mniej więcej kolista) dla zapewnienia jakiegoś minimum jednolitych warunków na powierzchni. Wreszcie - rozmiar nie za mały, aby umożliwić rozgrzanie bryły planety, ale też i nie za duży, gdyż zbytnie rozgrzanie spowodowałoby utratę większości pierwiastków lżejszych, które później tak ważną odegrają rolę.<br />
Jak zobaczymy, liczba niezbędnych czynników, zawiłość układów i warunków, jakie muszą zostać spełnione, aby rozwój mógł postępować poza tę fazę, wzrasta teraz gwałtownie, a w końcu wręcz zawrotnie.<br />
Gdy obecnie, podejmując od nowa wątek naszej historii, zastanowimy się nad składem atmosfery, którą Ziemia krótko po narodzinach produkowała przez swoje wulkany, uderza nas, że atmosfera ta nie mogła zawierać wolnego tlenu. Para wodna, gazowy wodór, azot, dwutlenek węgla, metan, amoniak, prawdopodobnie także dwutlenek siarki - oto wszystkie gazy, które z rozżarzonych głębi Ziemi wydobywały się na powierzchnię, aby utworzyć pierwszą powłokę powietrzną naszej planety. Wolnego tlenu wśród nich nie było.<br />
Atmosfera o takim składzie wydaje nam się dzisiaj nie tylko śmiercionośna, lecz nawet absolutnie życiu wroga. Tymczasem początek przy innych warunkach startu nie był w ogóle możliwy. W rzeczywistości bowiem właśnie brak wolnego tlenu w ziemskiej praatmosferze był jednym z wielu i jednym z pozornie dowolnych warunków, które musiały zostać spełnione, jeżeli miało dojść z czasem do rozwinięcia się życia. My, ludzie dzisiejsi, nie potrafilibyśmy przeżyć ani jednej chwili w atmosferze złożonej z azotu, dwutlenku węgla i metanu. To samo dotyczy innych różnorodnych form życia, które wraz z nami istnieją na Ziemi. Ale historia życia nie jest - jak do niedawna nawet nauka wierzyła - historią jakiegoś pierwszego, prymitywnego zalążka życia, na przykład jakiejś prakomórki, coraz bardziej się rozwijającej na scenie planety, której powierzchnia przypadkowo "sprzyjałaby życiu" i która w ciągu całego procesu pozostawałaby nadal nie zmieniona.<br />
"Sprzyjanie życiu" jest pojęciem bardzo względnym i zmiennym. Nie wolno nam ciągle popełniać tego błędu, aby za sprzyjające życiu uważać wyłącznie to, co nam służy, a każde najmniejsze nawet odchylenie zaraz uznać za zasadnicze pogorszenie sytuacji. Ponadto obecny stan Ziemi jest przecież w każdym swoim szczególe rezultatem pewnego rozwoju, w którego toku od początku życie i ziemskie środowisko wzajemnie się warunkowały, zmieniały i na siebie oddziaływały w nieustającym sprzężeniu zwrotnym, jak gdyby według prawideł gry w ping-ponga.<br />
W wyniku tego nie tylko dostosowanie wszystkich znanych nam form życia do otoczenia wypadło optymalnie. Na skutek tegoż działania powierzchnia Ziemi została przekształcona przez zrodzone na niej procesy biologiczne w ten sposób i w takim wymiarze, który dopiero teraz stopniowo zaczyna się odsłaniać oczom naukowców. Ziemia, taka jaką znamy, produkt tego rozwoju, oddaliła się prawdopodobnie od stanu "naturalnego", w jakim znajdowała się przed początkiem historii życia na jej powierzchni, nie mniej niż którakolwiek z wielu istniejących na niej wielokomórkowych istot żyjących - od organizmu kambryjskiego, który był jej przodkiem w prostej linii. Samo życie w zdumiewającym stopniu potrafi aktywnie stworzyć warunki sprzyjające jego rozwojowi. Będziemy jeszcze szczegółowo o tym mówili.<br />
"Sprzyjanie życiu" nie jest więc, jak większość sądzi, żadną właściwością albo raczej żadną określoną kombinacją określonych właściwości, jakie planeta wykazuje bądź nie. Kombinacje czynników środowiskowych umożliwiających życie są, gdy nie mamy na myśli wyłącznie znanych nam form życia,<br />
prawdopodobnie o wiele liczniejsze, aniżeli kiedykolwiek śniło się naszej ziemskiej fantazji.<br />
Mówiąc inaczej: w toku naszej opowieści natrafimy jeszcze na znaki, które otworzą nam oczy na to, że zdolność przystosowania zjawiska zwanego życiem nawet do warunków środowiskowych, które nam wydają się skrajne i zwichrowane, w fantastycznym wręcz stopniu przekracza wszystko, co do tej pory uważaliśmy za możliwe.<br />
Z tych wszystkich przyczyn sąd, jakoby beztlenowa, składająca się z dwutlenku węgla, metanu i wodoru atmosfera nieożywionej jeszcze pra-Ziemi była trująca i życiu wroga, byłby przedwczesny i błędny nawet wówczas, gdybyśmy wtórnie nie wiedzieli najdokładniej, że planeta, na której ongiś panowały takie warunki, zrodziła potem niezmierne bogactwo życia'. Faktem jest, że stosunkowo świeże odkrycie, iż ziemska powłoka powietrzna pierwotnie nie mogła zawierać znaczniejszych ilości tlenu, umożliwiło biochemikom rozwiązanie starego paradoksu i jednocześnie udzieliło odpowiedzi na pewne podstawowe pytanie z dziedziny badań nad życiem, które od wieków było przedmiotem ożywionych dyskusji.<br />
Paradoks polegał na następującej, wydawałoby się, nierozwiązalnej, sprzeczności: wszystkie ziemskie istoty żyjące (z wyjątkiem niektórych pasożytów i nielicznych gatunków bakterii) są w swej przemianie materii zdane na tlen niezbędny przy produkcji energii. Z drugiej strony wszelka nieożywiona substancja organiczna jest przez wolny tlen (właśnie wskutek jego nadzwyczaj wysokiej aktywności chemicznej) utleniana, a więc niszczona. Jak wobec tego w takich okolicznościach mogło w ogóle powstać życie? Jakkolwiek próbowano wyobrazić sobie naukowo ten proces, w każdym przypadku powstanie pierwszego żywego organizmu musiała poprzedzać długa epoka "abiotycznej genezy organicznych makrocząsteczek", mówiąc zwyczajnie: okres, w którym powstały wszystkie owe złożone i wrażliwe cząsteczki organiczne, co w postaci jak gdyby kamyków budulcowych utworzyły podłoże powstania pierwszych, jeszcze bardzo prymitywnych żyjących struktur.<br />
Jak zatem te złożone cząsteczki, aminokwasy i polipeptydy, kwasy nukleinowe i porfiryny, mogły pozostać stabilne i przetrwać do chwili, w której na następnym, nie mniej zagadkowym etapie połączyły się wreszcie w żywe organizmy?<br />
Według wszelkich zasad chemii wolny tlen ziemskiej powłoki powietrznej powinien był rozłożyć je prędzej, aniżeli mógł je wytworzyć jakikolwiek niebiologiczny proces.<br />
Odpowiedź znalazła się w wyniku badań bardzo starych pokładów kruszców. Geologom udało się odkryć w tego rodzaju złożach ślady wietrzenia. Głęboko pod powierzchnią były więc ślady, które bezspornie świadczyły o tym, że badane próbki przed bardzo dawnymi czasy musiały być wystawione na swobodne działanie sił klimatycznych na powierzchni Ziemi. A jednak skały te, które przed dwoma czy trzema miliardami lat na skutek procesów łamania się skorupy ziemskiej dostały się do głębin i tam spoczywały odcięte od dopływu powietrza - nie wykazywały takich zmian chemicznych, jakie w podobnych warunkach, w związku z obecnością tlenu w dzisiejszej atmosferze, powinny były natychmiast zajść. Na przykład tlenek żelaza obecny w tych skałach, które kiedyś znajdowały się na powierzchni, zawierał dwuwartościowe żelazo. Teraz jeden z pierwszych procesów wietrzenia polega na tym, że związek taki przemienia się w tlenek trójwartościowego żelaza. To samo stwierdzono w niektórych innych związkach, na przykład minerałach zawierających żelazo i siarkę.<br />
W taki sposób przed paru laty został odkryty całkowicie nieoczekiwany fakt, że obecna atmosfera naszej Ziemi wcale nie jest atmosferą pierwotną. Dalsze badania i rozważania naukowe doprowadziły z czasem do rozpoznania, o którym już mówiliśmy, a mianowicie, że atmosfera ta powstała dzięki wulkanizmowi.<br />
Teraz wreszcie zrozumiano, jak było możliwe, że potrzebne do rozwoju życia wielkie cząsteczki mogły powstać, a przede wszystkim przetrwać. Teraz wreszcie biochemicy mogli dać odpowiedź na odwieczne pytanie, dlaczego pomimo usilnych poszukiwań nigdzie na Ziemi nie można było znaleźć śladów wskazujących na to, jakoby dzisiaj jeszcze, na naszych oczach odbywały się "pranarodziny", a więc powstawanie prymitywnych organizmów z nieorganicznych kamyków budulcowych, a nie przez dzielenie się żywych komórek.<br />
Niemożność wykazania takich ciągłych pranarodzin w teraźniejszości wprowadzała biologów przez długi czas w niemałe zakłopotanie. Jeżeli bowiem przy tym zjawisku wszystko odbywało się w sposób przyrodzony, a zatem nie nadprzyrodzony, jeżeli więc wszelka żyjąca substancja na Ziemi powstała pod działaniem praw natury, nie było właściwie żadnego powodu, dla którego nie miałoby się to nadal nieustannie wydarzać. Teraz wreszcie poznano przyczynę, dla której tak nie jest: tlen w obecnej atmosferze ziemskiej raz na zawsze uniemożliwia powtórzenie się tej fazy ewolucji żywej materii.<br />
Wiemy dzisiaj także, że cały zawarty w naszej atmosferze tlen został wytworzony w miarę upływu historii Ziemi przez rośliny zielone drogą fotosyntezy; zatem nikt inny, lecz życie samo, skoro tylko zakorzeniło się na Ziemi, odcięło w ten sposób wszelką możliwość jakiegoś innego nowego początku, jakiegoś powtórnego startu do życia na zasadzie jakiejś, kto wie, może zupełnie innej koncepcji biologicznej. Tak jak gdyby zależało mu na tym, aby ewentualnym konkurentom czy rywalom uniemożliwić pojawienie się w zarekwirowanym już środowisku. Odtąd wszystkie inne biologiczne warianty nie będą miały już na Ziemi żadnych szans. Posługując się metaforą - w czasie tym Kain po raz pierwszy zabił Abla.<br />
Mówiłem już, że rozkwit życia, "ewolucja biologiczna", był niezwykle ściśle spleciony z przebiegającą jednocześnie i równolegle ewolucją środowiska, w jakim życie zaczynało się rozprzestrzeniać. To, że ewolucja, rozwój życia, jest w dużej mierze równoznaczna z przystosowaniem wszystkich istniejących w danym momencie organizmów do różnorakich możliwości i konieczności ich otoczenia, z przystosowaniem nabierającym stopniowo coraz więcej zróżnicowań i odcieni - to obecnie jest dla biologa truizmem.<br />
Natomiast dotąd jeszcze nie tak powszechnie przyjęte jest przekonanie, że zachodzi tu, w każdym razie w odniesieniu do wczesnej fazy rozwoju życia, również proces przeciwny: w tym najpierwszym okresie ewolucji środowisko także - nie można tego wyrazić inaczej - dostosowało się w sposób zdumiewający do wymagań życia właśnie wstępującego na scenę. Nie chodzi mi tutaj w żadnym razie tylko o owe bardzo wyraźne zmiany, jakie życie w tym pierwszym rozdziale swoich dziejów spowodowało w środowisku, nadając mu taką formę, która dlań stwarzała lepsze możliwości rozwoju. O tym będzie jeszcze mowa później.<br />
Ważniejsze natomiast i bardziej znamienne jest to, że dawno już na powierzchni pra-Ziemi, na pewno wieleset milionów lat przed wystąpieniem pierwszych organicznych struktur mogących uchodzić za żywe, rozpoczął się pewien ciąg rozwojowy, przy czym wydaje się, że przebiegał on tak, aby nie tylko umożliwić powstanie życia, ale uczynić je wręcz nieuniknionym.<br />
W tym miejscu musimy nakazać sobie najdalej idącą ostrożność. Nie ma większego przestępstwa wobec naukowego myślenia jak teleologiczna interpretacja jakiegoś stanu faktycznego. "Teleologiczny" znaczy tyle co "skierowany na cel". Byłoby to porzucenie gruntu argumentacji naukowej, gdybyśmy pod uwagę brali taką możliwość, że zmiany na jeszcze nieożywionej pra-Ziemi nastąpiły po to, aby spowodować powstanie życia na Ziemi, gdybyśmy wierzyli, że możemy je "wyjaśnić" mówiąc, jakoby powstanie życia było ich "celem".<br />
"Wyjaśniać" w nauce znaczy zawsze: sprowadzać coś do przyczyn, wyprowadzać coś z tych przyczyn. Przyczyny zaś zawsze i bez wyjątku wyprzedzają w czasie oddziaływanie z nich wynikające. Stąd przyczyna wprawdzie może mieć skutek, jednakże żadna siła na świecie nie potrafi nigdy wywrzeć wpływu na związek pomiędzy oddziaływaniem a przyczyną stanowiącą jego podłoże. Droga prowadzi zawsze i wyłącznie od przyczyny do oddziaływania. Nie ma powiązania w odwrotnym kierunku. Głoszą to niewzruszalnie prawidła logiki. Zatem przyczyna nie "wie" nic o oddziaływaniu, które powoduje. Dlatego nigdy nie można "wyjaśnić" żadnego procesu przez wywołany przezeń rezultat. Na tym polega cała wielkość, ale także ograniczoność wiedzy przyrodniczej, że - przy użyciu tak uformowanej aparatury pojęciowej - zadaniem jej jest wyjaśnianie przyrody, w której występuje życie. A więc wyjaśnianie takiej przyrody, w której ewolucja przebiega jako proces, w jego toku zaś - jak widzimy spoglądając wstecz - z bezbłędną logiką powstają coraz bardziej złożone struktury organiczne z coraz bardziej wydajnymi funkcjami i wzrastającą samodzielnością wobec nieożywionego otoczenia. Zieje tu przed nami pewna sprzeczność, którą będziemy się jeszcze niejednokrotnie zajmowali.<br />
Najpierw musimy sobie jednak w pełni uzmysłowić samo zjawisko jako takie. Jak już mówiliśmy, pozorne sprzeczności nie pojawiają się dopiero w związku z rozkwitem życia. Przedtem jeszcze został uruchomiony pewien proces rozwojowy, bez którego nigdy ewolucja biologiczna nie byłaby mogła się rozpocząć. Szczególnie wyraźnie wskazuje na to zjawisko, które uczeni od kilku lat określają jako "ewolucję atmosfery". Zobaczmy, co się pod tym pojęciem kryje, a potem spróbujmy je zrozumieć.<br />
Historię, o której traktuje ta książka, musimy teraz podjąć w tym miejscu, w którym była mowa o rozwoju Ziemi w fazie podobnej do obecnej fazy Wenus.<br />
Nikt nie wie, jak długo planeta nasza pozostawała w tym stanie. Możliwe, że była to tylko stosunkowo krótka faza przejściowa. Niektórzy geolodzy, a wśród nich Francuz Andre Cailleux i A. Dauvilier, oceniają trwanie tej epoki na 100 000, może nawet tylko 60000 lat.<br />
Po tym okresie ochłodzenie skorupy ziemskiej posunęło się o tyle, że woda spadająca w postaci deszczu z przesyconej parą wodną atmosfery już nie wyparowywała od razu. Zaczęła gromadzić się w formie ciekłej, tworząc praoceany. Gdy ten proces się skończył, Ziemia, przed jakimiś czterema i pół miliardem lat, miała już z grubsza wygląd podobny do obecnego obrazu naszej planety, widzianego z dużej odległości, na przykład na fotografiach dostarczanych w ostatnich latach przez nasze sondy kosmiczne.<br />
Atmosfera była teraz czysta i przejrzysta. Na niebieskim niebie pojawiały się chmury. Oceany i kontynenty miały rozmiary podobne do dzisiejszych. Oczywiście, że suchy ląd był wówczas zupełnie inaczej rozmieszczony na powierzchni ziemskiej, aniżeli ukazują nam to obecne nasze mapy i globusy. Między innymi nie rozpoczęła się wtedy jeszcze "wędrówka kontynentów". Życia nie było. Ląd ciągle jeszcze składał się w zasadzie z- ostygłych mas Ziemi pochodzenia wulkanicznego, nagich skał granitu i bazaltu. Wichry i deszcze właśnie rozpoczęły swoje dzieło rozmywania, erozji i wietrzenia, które z wolna przemieniało powierzchnię pierwotnych skał w pył i piasek.<br />
Jak już udowodniliśmy, w atmosferze nie mogło być tlenu. Miało' to swoje znaczenie nie tylko - jak również już wyjaśnialiśmy - dla możności życia pierwszych organicznych kamyków budulcowych. Prawdopodobnie stanowiło to w ogóle nieodzowny warunek ich powstania. Tlen jest bowiem najskuteczniejszym filtrem atmosferycznym, ochroną przed pochodzącym od Słońca promieniowaniem nadfioletowym.<br />
Promieniowanie to, o falach krótszych od fal światła widzialnego, jest szczególnie bogate w energię. Gdyby powierzchnia ziemska dzisiaj nie była w znacznym stopniu odeń izolowana przez naszą obfitującą w tlen atmosferę, nie moglibyśmy tutaj wcale' wyżyć. Jak wiadomo, to co powoduje bolesne oparzenia<br />
słoneczne, gdy nie jesteśmy przyzwyczajeni do napromieniania przez Słońce, to właśnie ów stosunkowo bardzo nieznaczny udział tych promieni, które mimo wszystko jeszcze do nas przenikają. Wiemy także z doświadczenia, że to ryzyko jest znacznie większe w wysokich górach, co podkreśla jeszcze znaczenie atmosfery jako filtra promieniowania nadfioletowego.<br />
Jeśli chodzi o prehistorię życia, to promieniowania nadfioletowego, które może być odfiltrowane przez tlen, dotyczy podobna reguła jak samego tlenu.<br />
Promienie nadfioletowe są tak niebezpieczne dla wszystkich organizmów zbudowanych z białka (a innych nie znamy), że w salach operacyjnych i pewnych laboratoriach mikrobiologicznych używa się z dobrym skutkiem lamp nadfioletowych do dezynfekcji, a zatem do niszczenia mikroorganizmów bakteryjnych.<br />
Tymczasem w pradziejach Ziemi właśnie ta część promieniowania słonecznego była zrazu niezbędna. Tylko ona mogła dostarczyć energii potrzebnej do powiązania zawartych w ówczesnej atmosferze nieorganicznych związków w owe wielkie cząsteczki, które później tworzyły kamyki budulcowe żywych organizmów.<br />
Mówiąc krótko: promieniowanie nadfioletowe było potrzebne jako źródło energii do budowy pierwszych organicznych kamyków budulcowych życia. Jednakże z chwilą, gdy już istniały, należało je natychmiast uwolnić spod wpływu tegoż promieniowania, które w przeciwnym razie byłoby je w następnej chwili ponownie rozłożyło. Przykład ten znowu wykazuje bardzo dobitnie, jak nadzwyczaj skomplikowane i ostre były warunki już w tym stadium rozwoju, długo przed pojawieniem się na Ziemi pierwszych śladów życia.<br />
Dzięki próbom rekonstrukcji prowadzonym przez nowoczesną naukę możemy przeżywać fascynujące zjawisko, jak martwa materia na powierzchni pra-Ziemi, nie kierowana żadnymi innymi siłami poza prawami natury, rozwijała się spełniając wszelkie wymagane warunki. Przyjrzyjmy się teraz szczegółowo, jak się to odbyło w tym momencie, do którego doszliśmy.<br />
Nadfioletowe promieniowanie Słońca padało prawie bez przeszkód na powierzchnię Ziemi, a więc również na powierzchnię praoceanów. Natychmiastowe konsekwencje tego były dwojakie. Obficie występujące w atmosferze i zawierające węgiel, azot oraz tlen cząsteczki metanu, dwutlenku węgla i amoniaku, podobnie jak kilka innych jeszcze prostych związków, dawno już były obecne w dosyć dużych stężeniach we wszystkich wodach stojących, to znaczy w oceanach i morzach. Częściowo dostały się tam przez to, że wiatr i fale nieustannie mieszały wyższe warstwy wody z zalegającym nad nimi powietrzem. Głównie jednak zostały one zapewne wypłukane z atmosfery w czasie tysięcy lat oberwania chmur w poprzedniej epoce historii Ziemi.<br />
Promieniowanie nadfioletowe Słońca mogło docierać aż kilka metrów w głąb wzbogaconej o owe cząsteczki wody. W warstwie o takiej grubości dało to wymienionym cząsteczkom bodziec do łączenia się w większe kamyki budulcowe. Jednakże ta sama energia, która to zdziałała, w następnej chwili rozkładała znowu wielkie cząsteczki na ich składniki początkowe. Tak został uruchomiony proces krążenia, nie kończące się budowanie i rozpad, który niewątpliwie rozgrywał się u powierzchni wszystkich wód.<br />
Tego rodzaju zamknięty obieg jest właściwie klasycznym przykładem sytuacji bez wyjścia. Według obecnego stanu wiedzy istnieją dwie przyczyny, dzięki którym w tym szczególnym przypadku rozwój nie stanął w miejscu i wyjść mógł poza to stadium. Przede wszystkim krążenie, jak wspominaliśmy, przebiegało tylko w pobliżu powierzchni wody, w warstwie o grubości może dziesięciu, na pewno nie więcej niż piętnastu metrów. Na większych głębokościach promieniowanie nadfioletowe nie mogło już oddziaływać z dostateczną siłą, ponieważ warstwy wody znajdujące się powyżej zaczynają odtąd grać rolę skutecznego filtra.<br />
Wobec tego część wielkich cząsteczek powstałych na skutek 'działania promieni nadfioletowych zawsze mogła się schronić w tych głębszych rejonach wód. Mówiąc ściślej, nie do uniknięcia było, aby część z nich, zanim doszło do rozpadu, nie została przez normalne ruchy wirowe wody przepędzona w głębiny, do których promieniowanie nadfioletowe już nie sięgało. Niezależnie więc od krążeniowego charakteru procesu ich powstawania, rozgrywającego się na najwyższym piętrze, owe wielkie cząsteczki, tak ważne dla dalszego rozwoju, prawdopodobnie wciąż dalej nagromadzały się poniżej warstw wody poddanych działaniu promieniowania nadfioletowego.<br />
Drugi proces natomiast, inicjowany jednocześnie przez promieniowanie nadfioletowe również na powierzchni wody, był przyczyną, że cząsteczki nie były skazane na pozostanie raz na zawsze w owych głębiach. Energia tych krótkofalowych promieni jest tak wielka, że potrafi rozłożyć nawet cząsteczki wody na ich części składowe. Stąd prawdopodobnie na powierzchni mórz i oceanów pra-Ziemi musiało nastąpić to, co naukowcy określają mianem fotodysocjacji (dosłownie: "rozpad pod działaniem światła") wody: związek H2O został rozszczepiony na wolny wodór i wolny tlen.<br />
Uwolniony wodór, najlżejszy z wszystkich pierwiastków, unosił się właściwie bez przeszkód w górne warstwy atmosfery, aż się w końcu gubił w wolnym Wszechświecie. Tlen pozostał. Jest on jednak, jak już mówiliśmy, szczególnie skutecznie działającym filtrem promieni nadfioletowych. Dlatego też proces dysocjacji nie przebiegał ani w sposób ciągły, ani jako część pewnego cyklu, lecz według zasady sprzężenia zwrotnego: ulegał samorzutnemu zahamowaniu, z chwilą gdy atmosfera osiągała określoną zawartość tlenu, zawartość dostateczną do odparcia promieniowania nadfioletowego w takim stopniu, że dalsze wytwarzanie tlenu drogą fotodysocjacji ustawało.<br />
Samoregulujący charakter tego procesu doprowadził ponadto do tego, że wynikający z niego udział tlenu w atmosferze prawdopodobnie ustalił się z dużą dokładnością na pewnej określonej wartości. W pewnym momencie produkcja tlenu wygasała. Skoro tylko stężenie tlenu spadało ponownie poniżej tej wartości (na przykład przez procesy utleniania na powierzchni, co pozbawiało atmosferę tlenu), było to oznaką, że skuteczność nadfioletowego filtru ustaje. Natychmiast rozpoczynała się w związku z tym foto-dysocjacja wody. Utrzymywała się ona tak długo, dopóki ponownie nie zostało osiągnięte dokładnie to samo pierwotne stężenie tlenu.<br />
Ten wzorcowy przykład sprzężenia zwrotnego naukowcy nazwali "efektem Ureya" na cześć amerykańskiego chemika, laureata nagrody Nobla Harolda C. Ureya, który odkrył ten decydujący etap ewolucji atmosfery ziemskiej.<br />
W tym miejscu wtrącimy może parę słów na temat sposobów, jakimi prowadzi się obecnie badania nad procesami, które dokonały się przed czterema i więcej miliardami lat w powietrznej powłoce naszej planety. Pomimo lotności tego ośrodka rozwój pozostawił pewne ślady, głównie w okruchach skalnych ówczesnej powierzchni ziemskiej, częściowo zachowanych w warstwach osadowych w wielkich głębinach mórz. Opowiadaliśmy już, w jaki sposób dzięki temu odkryto całkowicie nieoczekiwany fakt, że atmosfera nasza pierwotnie w ogóle nie zawierała tlenu. Dalsze wnioski wyprowadza się pośrednio z przebiegu ewolucji biologicznej, która się wkrótce (operując miarą okresów geologicznych) rozpoczęła. Jak zobaczymy za chwilę z opisu, jest ona tak ściśle związana z ewolucją atmosfery, że pewne osobliwości jej przebiegu pozwalają na wyciąganie wniosków o składzie atmosfery.<br />
Wszystkie ustalenia wykraczające ponad to, a więc także odkrycie efektu Ureya, są rezultatem teoretycznego rozumowania. Formułowane zatem do tej pory przez naukowców sądy o wydarzeniach z tych niewyobrażalnie dawnych czasów (a spróbuję je teraz łącznie opisać), w wielu szczegółach może błędnie albo niedokładnie, oddają to, co się rzeczywiście podówczas działo. Błąd może jednak dotyczyć naprawdę tylko szczegółów, nie naruszających zasadniczego biegu zdarzeń. Uzyskaliśmy przecież dotąd już kilka zupełnie uchwytnych śladów. W związku z tym rozporządzamy pewnymi stałymi liczbami i danymi jako punktem wyjściowym. Wreszcie wiemy, co z tego długiego procesu rozwoju do tej pory wynikło.<br />
Cała sprawa sprowadza się więc do zrekonstruowania, posłusznej prawom natury, ewolucji - od tego, co na pewno wiemy o przeszłości, do teraźniejszości. Jest to zadanie trudne i mozolne. Jednakże wobec tego, co się dotąd udało w tej mierze osiągnąć, okazja do popełnienia jakichś zasadniczych błędów nie jest zbyt wielka. Wielorakie aspekty i podziemne nurty rozwoju były od początku nazbyt skomplikowane i nazbyt ze sobą splecione, aby ich przebieg dopuszczał wiele dowolnych i różnych interpretacji. Zatem tam, gdzie nauka po cierpliwych<br />
poszukiwaniach i przymiarkach w ogóle znalazła wyjaśnienie jakiegoś odcinka procesu rozwojowego, mamy prawo zaufać, że jest to wyjaśnienie właściwe.<br />
Powracamy zatem do "ewolucji atmosfery". A więc w wyniku efektu Ureya oddziaływanie promieniowania nadfioletowego na powierzchnię ziemską prędzej czy później samo się wykluczyło. Od tej chwili począwszy powstałe dotąd w wodzie makrocząsteczki były chronione przed ponownym rozpadem pod wpływem części promieniowania słonecznego o tej częstotliwości. Faza cyklicznego procesu budowania i rozpadu była skończona. Co było dalej?<br />
Następny krok, wynikający znowu z powstałej sytuacji związanej z właściwościami istniejącego obecnie "materiału" i jego reakcji na prawa przyrody - w konsekwencjach swoich jest wręcz oszałamiający. Po raz pierwszy zmusza nas do wyjścia poza zasięg poznania naukowego i do zajęcia pozycji filozoficznych.<br />
Geofizycy Lloyd V. Berkner i Lauriston C. Marshall z uniwersytetu Dallas w Teksasie przed kilku laty podjęli trud przełożenia mechanizmu efektu Ureya na konkretne liczby. Sam Urey bowiem ograniczył się do stwierdzenia nieuchronności faktu, że w istniejących warunkach musiał się pojawić samohamujący mechanizm sprzężenia zwrotnego. Zarówno dla niego, jak dla jego współpracowników oczywiste było również, że przez ów mechanizm samoregulacji zawartość tlenu w atmosferze musiała oscylacyjnie ustalić się na określonej wartości. Jednakże nikt nie wiedział, jak wyraża się ta wartość w konkretnych liczbach i procentach, zresztą wydawało się, że nie ma to żadnego zasadniczego znaczenia.<br />
Dopiero Berkner i Marshall zabrali się za pomocą komputerów do skomplikowanych obliczeń tej wartości. Nie obiecywali sobie zresztą żadnego emocjonującego olśnienia po ujawnieniu tej liczby. Po prostu potrzebowali jej. Obaj amerykańscy uczeni są twórcami teorii ewolucji atmosfery ziemskiej w takiej formie, w jakiej ją tutaj przedstawiamy i jaka jest obecnie przyjęta przez większość naukowców. Dla stworzenia tak szeroko zakrojonej teorii wymieniona liczba stanowiła naturalnie nieocenioną pomoc. Miała ogromne znaczenie jako stały punkt wyjścia do dalszych rozważań i do sprawdzenia wewnętrznej spoistości całej konstrukcji myślowej.<br />
Obliczenia wykazały, że efekt Ureya musiał w praatmosferze doprowadzić do stężenia tlenu wynoszącego dosyć dokładnie 0,1 procent, a więc około jednej tysięcznej wartości stężenia obecnego. Nikt się nie zdziwił, że było to tak mało. Fotodysocjacja wody nie jest bardzo wydajnym źródłem tlenu. Poza tym tlen jest tak skutecznym filtrem promieniowania nadfioletowego, że niewielkie nawet stężenia wystarczały do zahamowania jego dalszej produkcji. Także sama liczba zrazu nie wydawała się szczególnie osobliwa. Niespodzianka nastąpiła dopiero wtedy, gdy dwaj Amerykanie na podstawie otrzymanego wyniku przystąpili do obliczania profilu częstotliwości powstałe-go filtra atmosferycznego promieni<br />
nadfioletowych.<br />
Chodzi tu o rzecz następującą: promieniowanie nadfioletowe nie składa się tylko z fal o jednej długości, ale z fal odpowiadających nawet dosyć szerokiemu pasmu częstotliwości. Długość fal świetlnych mierzy się w nauce w angstremach. Jeden angstrem odpowiada jednej dziesięciomilionowej milimetra. Zakres światła widzialnego w obrębie całego widma promieniowania elektromagnetycznego stanowi stosunkowo bardzo wąskie pasmo. Widzimy tylko takie fale elektromagnetyczne, które mają długość co najmniej 4000 angstremów (fale takiej długości odbieramy jako fioletowe). Najdłuższe fale, sygnalizowane nam przez nasz wzrok jako światło, nie są nawet dwukrotnie dłuższe, liczą sobie bowiem 7000 angstremów i postrzegamy je jako ciemną czerwień.<br />
Wysokoenergetyczne i krótkofalowe promieniowanie nadfioletowe, niewidoczne już dla naszych oczu, sąsiaduje z falami, które odbieramy jako fioletowe (stąd jego nazwa), i rozciąga się stąd przez znacznie szersze pasmo fal, sięgające tylko do długości 100 angstremów. Z kolei następuje teraz płynne przejście do promieniowania rentgenowskiego o falach jeszcze krótszych.<br />
Promieniowanie nadfioletowe nie jest więc formą energii absolutnie jednolitą. Na przykład pszczoły przy próbach tresury doskonale rozróżniają rozmaite zakresy częstotliwości. Musimy się zatem domyślać, że zwierzęta te mogą postrzegać różnorakie częstotliwości położone w obrębie widma promieniowania nadfioletowego w jakiś zróżnicowany sposób, odpowiadający naszemu odbieraniu barw. Tymczasem promieniowanie nadfioletowe o rozmaitych częstotliwościach wywiera zupełnie różny wpływ na rozmaite cząsteczki. Wspomniana przez nas już niejednokrotnie fotodysocjacja wody dokonuje się na przykład głównie pod działaniem promieniowania nadfioletowego o zupełnie innej długości fal aniżeli - dajmy na to - zniszczenie cząsteczek białka albo określonego związku chemicznego. Mówiąc inaczej, chemiczne skutki działania promieniowania nadfioletowego zależą, więc ostatecznie od tego, jakie częstotliwości przeważają w danym promieniowaniu.<br />
Rozumiemy zatem doskonale, dlaczego Berknerowi i Marshallowi tak bardzo zależało na tym, aby dowiedzieć się, z jaką siłą przekształcona wskutek efektu Ureya pierwotna atmosfera odpierała pochodzące od Słońca promieniowanie nadfioletowe we wszystkich jego rozmaitych zakresach fal (to właśnie rozumiemy pod pojęciem "profil częstotliwości" jakiegoś filtru). Odkrycie tego bowiem stanowiłoby decydujący krok naprzód w pracy nad ich teorią. Wiedzieliby, które z wielkich cząsteczek nagromadzonych w pramorzach i atmosferze były nadal najsilniej zagrożone przez przenikające, choć w mniejszych dawkach, promieniowanie nadfioletowe. A także - przeciwnie - interesowało ich zbadanie, jakie częstotliwości promieniowania nadfioletowego najpewniej były odpierane, gdyż można by z tego od razu odczytać, jakie związki<br />
chemiczne w tej fazie rozwoju miały największe szansę na "pomnożenie", to jest chemiczne wzbogacenie się - z tej prostej przyczyny, że były najskuteczniej chronione.<br />
Możemy sobie dzisiaj wyobrażać, że obu amerykańskim uczonym serca zaczęły bić mocno, gdy ich komputery wreszcie wyrzuciły z siebie rezultat. Okazało się bowiem, że wytwarzany automatycznie i nieuchronnie przez efekt Ureya tlen, w stężeniu 0,1 procent obecnej wartości, wspólnie z pozostałymi panującymi w ówczesnej atmosferze warunkami, stworzył filtr, który stanowił najsilniejszą i najbardziej skuteczną osłonę w zakresie długości fal między 2600 a 2800 angstremów. A nie jest to jakaś dowolna wartość. Są to liczby, z jakimi każdy współczesny chemik organik czy też biochemik jest doskonale obeznany. Jest to bowiem dokładnie zakres promieniowania, na który białka (proteiny) i kwasy nukleinowe (które w jądrze komórki magazynują plan budowy organizmu, czyli kod genetyczny) są najbardziej wrażliwe.<br />
Trzeba sobie teraz dobrze zdać sprawę, co to znaczy. Od tego momentu dziejów, do jakiego dotarliśmy w naszym opisie, powstanie Ziemi, jej ustalenie się w mniej więcej obecnej formie, jest już odległe o jakiś miliard lat. Materiał, który służył jej powstaniu, pochodził z głębi Kosmosu. Składał się z konglomeratu związków nieorganicznych, zawierających jednak wszystkie pierwiastki, dzisiaj jeszcze występujące na Ziemi. Pierwiastki te zaś były pochodnymi pra-pierwiastka, wodoru, pierwszego i najlżejszego spośród wszystkich pierwiastków. Jemu należy się rola pramaterii, ponieważ według tego, co nam wiadomo, wodór był pierwszym i jedynym pierwiastkiem wyłonionym z początkowego "Big-Bangu". Wszystko zaczęło się od wodoru, od olbrzymich obłoków wodorowych, które pod działaniem własnego ciężaru skupiły się w gwiazdy pierwszego pokolenia. W środku tych słońc pierwszej, dawno minionej generacji gwiazd powstawały krok za krokiem w ciągu niewiarygodnie długich okresów wszystkie cięższe pierwiastki przez łączenie się jąder lżejszych atomów. Potężne katastrofy, w których część owych starych gwiazd wreszcie uległa zagładzie w wybuchach supernowych, zwróciły te pierwiastki znowu wolnemu Wszechświatowi w postaci drobnego pyłu.<br />
Od "Big-Bangu" przeminęło dziesięć miliardów lat, aż z pyłu tego utworzyło się nasze Słońce i jego planety, a więc także Ziemia, na której osiągnęliśmy obecnie szczebel rozwoju pozwalający nam zastanawiać się nad tym, jak się to wszystko stało. Po powstaniu Ziemi warunki dalszego rozwoju natychmiast bardzo się ograniczyły i wyspecjalizowały. Teraz istniało już ciało niebieskie o pewnej masie, którego siła grawitacyjna, przez tę masę ustanowiona, pod określonym ciśnieniem zgniatała powłokę gazową otulającą jego powierzchnię. Ustalony już odstęp tej nowej planety od Słońca i jego widmo, rozmiar oraz produkcja energii doprowadziły na niej do zupełnie określonych warunków temperatury i promieniowania. Decydującą rolę odgrywał także skład chemiczny powłoki atmosferycznej, która wytryskiwała z wulkanów oziębionej skorupy ziemskiej: tyle a tyle pary wodnej, tyle a tyle dwutlenku węgla, taka ilość metanu i taka też, ściśle określona, dawka amoniaku.<br />
Wszystkie te proporcje były stałe. Stanowiły niezmienne odtąd skutki długiej historii, która do tej pory upłynęła. Nie dająca się teraz już zrekonstruować liczba przypadków narzuciła w tym momencie taką, a nie inną wartość, ten, a nie inny ściśle określony rząd wielkości. Wszystko to odbyło się samoczynnie, sterowane wyłącznie przez właściwości wynikające z atomowej budowy uczestniczących w tym procesie materiałów oraz przez prawa natury.<br />
Teraz wszystkie te w najrozmaitszy sposób ze sobą splecione łańcuchy wydarzeń, rozegranych przez nieświadomą i martwą materię, sterowanych przypadkiem i prawami natury, spowodowały w pierwotnej atmosferze Ziemi efekt Ureya. I nagle okazało się, że wszystkie te wielorakie warunki, przypadki i wpływy w toku współdziałania, którego już obecnie nie potrafimy przeanalizować, wytworzyły pewną liczbę, a mianowicie 0,1 procent zawartości tlenu (w stosunku do wartości obecnej), nie więcej i nie mniej. Liczbę, która działając w powiązaniu ze szczególnymi właściwościami naszego Słońca (gwiazdy stałe również mają swoje charakterystyczne cechy indywidualne) oznaczała, że teraz na Ziemi zapanowały warunki stwarzające jednoznaczne uprzywilejowanie dla dwóch najważniejszych elementów budulcowych wszelkiego późniejszego życia, dla białka i kwasów nukleinowych. Ważne jest, abyśmy jednocześnie pamiętali, że w tym momencie historii Ziemi owe dwa niezbędne dla życia budulce, wyrażając się naukowo - owe biopoli-mery, w ogóle jeszcze nie istniały. Nie było nawet jeszcze ich bezpośrednich prekursorów.<br />
Aby wyrazić to jeszcze dobitniej: opisaną tutaj fazę rozwoju zrozumiemy w całym jej znaczeniu dopiero wtedy, gdy sobie uzmysłowimy, że oba te podstawowe polimery, białko i kwasy nukleinowe, nie miały do tej chwili najmniejszej nawet szansy na to, aby kiedykolwiek powstać w dostatecznych ilościach. Są one tak skomplikowane, a jednocześnie struktura ich jest tak wysoce wyspecjalizowana, że czysto przypadkowe ich namnożenie byłoby całkowicie, wręcz astronomicznie nieprawdopodobne. Byłoby wprost nie do pomyślenia.<br />
Mamy więc przed sobą konkretny przykład owego wspomnianego już krótko paradoksu, na jaki przyrodnik nieustannie natrafia przy badaniu procesów życia. Zarazem jest to przykład jednego z typowych, aż do znudzenia powtarzanych zarzutów ze strony wielu, którzy z góry odrzucają możliwość, że wiedza przyrodnicza wyjaśni, jak powstało życie. Ich prawdziwe motywy są bardzo różne. Zwykle w grę wchodzi utrwalony przez długą tradycję przesąd, jakoby możliwość naukowego i przyczynowego wyjaśnienia problemu życia i człowieka musiała obalić koncepcję "duszy" w sensie religijnym, a ponadto także istnienie jakiegoś Boga, tym samym sens religijności w ogóle.<br />
Zastanawiające jest, jak wielu ludzi na podłożu tej prawie zupełnie nieświadomej obawy (zwykle pokrywanej innymi motywami) wręcz odmawia bliższego<br />
zajmowania się pewnymi faktami i dowodami, jednocześnie namiętnie potępiając ich rzekomą "bezduszność", niedoskonałość i "tendencję materialistyczną". Przy niezliczonych okazjach stale przekonywałem się, że tacy ludzie, którzy używając powyższych argumentów odrzucali na przykład darwinizm, w rzeczywistości wcale tego, co było przedmiotem ich ataków, nie znali dostatecznie dobrze, aby sobie w ogóle móc wyrobić własne zdanie. W każdym przypadku okazywało się, że po prostu skwapliwie przyswoili sobie negatywne w stosunku do sprawy przesądy i powtarzali je bez żadnego własnego uzasadnienia.<br />
Aczkolwiek ich poczucie zagrożenia jest nawet dopuszczalne i zrozumiałe, reakcja taka zdumiewa. Dziw tylko, że ci ludzie sami nie zadają sobie pytania, co mogą być warte tajemnica czy "cud", które tylko tak długo pozostają tajemnicą, jak długo nie przyjmuje się do wiadomości żadnej próby przyrodniczego jej wytłumaczenia. Najbardziej zaskakująca przy tym jest oczywistość, z jaką tylu ludzi uważa, że zjawisko przyrody, które udało się wyjaśnić w sposób naukowy, od tej chwili nie może już być przedmiotem podziwu i zachwytu.<br />
Czyż źródłem nieustającego podziwu i zachwytu nie może być samo bogactwo wielostronnych powiązań i nieogarniona liczba zjawisk przyrody, o których nie śniłoby się nam do tej pory bez wielowiekowych wysiłków naszych uczonych?<br />
Od rozmiarów Kosmosu i prawideł ewolucji gwiazd aż do budowy atomów i tajemniczych związków między materią a energią, od procesów zachodzących w komórkach, w których zmagazynowany jest plan budowy żywego organizmu, do odkrycia przebiegów elektrycznych w naszych własnych mózgach - liczba przykładów podziwu godnych zjawisk przyrodniczych, jakie poznaliśmy dzięki rezultatom badań naukowych, nie ma końca. Nie bacząc na te fakty, zadziwiająco wielu ludzi nie przestaje powtarzać wciąż bezsensownej formułki, że nauka pozbawia świat czaru i odziera go z cudowności. A przecież tylko nauka odsłoniła nam w ogóle zdumiewającą pełnię tego, czym jest natura.<br />
Ideologiczni przeciwnicy myślenia w kategoriach przyrodniczych chciwie wprost rzucają się na każdy argument, który wydaje się dowodzić niemożności naukowego wyjaśnienia jakiegokolwiek zjawiska. Ulubionym przykładem - a przy obecnym stanie wiedzy także trafnym - jest statystyczna niemożliwość czysto przypadkowego powstawania żywych struktur. Istotnie, wobec nadzwyczajnego wyspecjalizowania budowy każdej cząsteczki białka i jej funkcji biologicznej nie sposób wyjaśnić, jego powstania przez przypadkowe spotkanie się wielu pojedynczych atomów, z których się składa; musiałyby one wszystkie natrafić na siebie we właściwej kolejności, we właściwym momencie, w stosownym miejscu i charakteryzować się przy tym odpowiednimi cechami elektrycznymi i mechanicznymi.<br />
Jak widzieliśmy, w końcu duża liczba przypadków w pewnej chwili wykluczyła dalsze ślepe działanie przypadku. Pomimo ogromnych braków i tymczasowości naszego naukowego rozpoznania przebiegu tych dziejów, które usiłuję tutaj opisać, odkrywamy nagle w tym miejscu historii rozwoju pewien układ, który pozwala nam się domyślać, w jaki sposób przyroda pokonała wielki paradoks powiązania przypadku z rozwojem: przed mniej więcej czterema miliardami lat powstała na powierzchni Ziemi sytuacja jednostronnie korzystna właśnie dla powstania obu najważniejszych elementów budulcowych życia, a tym samym wręcz prowokująca do coraz większego gromadzenia się ich na powierzchni Ziemi.<br />
Co należy sądzić o tej zaskakującej konsekwencji dotychczasowego przebiegu wydarzeń? Czym ją wytłumaczyć? Wydaje mi się, że istnieją tutaj trzy zasadnicze możliwości, nie przeczące w niczym temu, czego do tej pory dowiedzieliśmy się o świecie na drodze naukowej. Zatem każdemu pozostawia się swobodę akceptowania tego wyjaśnienia, które zdaje mu się najbardziej przekonywające. Kolejno podam krótko wszystkie trzy możliwości. Postaram się uczynić to jak najbardziej obiektywnie, ale pragnę zaraz zaznaczyć, że mam wśród nich swoją ulubioną koncepcję, a wybór mój chciałbym potem uzasadnić.<br />
Pierwsza możliwość to zadowolenie się tym, aby również i konsekwencję czysto przypadkowego od tego momentu przebiegu historii świata i Ziemi uznać za przypadkową. Jakkolwiek w najwyższym stopniu nieprawdopodobny byłby taki układ, który każe spojrzeć na powstanie białka i kwasów nukleinowych jako na rzecz prawie nieuniknioną, Wszechświat jest tak ogromny, że nawet i tej koncepcji nie można zdecydowanie wykluczyć. Liczba planet w Kosmosie jest tak olbrzymia, że przypadek taki kiedyś, raz mógł się był wydarzyć gdzieś we Wszechświecie po dziesięciu czy więcej miliardach lat. Nawet jeśli rozważania statystyczne stanowczo przemawiają przeciwko takiemu wyjątkowi, statystyka nie może w zasadzie wykluczyć jednego jedynego przypadkowego wydarzenia tego rodzaju.<br />
Jeżeli tak jest, konsekwencje widać jak na dłoni. Ziemia byłaby wówczas prawie na pewno jedynym ożywionym ciałem niebieskim wśród wszystkich występujących we Wszechświecie miliardów układów dróg mlecznych z setkami miliardów słońc w każdym z nich. Przypadek powstania białka i kwasów nukleinowych byłby bowiem tak bardzo nieprawdopodobny" że w całym Kosmosie, nawet tak ogromnym, jaki jest, nie mogłoby się to chyba już więcej powtórzyć. Uczeni zresztą niejednokrotnie wyciągali taki właśnie wniosek. Co prawda obraz tej niewyobrażalnej, bezgranicznej samotności i tego wyizolowania w olbrzymich głębiach Kosmosu musi przerażać nas swym zimnem i budzić lęk. Ale nie jest to poważny argument. Przyroda nie kieruje się naszymi życzeniami. To, że historia powstania Ziemi przebiegała we wszystkich szczegółach właśnie tak, a nie inaczej, że powstanie złożonego budulca żywych organizmów musiało przy tym nastąpić jak gdyby w pewnym stopniu przymusowo, można sobie - po drugie - oczywiście wytłumaczyć również bezpośrednią ingerencją jakiejś siły nadprzyrodzonej. Można bezsprzecznie przyjąć jako założenie, że owo tak cudownie przewidujące przystosowanie warunków na powierzchni Ziemi do potrzeb życia, które pojawiło się dopiero o tyle później, nastąpić mogło tylko dzięki temu, że jakiś stojący poza przyrodą wszechmocny stwórca powziął zamiar, aby pozwolić powstać życiu na Ziemi. Nikt, żaden uczony, nie może zaprzeczyć, że jakiś Bóg miałby władzę ukształtowania rozwoju zgodnie z tym swoim zamiarem.<br />
Chociaż te dwie koncepcje wydają się z gruntu odmienne, jednakże wynikają obie z tych samych przesłanek. W obu przypadkach zakłada się, że polimery, których powstaniu w warunkach pra-Ziemi sprzyjał efekt Ureya i jego skutki, są jedynym budulcem, dzięki któremu mogłoby się później na Ziemi zakorzenić życie. Przecież cały problem, cały ten paradoks przełomowego momentu historii Ziemi, o którym tak obszernie tu mówimy, powstaje jedynie i tylko przez i to, że do tej pory przyjęliśmy milcząco, jakoby życie bez podstawowych kamyków budulcowych, białka i kwasów nukleinowych, było nie do pomyślenia. Tylko dlatego przecież ogarnia nas zdumienie nad tym, że rozwój wśród wszystkich możliwych dróg poszedł właśnie tą, która najbardziej uprzywilejowała te dwa budulce, a nie jakiekolwiek inne spomiędzy kombinacji atomów występujących w nieomal nieograniczonej liczbie.<br />
Nie wyobrażamy sobie i nie znamy życia nie zbudowanego na białku i nie posługującego się do rozmnażania związkami kwasów nukleinowych, które przenoszą plany budowy żywych struktur z pokolenia na pokolenie. Ale czy jest to argument dostatecznej wagi? Czy nie jest to znowu klasyczny przykład interpretacji antropocentrycznej? W chwili, w której na to pytanie odpowiemy twierdząco, zaświta nam, że istnieje jeszcze trzecie wyjaśnienie.<br />
Może ta osobliwa sytuacja w dziejach Ziemi, która wynikła z efektu Ureya, wcale nie jest tak nieprawdopodobna, wcale nie jest tak "skierowana na cel", jak sądziliśmy dotąd? Wszystkie problemy i paradoksy rozwiązują się w momencie, w którym uwolnimy się od jednostronnej perspektywy stanowiska antropocentrycznego i porzucimy nasz ziemski punkt widzenia, co wmawia nam, że życie możliwe jest jedynie, gdy rozporządzamy białkiem i kwasami nukleinowymi jako materialnym budulcem. Wtedy bowiem nagle natrafiamy na przekonujące i bardzo proste wytłumaczenie, które jednakże pociąga za sobą poważne konsekwencje.<br />
Tym razem do wytłumaczenia nie potrzeba ani żadnej "celowej" nadprzyrodzonej ingerencji, ani niezadowalającej hipotezy przypadkowości, której wprawdzie nie można obalić żadnym dowodzeniem, ale która jest krańcowo nieprawdopodobna. Owo najprostsze wyjaśnienie polega na skromnym poglądzie, że w tym przypadku również wszystko odbyło się w sposób naturalny: skoro tylko przed czterema miliardami lat sytuacja na Ziemi tak się rozwinęła, że sprzyjało to formowaniu się białka i kwasów nukleinowych - oba te polimery nieuchronnie musiały nadal powstawać w nieprzeciętnej mnogości. A gdy potem na Ziemi rozpoczęło się życie, budowało się ono z tego budulca tylko i jedynie dlatego, że były to jedyne dwa rodzaje cząsteczek dostatecznie złożonych, a tym samym dostatecznie zdolnych do przekształcania się, które istniały w wystarczającej ilości.<br />
W takim ujęciu nie ma nic paradoksalnego ani niezrozumiałego, gdy jeszcze dodatkowo powiemy, że życie mogło było w swoim rozwoju uczynić taki sam krok, wykorzystując szereg innych cząsteczek (dostatecznie złożonych i zdolnych do przemian). Taki pogląd jest co prawda obcy naszej wyobraźni, jest jednak o wiele bardziej przekonujący i mniej brutalny aniżeli założenia, które musieliśmy przyjąć przy obu poprzednich próbach wyjaśniania.<br />
Jeżeli na całość problemu spojrzymy od tej strony, odpada konieczność wyjaśniania, jak się to stało, że rozwój na powierzchni pra-Ziemi poszedł w takim kierunku, który doprowadził akurat do powstania owych "niezbędnych" kamieni budulcowych - białka i kwasów nukleinowych. Sam fakt rozwoju tych dwóch cząsteczek i jego przyczyny opisaliśmy już szczegółowo. Nie ma w tym nic tajemniczego ani paradoksalnego. Życie po prostu dlatego posłużyło się tymi dwoma elementami, że żadnymi innymi nie rozporządzało.<br />
Znamienna konsekwencja tego wyjaśnienia, niewątpliwie najbardziej zadowalającego i prawdopodobnego, wypływa z odwrócenia naszego rozumowania. Powiemy więc, że Ziemia najoczywiściej pokryła się życiem nie dlatego, że akurat w tym miejscu i o ile możności tylko w tym miejscu Kosmosu spełnione zostały, na skutek nieprawdopodobnego splotu przypadków, szczególne warunki, może jedyne w swoim rodzaju, stwarzające przyjazne życiu środowisko. Jest raczej tak, że najwidoczniej życie na Ziemi dlatego istnieje, że samo zjawisko życia posiada tak uniwersalną siłę urzeczywistniania się, iż ewolucja biologiczna mogła się rozpocząć nawet w tak skrajnych i jedynych w swoim rodzaju warunkach, jak te, które panowały na pra-Ziemi, gdzie jako punkt wyjścia służyć mogły tylko dwie odpowiednie cząsteczki, właśnie białko i kwas nukleinowy. Zanim ostatecznie porzucimy ten temat, musimy jeszcze krótko uzasadnić, dlaczego ostatnie przytoczone wyjaśnienie jest w oczach przyrodnika bardziej prawdopodobne i zadowalające aniżeli druga możliwość interpretacji tych powiązań. W wyniku pewnej od wieków trwającej jednostronności naszego ideału wykształcenia, zrodzonej z przypadków w dziejach naszego ducha, społeczeństwo wykazuje dzisiaj taki stan świadomości, który i w tej sprawie każe znowu obawiać się powstania pewnego nieporozumienia; grozi ono na każdym kroku temu, kto zechce poruszać się na pograniczu między nauką a filozofią przyrody.<br />
Dlatego pragniemy teraz wyraźnie wypowiedzieć to, co wydaje się samo przez się zrozumiałe: ostatnie wyjaśnienie przewyższa w oczach przyrodnika wymienioną na drugim miejscu możliwość bynajmniej nie dlatego, że pozwala wykluczyć myśl o istnieniu Boga i Stworzyciela świata. Oczywiście, wielu jest przyrodników, którzy w Boga nie wierzą. Jednakże trudno byłoby udowodnić, że liczba ich jest wyższa aniżeli niewierzących filologów klasycznych czy też uczniów szkół średnich.<br />
Ostatnie wytłumaczenie jest po prostu dlatego bardziej zadowalające z punktu widzenia przyrodniczego, że nie potrzebuje żadnych faktów nadprzyrodzonych (a więc nie dających się udowodnić). Nauka przyrody jest przecież próbą tego, jak daleko można doprowadzić zrozumienie świata i natury, posługując się przy wyjaśnianiu tylko uchwytnymi i wymiernymi procesami oraz wpływami, które można obiektywizować.<br />
Jednakże przez to nic nie zostało powiedziane - także ze stanowiska przyrodnika - o tym, czy może za tymi procesami i wpływami, za tym, co naturalne, nie kryje się jakaś rzeczywistość, na przykład jakiś Bóg, który w ogóle dopiero umożliwia wszystkie zjawiska naturalne i uzasadnia wszelkie prawa, według których one na naszych oczach przebiegają.<br />
Możemy przytoczyć jeszcze trzeci argument przemawiający za ostatnio podaną koncepcją. Jeżeli się wierzy w Stwórcę świata i przedstawia go jako wszechmocnego, nie wolno zakładać, że jest skazany na "szachrowanie". Mówiąc inaczej: wydaje się trudne do pogodzenia z religijnym przekonaniem o wszechmocy Stwórcy świata, jeżeli się sądzi, iż stworzony przez tego Boga świat jest tak niedoskonały, że aby należycie funkcjonować, musi być zdany na jego nieustającą ingerencję. Nikt nie może dzisiaj już wątpić w to, że gwiazdy, Ziemia i atomy powstały w toku naturalnego rozwoju i według rozumnych prawideł. Czy wobec tego właśnie w oczach wierzącego nie wyglądałoby na jakiś błąd konstrukcyjny świata, gdyby akt stworzenia nie mógł wyjść poza to stadium rozwojowe bez ponownego bodźca "z zewnątrz"?<br />
Ciągle jeszcze jesteśmy skłonni uważać nieożywioną, nieorganiczną przyrodę za prostszą, łatwiej zrozumiałą i mniej tajemniczą aniżeli dziedzina tego, co żyje. W naszym naiwnym wyobrażeniu świat przedstawia się zawsze jako rodzaj sceny, na której ludzkość, otoczona statystującą jej pozostałą przyrodą ożywioną, odgrywa dramat swoich dziejów. Któż wątpi w to, że mechanika kulis jest prymitywniejsza i łatwiejsza do poznania aniżeli życie duchowe tych, których działanie tworzy właściwy tok akcji?<br />
Tymczasem obraz ten jest fałszywy. Zniekształca prawdę naszej pozycji w przyrodzie. Im głębiej nauka przenika naturę, tym wyraźniej okazuje się, jak wadliwa jest pozornie przekonująca metafora o scenie i działających na niej aktorach. Im bardziej wzrasta nasza wiedza o przyrodzie, tym dobitniej nas poucza, że to, co uważaliśmy za bierną scenę, w swojej strukturze i swoich funkcjach jest nie mniej złożone niż my sami. Właściwości cząstek elementarnych i prawa, pod których wpływem one stwarzają wszystko, co składa się na nasz świat, łącznie z własnym naszym ciałem, są równie tajemnicze i trudne do zbadania jak budowa żywej komórki.<br />
Nie tylko to. Także pod innym względem musimy przyzwyczaić się do nowej perspektywy, do innej hierarchii spraw. Jak zaznaczaliśmy na początku tej książki, jedną z jej myśli przewodnich jest rozpoznanie, że decyzje o pewnych swoistych formach życia, a także o wielu innych sprawach, które zdają się nam charakterystyczne dla naszego ludzkiego jestestwa, zapadały o wiele wcześniej, niż myśleliśmy dotąd. W niewiarygodnym wręcz stopniu nie docenialiśmy wpływu owego rozwoju, który w ciągu miliardów lat wytworzył życie, a wreszcie także świadomość - wpływu na to, co rozwój ów stworzył. Musimy się dopiero nauczyć spoglądania na siebie jako na rezultat tej ewolucji. Jej prawa i jej historyczny przebieg stanowią formę, która wycisnęła piętno na nas i naszym świecie aż do najdrobniejszych szczegółów.<br />
Przed chwilą poznaliśmy zarówno nieoczekiwany, jak przekonujący dowód wspierający ten pogląd. Sąd, jaki wyrobiliśmy sobie o konsekwencjach efektu Ureya w pierwotnej atmosferze, sprowadza się przecież do stwierdzenia, że atmosfera pierwotna już setki milionów lat temu, zanim rozpoczęła się ewolucja biologiczna, przez sam swój skład zadecydowała o tym, z jakich kamieni budulcowych powstanie przyszłe życie. Przypadkowe warunki (skład chemiczny atmosfery jako skutek jej wulkanicznego pochodzenia oraz opisane wzajemne oddziaływanie fotodysocjacji i uwolnionego przez ten proces tlenu) przesądziły o wyborze spośród prawdopodobnie bardzo licznych możliwych cząsteczek - jedynych dwóch obecnie nam znanych po prostu dlatego, że zredukowana została w drastyczny sposób szansa powstania jakichkolwiek innych polimerów.<br />
Za chwilę, przy końcu tego rozdziału, gdy krótko wspomnimy o innych funkcjach spełnianych przez atmosferę ziemską, natrafimy jeszcze na dalszy wyrazisty przykład tych powiązań. Podziwu godne jest, jak wiele zadań rozwiązuje ta stosunkowo przecież cieniutka powłoka gazowa naszej planety. W zestawieniu z prostotą jej składu i jej własności fizycznych mało znajdziemy w naszym otoczeniu elementów przewyższających ją swą wielostronnością.<br />
Bez atmosfery Ziemia nie nadawałaby się do zamieszkania, nie tylko dlatego że jedynie atmosfera umożliwia nieustającą wymianę tlenu i dwutlenku węgla między nami i wszystkimi członkami świata zwierzęcego z jednej strony a światem roślinnym - z drugiej. Ten obieg tlenu stanowi źródło energii dla nas i dla wszystkich żyjących obecnie form zwierzęcych, niezbędne do podtrzymania właściwej ciału przemiany materii. Zresztą jest jeszcze więcej powodów, dla których Ziemia bez atmosfery byłaby niezdatna do zasiedlenia przez życie w znanej nam formie.<br />
Opisaliśmy już szczegółowo znaczenie atmosfery jako filtra promieni nadfioletowych. Możliwe od kilku lat, dzięki użyciu rakiet, badania nad składem promieniowania słonecznego w obszarach znajdujących się poza osłaniającą nas atmosferą wykazały, że energia, jaką Słońce wypromłeniowuje w zakresie częstotliwości nadfioletowej, jest wystarczająca do całkowitego zniszczenia wszelkiego życia na Ziemi. Zatem bez atmosferycznego filtra tlenowego Słońce<br />
wysterylizowałoby powierzchnię ziemską ze skutkiem równym, temu, jaki w sali operacyjnej osiąga silna lampa nadfioletowa.<br />
Zdjęcia powierzchni Marsa sporządzone przez dotychczasowe sondy planetarne przypominają nam dobitnie, jak niezbędna jest dostatecznie gęsta powłoka atmosferyczna dla ochrony przed uderzeniami meteorów. Astronomowie przypuszczają, że powierzchnie wszystkich ciał niebieskich naszego Układu Słonecznego, zbliżonych do naszej Ziemi pod względem wielkości i gęstości, ale nie otoczonych atmosferą, są w podobny sposób poznaczone trafieniami meteorytów. Oprócz naszego Księżyca i Marsa dotyczyłoby to więc Merkurego i Plutona, a prawdopodobnie również większości spośród dwudziestu dziewięciu księżyców krążących wokół wielkich planet, Jowisza, Saturna, Urana i Neptuna.<br />
Pomimo swej zwiewności atmosfera nasza jest nadzwyczaj skuteczną tarczą ochronną nawet przeciwko masywnym okruchem meteorów, ponieważ pociski kosmiczne, w związku ze swą dużą prędkością wlotową, jak wiadomo, tak silnie rozgrzewają się przez tarcie powietrza, że z małymi wyjątkami spalają się już wysoko ponad Ziemią.<br />
Ponadto atmosfera nasza (podobnie jak oceany) jest najlepszym urządzeniem klimatyzacyjnym Ziemi. Działa przede wszystkim jak potężny bufor cieplny, który potrafi dużą część ciepła wypromieniowanego przez Słońce w ciągu dnia zmagazynować na czas nocnych ciemności. Bez tego efektu różnice temperatury między stroną dzienną a stroną nocną Ziemi byłyby równie jaskrawe jak na Księżycu. Ale atmosfera przenosi również ciepło na powierzchnię, tam i z powrotem. W ten sposób przebiegające w niej prądy termiczne, czyli wiatry, nieustannie wyrównują nazbyt ostre różnice temperatur w rozmaitych rejonach Ziemi. Owe prądy termiczne oprócz tego transportują na wielkie odległości potężne masy wody, a mianowicie parę wodną wznoszącą się, pod działaniem promieniowania słonecznego z oceanów i wilgotnych terenów, aby im potem w innym miejscu pozwolić opadać w postaci deszczów. Bez atmosfery nie byłoby deszczów, nie byłoby w ogóle zjawiska pogody.<br />
Tymczasem wiatry i pogoda są z kolei najważniejszymi przyczynami erozji, procesów wietrzenia. Z perspektywy dnia codziennego wietrzenie widzimy tylko jako proces rozkładu, nieunikniony, pociągający za sobą jedynie skutki ujemne.<br />
A przecież bez trwającego od milionów lat dzieła erozji powierzchnia ziemska byłaby jeszcze dzisiaj, podobnie jak w chwili ostygnięcia przed czterema- pięcioma miliardami lat, nagą skałą wulkaniczną. Co najwyżej jej wierzchnie warstwy zostałyby zmielone na drobny pył przez erozyjne działanie trwającego od zarania dziejów bombardowania' przez najmniejsze meteoryty; znamy przecież taki obraz z Księżyca. Tymczasem gleba, piasek, glina i wszystkie inne odmiany gruntu, które dopiero spowodowały to, że Ziemia jest żyznym, bogatym w życie ciałem niebieskim - są produktem wiatrów i pogody, są w ogóle możliwe wyłącznie jako skutek istnienia atmosfery i jej dynamicznych właściwości.<br />
Gdy więc w ten sposób zestawimy wszystko, do czego przyczynia się atmosfera ziemska, a co stanowi nasze codzienne, swojskie otoczenie, otrzymujemy zdumiewająco obszerną listę jej zasług. A musimy jeszcze na zakończenie poszerzyć ten spis o pewien niezwykle ważny fakt zupełnie innego rodzaju, związany z naszym codziennym przeżywaniem w sposób jeszcze o wiele bardziej bezpośredni i "bliższy ciału". Jednakże właśnie dlatego musimy w tym miejscu sięgnąć nieco dalej i pójść przez chwilę drogą okrężną. Te rzeczy bowiem, które znamy z naszego codziennego doświadczenia, tylko pod niezwyczajnym kątem widzenia mogą się nam ukazać w takim dystansie, jaki jest potrzebny do rozpoznania ich osobliwości. W tym przypadku chodzi o zaskakujący zapewne dla wielu fakt, że atmosfera ziemska i jej szczególny skład zdeterminowały również mierniki naszego przeżywania estetycznego.<br />
Dlaczego tak jest, uzmysłowi nam najlepiej pewien przykład świeżej daty, dostarczony przez współczesne badania przestrzeni kosmicznej. Na myśli mam nie rozpoznany właściwie dotąd fakt, że do dzisiaj nie wiemy, jaką barwę ma powierzchnia Księżyca.<br />
Znamienne jest, że stwierdzenie to nie straciło na aktualności, pomimo że w ostatnich latach sporządzone były przez najróżniejsze bezzałogowe sondy niezliczone barwne fotografie Księżyca, a ponadto także ludzie wielokrotnie go oglądali. W tym miejscu musimy jednak uczynić pewne zastrzeżenie (jak potem zobaczymy, nie tak bardzo wyświechtane, jak by się zdawało), że owo oglądanie powierzchni Księżyca nie mogło być aż tak bardzo bezpośrednie.<br />
Promieniowanie słoneczne uderza bowiem z taką siłą w pozbawioną atmosfery powierzchnię naszego satelity, że widoku jej nie może znieść oko nie chronione.<br />
Astronautów zabezpiecza się więc przed tym filtrami słonecznymi wbudowanymi do hełmów kosmicznych. Trzeba było także w znacznym stopniu obniżyć czułość błon, na których fotografowano powierzchnię Księżyca. Lecz oba te środki zaradcze rzutują także w rozmaity sposób na odtworzenie barw, zależnie od stosowanej metody i od stopnia zredukowania czułości.<br />
Wynik tej nieuniknionej "pośredniości", z jaką musimy się pogodzić przy obserwowaniu Księżyca, jest nam wszystkim znany. Gdy przy oglądanej w jakimś czasopiśmie serii kolorowych fotografii odnieśliśmy wrażenie, że skały na Księżycu mają barwę niebiesko-zielonkawą, następne publikowane zdjęcia mogą nas całkowicie zbić z tropu. Na nich bowiem nagle ten sam obiekt ukazuje się w kolorze ochry, a może białawo-szarym.<br />
Nie staniemy się ani trochę mądrzejsi, gdy - aby wreszcie sprawę wyjaśnić - zabieramy się do protokołów zawierających ustne relacje astronautów. Jeden z nich opisuje jako "zielonawe jak ser" to samo, co drugi nazywa niebieskoszarym, a inny znowu żółtawobiałym. Absolutnie nie wiadomo, co z tych różnic w przeżywaniu barw w owym pozaziemskim środowisku należy przypisać filtrowi świetlnemu, a co jest subiektywnym wynikiem różnicy w przeżywaniu kolorów,<br />
określanych w nieznanym, obcym oświetleniu bez możności porównania z barwami znanego, swojskiego otoczenia.<br />
Jednakże do tego momentu wciąż jeszcze nie poruszyliśmy właściwego problemu. Nadal, pomimo tych wszystkich drobnych niedorzeczności, nie wątpimy w to, że powierzchnia Księżyca, obiektywnie biorąc, musi mieć jakiś "prawdziwy" wygląd, jakąś "prawdziwą" barwę. Z opisanych uprzednio powodów ciągle jeszcze istnieją dla nas w tej dziedzinie jakieś drobne niezgodności. Wierzymy jednak, że w zasadzie muszą się one dać usunąć i że w zasadzie obiektywne stwierdzenie "właściwej" barwy skał księżycowych powinno być możliwe.<br />
Ale jak tu wykryć tę "prawdziwą" barwę, jak ją zdefiniować? Jaka błona byłaby do tego celu "właściwa", jaki filtr pozwoliłby ludzkim oczom, które nie chronione nie wytrzymują tego widoku, ujrzeć ją nie sfałszowaną? To, że problem ten jest o wiele bardziej zasadniczy, niżby się zdawało, będziemy musieli sobie uświadomić najpóźniej z chwilą, gdy dla rozwiązania wszelkich trudności wpadniemy wreszcie na pozornie tak prosty pomysł, jak zbadanie tu na Ziemi jednego z kamieni przywiezionych z Księżyca.<br />
Kto jednak przez chwilę głębiej pomyśli nad tą możliwością, musi ze zdumieniem przyznać, że znowu niq nam to nie da. Wprawdzie teraz możemy wreszcie bezpośrednio oglądać gołym okiem kamień z Księżyca. Ale przecież tutaj na Ziemi widzimy go w świetle pewnego słońca, przefiltrowanym przez naszą atmosferę, a więc w warunkach krańcowo różnych od naturalnego środowiska owego kamienia na Księżycu. Atmosfera bowiem odfiltrowuje określone długości fal światła 'z rozmaitą siłą, a są to długości fal, które ten sam kamień na pozbawionym atmosfery Księżycu również by odbijał, które więc w jego naturalnym otoczeniu także "należą" do jego wyglądu.<br />
Powiem krótko: jeżeli konsekwentnie przemyślimy cały ten problem, dochodzimy do zupełnie nieoczekiwanego przekonania, że nigdy nie będziemy wiedzieli, jak kamień z Księżyca "naprawdę" wygląda. Ostateczną przyczyną tej niemożności jest to, że oczy nasze, rozwijając się w ciągu setek milionów lat, przystosowały się optymalnie, a tym samym tak ściśle, do warunków świetlnych panujących na powierzchni Ziemi, że tylko w warunkach ziemskich mogą one dostarczyć nam obrazu "właściwego".<br />
Znaczenie tego można sobie bardzo łatwo uzmysłowić za pomocą małego doświadczenia. Prawie u każdego człowieka skala barw, w obrębie której oczy i mózg przekładają rozmaite fale elektromagnetyczne widzialnego światła na nasze przeżywanie, nie jest w obu oczach dokładnie tak samo "wycechowana". Aby się o tym przekonać, wystarczy wziąć zwykłą kartkę białego papieru i przy dostatecznym oświetleniu oglądać ją na przemian najpierw jednym, a potem drugim okiem. Przy uważnym wykonywaniu doświadczenia stwierdzimy, że ten sam papier widziany jednym okiem ma jakby inny ton (może nieco czerwonawy) aniżeli oglądany drugim okiem (kiedy wydaje się na przykład troszeczkę bardziej niebieskawy). Można sobie teraz długo i całkowicie bezowocnie łamać głowę nad tym, które z oczu "poprawnie" oddaje "prawdziwy" ton papieru.<br />
Przyczyną braku odpowiedzi na to pytanie jest to, że barwy, a szczególnie pojęcie "białości", istnieją tylko w naszym postrzeganiu. To, że pomieszanie wszystkich barw tęczy wytwarza łącznie wrażenie "bieli", a więc przeżycie "bezbarwności", wynika stąd, że nasze oczy w ciągu procesu samego powstawania jak gdyby "zdecydowały się" na to, aby przeciętne oświetlenie na powierzchni ziemskiej, wytworzone przez światło słoneczne w warunkach naszej atmosfery, interpretować jako "neutralne pod względem ubarwienia". Wszystko to sprowadza się jak gdyby do ustalenia pewnego punktu zerowego. Pod względem biologicznym jest to niezwykle uzasadnione. Oznacza bowiem, że jako barwa, a tym samym jako dodatkowa informacja o otoczeniu, zostaje nam zasygnalizowane tylko to, co odbiega od owego oświetlenia przeciętnego. Ale jest to uzasadnione tylko dotąd, dopóki warunki środowiska pozostają nie zmienione. Już na Księżycu, w świetle tego samego Słońca, ale nie podlegającym tutaj wpływowi filtra atmosfery ziemskiej z jej przez przypadek i historię uformowanym składem, punkt zerowy naszego optycznego układu postrzegania przestaje obowiązywać.<br />
Całe to rozumowanie wskazuje na to, że nasze przeżywanie barw, wraz ze wszystkimi uczuciowymi i estetycznie wartościującymi reakcjami związanymi dla nas nierozłącznie z kolorem, pośrednio odzwierciedla osobliwość jedynego w swoim rodzaju składu naszej atmosfery. Ściślej trzeba by powiedzieć, że na naszej zdolności widzenia piętno swoje wycisnęły optyczne warunki panujące na powierzchni ziemskiej w związku ze szczególnym składem widmowym światła słonecznego i działaniem atmosferycznego filtra.<br />
Gdy sobie przypomnimy to, co mówiliśmy o wyglądzie skał księżycowych, możemy posunąć się jeszcze o krok dalej; nie tylko nigdy nie będziemy wiedzieli, jak kamień z Księżyca "naprawdę" wygląda. To, czego nauczyliśmy się na naszym przykładzie, nie dotyczy wyłącznie obiektów pozaziemskich. W rzeczywistości nie wiemy także nawet, jak sami "naprawdę" wyglądamy. Jedyne, co znamy, i jedyne, co kiedykolwiek znać będziemy, to nasz wygląd w świetle pewnej gwiazdy stałej o typie widma G 2 V, której maksimum jasności położone jest w żółtym zakresie widma i która oświetla nas z odległości 150 milionów kilometrów poprzez filtr atmosfery. 10<br />
Na zakończenie jeszcze ostatnia uwaga o stosunku pomiędzy widzialnym światłem a atmosferą naszej Ziemi. Znaczna większość fal całego widma słonecznego zatrzymuje się w gazowej powłoce naszej planety. Stąd w ogóle dokładniej znamy promieniowanie krótkofalowe naszego Słońca, jego produkcję energii w zakresie promieni gamma i rentgenowskich dopiero od czasu, kiedy nowoczesna technika rakietowa umożliwiła nam prowadzenie badań ponad naszą atmosferą.<br />
Promieniowanie słoneczne zostaje w dużej mierze powstrzymane także w długofalowej części widma. Para wodna tworzy w atmosferze najskuteczniejszy filtr dla promieniowania cieplnego graniczącego z zakresem widma promieniowania widzialnego; wiemy to znowu z codziennego doświadczenia: chmury przecież wyraźnie powstrzymują ciepło pochodzące od Słońca silniej aniżeli jasność słoneczną. Jednakże tutaj, w zakresie długich fal, istnieje pewien wyjątek, pewne "okno" w atmosferze, otwarte dla promieni spoza widzialnego zakresu. Wyjątek ten dotyczy ultrakrótkich fal radiowych. Przenikają one bez przeszkód przez naszą atmosferę, również przez zawartą w niej parę wodną. Jest to przyczyna, dla której możemy swobodnie przeprowadzać w tym zakresie długości fal badania radioastronomiczne także przy zaciągniętym chmurami niebie.<br />
Abstrahując od tego wyjątku, zadziwiająco mała wiązka widzialnego światła jest jedyną częścią widma słonecznego, która może docierać przez atmosferę aż do powierzchni Ziemi. Zdanie to jest bezspornie poprawne. A pomimo to takie sformułowanie stawia rzeczywistą sytuację na głowie. Oczywiście należałoby tutaj posłużyć się sformułowaniem wręcz odwrotnym: nie jest tak, że akurat widzialny wycinek widma słonecznego może promieniami przenikać naszą atmosferę. Naturalnie jest wręcz przeciwnie, tak, że ten stosunkowo bardzo mały wycinek szerokiego zakresu częstotliwości promieniowania słonecznego, który przypadkowo może przenikać atmosferą ziemską, właśnie z tego powodu stał się dla nas widzialnym zakresem tego widma, to znaczy światłem.<br />
W tej jedynej sytuacji tak wyjątkowo wyraźnie przed oczami mamy ową dziwną dwuznaczność tych tak licznych "przypadków", od których roi się w prehistorii życia na Ziemi, że wręcz niepodobna nie dostrzec jedynej słusznej interpretacji stanu faktycznego. W tej sytuacji nikt nie mógłby chyba wpaść na niezrozumiały - zda się - pomysł, aby zadziwić się nad zupełnie niewiarygodnym przypadkiem, że atmosfera ziemska wykazuje akurat taki skład, który prawie wyłącznie przepuszcza widzialne dla nas światło słoneczne. Nikt nie odczuje również potrzeby tłumaczenia nieprawdopodobnej przypadkowości tak celowego zrządzenia działaniem nadprzyrodzonym czy też w ogóle jakąś dodatkową hipotetyczną konstrukcją.<br />
Tutaj także obowiązuje zasada, że cudu należy szukać tam, gdzie jest. A polega on. w tym wypadku na tym, że życie potrafiło urządzić się w owych warunkach specjalnych, które były ustalone na Ziemi od setek milionów lat, długo przedtem, zanim pojawił się pierwszy jego zalążek.<br />
Wąziutkie tylko pasmo całego zakresu widma słonecznego może przeniknąć atmosferę. Dlatego więc życie, niezliczone miliony lat później, posłużyło się tą częścią promieniowania słonecznego, aby stworzeniom swoim dostarczyć orientujących informacji optycznych o ich środowisku. W taki sposób powstało "widzenie".<br />
Wolno nam więc chyba przykład ten uznać za dodatkowe jeszcze potwierdzenie tego, że interpretacja, na jaką zdecydowaliśmy się w odniesieniu do oddziaływania efektu Ureya, jest naprawdę najbardziej przekonująca. Kto się dziwi, że efekt ten uprzywilejował "akurat" białka i kwasy nukleinowe, ten widzi sprawy z niewłaściwej perspektywy.<br />
(...)<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>5. ELEMENTY BUDULCOWE ŻYCIA</b></span><br />
<br />
W tej tak bardzo odległej przeszłości istniały już wszystkie pierwiastki, które obecnie znamy na Ziemi. Jednakże nie istniały one jak gdyby same dla siebie, w formie czystej i wyizolowanej. Znajdowały się natomiast w bardzo licznych, najróżnorodniejszych związkach chemicznych. Kilka z nich wymienialiśmy już, a mianowicie gazowe składniki pierwotnej atmosfery: amoniak, metan, dwutlenek węgla i woda. Ponadto występowały jeszcze niezliczone minerały samej skorupy ziemskiej; wymieniamy tutaj tylko drobną część, jak krzemiany i węglany glinu, żelaza i magnezu, związki siarki i azotu.<br />
Ważne jest, abyśmy pamiętali o tym, że nie jest to tak samo przez się zrozumiałe, jak by nam się z przyzwyczajenia mogło zdawać. Nie wiemy przecież, dlaczego wyłoniona z prawybuchu materia miała tak silną tendencję do łączenia się w bardziej kompleksowe, mniej proste struktury, a jednocześnie do przekształcania coraz to nowymi sposobami swych ujawniających się na zewnątrz: właściwości. Po prostu tak jest. Teoretycznie nie byłoby żadnej sprzeczności w tym, gdyby materia tej zdolności nie miała. Gdyby pierwszy z wszystkich pierwiastków, wodór, był pozostał stały i niezmienny. Gdyby więc historia Kosmosu aż po wsze czasy ograniczała się do mechanicznych zmian obłoków wodoru wypełniających całą przestrzeń kosmiczną, do ich zbijania się pod wpływem własnego ciężaru, do podobnego jak u gwiazd rozżarzania się w wyniku wzrostu ciśnienia wewnętrznego, wreszcie do następującego potem rozpłynięcia się w nie kończącym się obiegu zamkniętym.<br />
Właśnie w związku z tym musimy sobie przypomnieć, że wszystko zaczęło się od wodoru. A wodór zawierał w sobie nieoczekiwane możliwości. Istotnie, wszystko, o czym do tej pory mówiliśmy w tej książce, a także wszystko, co będziemy jeszcze rozpatrywać aż do ostatniej jej stronicy, w gruncie rzeczy nie jest niczym innym jak tylko historią przemian i przekształceń, jakim pod wpływem praw natury zaczął ulegać wodór, po tym, jak "Big-Bang" wyrzucił go we Wszechświat.<br />
Istniała więc przestrzeń, istniał czas i istniały prawa natury. Najbardziej podziwu godnym spośród wszystkich faktów na tym zadziwiającym świecie jest, że starczyło owych warunków, aby wodór poddać ciągłemu procesowi przemian, z jakiego z biegiem czasu wyłoniło się wszystko, co wokół nas postrzegamy, nie wyłączając nas samych. To, że ten cudowny, choć stosunkowo skromny zestaw warunków wyjściowych - wodór plus czas plus przestrzeń plus prawa natury - wystarczył na to, aby powstać mógł cały świat, jest najbardziej podstawowym i najbardziej wzruszającym odkryciem całej dotychczasowej nauki. Że początek ten był możliwy, jest największą spośród wszystkich tajemnic.<br />
Historia świata jest historią rozwoju tego, co w tym początku było założone.<br />
Wiedza przyrodnicza daje się urzeczywistnić, ponieważ wszystko, co się do tej pory działo, zrodziło się z owej naprzemiennej gry, przebiegającej od początku wszelkich czasów pomiędzy wodorem a różnorakimi wytworami jego przekształceń w czasie i przestrzeni i pod -wpływem praw natury. Wiedza przyrodnicza dlatego potrafi dzisiaj prześwietlić tę dwustronną grę i zaczyna ją obecnie krok za krokiem rekonstruować, że całość odbywała się zgodnie z ustalonymi regułami.<br />
Jednakże na czym same te reguły się opierają, dlaczego są one takie, a nie inne i jak. się to dzieje, że pozornie tak prosto zbudowany atom wodoru zawierał w sobie możliwości całego Wszechświata - na te pytania wiedza przyrodnicza już odpowiedzieć nie może. Jest to równie niemożliwe jak to, abyśmy mogli odpowiedzieć na pytanie, co czuliśmy przed naszym urodzeniem. Wiedza przyrodnicza bowiem stała się możliwa dopiero w chwili powstania tych reguł, nie może więc stawiać pytań o ich przyczynę. W tym konkretnie uchwytnym punkcie świata nauki przyrodnicze natrafiają na rzecz z zasady nie do wyjaśnienia. Atom wodoru i prawa natury są już obiektami niedostępnymi wiedzy przyrodniczej. Patrząc na sprawę bezstronnie, są one widomą oznaką tego, że świat nasz ma zaczątki, które w nim samym tkwić nie mogą.<br />
Z punktu widzenia chronologii pierwszą konsekwencją zdumiewających właściwości atomu wodoru było powstanie co najmniej dziewięćdziesięciu jeden dalszych (cięższych i bardziej złożonych) pierwiastków. Możemy tutaj pominąć, że później powstało przejściowo jeszcze kilka stosunkowo niestabilnych pierwiastków o bardzo dużej masie atomowej i odpowiednio krótkim żywocie.<br />
Jak doszło do powstania tych dziewięćdziesięciu jeden pierwiastków, opisałem już szczegółowo w innym miejscu (zob. w tej sprawie także przypis na s. 88): proces przebiega w środku pierwszych słońc powstałych z wodorowych obłoków owego początku po prostu przez wychwyt masy. W ich wnętrzu etapami zespalały się atomy pierwiastków cięższych, aby w końcu wskutek potężnych wybuchów gwiazd powrócić ponownie do wolnej przestrzeni w postaci pyłu międzygwiazdowego. Z tego pyłu, który ostatecznie zawierał wszystkie istniejące dzisiaj pierwiastki, po nieskończenie długich okresach rozwoju powstały wreszcie układy planetarne, a więc słońca, okrążane przez bardzo liczne mniejsze oziębione ciała niebieskie.<br />
Wszystko to odtwarzamy tutaj w krótkich hasłach, ponieważ w tym miejscu naszych rozważań bardzo jest istotne, abyśmy pamiętali, że ten rozwój także nie jest niczym innym, jak skutkiem wynikającym "całkowicie naturalnie" z właściwości wodoru. "Naturalnie" zaś oznacza, że to co powstało pod działaniem praw natury, powstać musiało. Dotyczy to również dalszych dziejów, aż do uformowania się pra-Ziemi, dotyczy zarówno oziębienia jej skorupy, jak rozgrzania jej wnętrza i wynikającego stąd wulkanizmu. Te etapy z kolei pociągnęły za sobą nieuchronny skutek, to jest powstanie pierwotnej atmosfery i pra-oceanów.<br />
Jakkolwiek w owym stadium obraz powierzchni pra-Ziemi jest bardzo różnorodny i skomplikowany - z wodą i lądem, wiatrami i pogodą, ze zmianą pór roku spowodowaną ukośnym ustawieniem ziemskiej osi obrotu, z rytmem dni i nocy - nikomu nie wpadłoby na myśl domagać się jakiegoś nadprzyrodzonego wyjaśnienia tego zdumiewającego umiaru i porządku, tej złożonej zazębiającej się struktury, powstałej i unoszącej się tam, w wolnej przestrzeni. Każdy krok ewolucji aż do owego stadium wynika jednoznacznie z poprzedniego, z chwilą gdy stosuje się doń "reguły gry", a więc prawa natury. Skoro się raz założy wodór z jego zadziwiającymi właściwościami i doda do tego prawa natury, dalszy przebieg wydaje się wręcz konieczny, pod warunkiem istnienia dostatecznego czasu i przestrzeni. "Cud" zawarty jest w warunkach wyjściowych, sam przebieg jest "naturalny".<br />
Gdy sobie uzmysłowimy rozmiar tego porządku, skomplikowanie owych struktur i zjawisk na powierzchni pra-Ziemi (przypomnijmy sobie jako jedyny przykład raz jeszcze chociażby efekt Ureya!) - spokój i obojętność, z jaką na ogół przyjmujemy ten rodzaj "naturalności", musi wywołać zdumienie. Tym bardziej że wciąż jeszcze w odniesieniu do następnego kroku rozwojowego większość ludzi daje się przekonać, upierając się zaciekle przy tym, że w tym miejscu wszelkie "naturalne" wyjaśnienie jest całkowicie wykluczone. Tymczasem ten następny krok rozwoju nią jest niczym innym jak dalszym ciągiem łączenia się małych jednostek materii w struktury, które wykazują właściwości pozwalające określać je jako "ożywione".<br />
Wcale niełatwo jest wyjaśnić, dlaczego dla tylu ludzi aż tyle trudności wiąże się z tym - równie koniecznym - dalszym ciągiem rozwoju. Czy dlatego, że pojawia się tutaj coś zasadniczo nowego, właśnie owo zjawisko, które nazywamy "życiem"? Ale przecież to samo, tylko w postaci mniej złożonej, pojawia się na każdym z poprzednich etapów. Bo czyż ktokolwiek z nas naprawdę potrafi sobie wyobrazić, że woda jest związkiem wodoru i tlenu? Jedno i drugie jest niewidocznym gazem. W nich również - na podstawie szczególnych cech budowy elektronowych powłok atomów, z jakich się składają - tkwi tendencja do niepozostawania w izolacji, do łączenia się ze sobą. Elektryczne właściwości powłok tych atomów są takie, że za każdym razem łączą się dwa atomy wodoru z jednym atomem tlenu.<br />
Reakcja następuje bardzo gwałtownie, a towarzyszy jej wydzielanie ciepła. Gotowość, szczególnie tlenu, do łączenia się w tej formie z wodorem jest tak wielka, oba pierwiastki są chemicznie tak aktywne - jak powiada naukowiec - że reakcję wywołuje nawet stosunkowo mały dopływ energii. Całość jest po prostu spalaniem, czyli utlenieniem wodoru. Rezultat, a więc jak gdyby popiół będący skutkiem tego procesu spalania, jest czymś całkowicie nowym, nie mającym w naszym wyobrażeniu i dla naszego zmysłowego przeżywania już nic wspólnego z obiema substancjami wyjściowymi. Jest nim woda.<br />
Powróćmy jednak do konkretnej sytuacji związków chemicznych zawartych w atmosferze i w oceanach pra-Ziemi. One także nie były wcale końcowym etapem rozwoju. Jak miał wykazać dalszy przebieg, możliwości nowych, jeszcze bardziej skomplikowanych połączeń dalekie były od wyczerpania. Co było więc potem?<br />
Aż do połowy lat pięćdziesiątych całe pokolenia uczonych głowiły się bezskutecznie nad tym zagadnieniem. Wypróbowywali oni najróżniejsze sposoby skomplikowanych syntez chemicznych i dyskutowali jeszcze bardziej skomplikowane hipotezy. Pomimo to nikt nie miał trafnego poglądu na to, jaki mógł naprawdę być dalszy ciąg dziejów. Problem polegał na wyjaśnieniu, jak z prostych substancji podstawowych, a więc metanu, amoniaku, wody i dwutlenku węgla (zob. najwyższy rząd rysunku na s. 164-165) mogły powstać ciała białkowe i kwasy nukleinowe oraz wszystkie inne złożone kamienie budulcowe życia, bez tego, aby istniały żywe istoty produkujące je.<br />
Problemem było więc abiotyczne powstanie biologicznie niezbędnych polimerów. Wydawało się, że prawie nie ma rozwiązania. Wiadomo było, że owe biopolimery, jak je również nazywano, wytwarzane są obecnie wyłącznie przez istoty żyjące, zwierzęta i rośliny. Tutaj zaś koniecznie potrzebne było wyjaśnienie ich istnienia jako warunku powstania istot żyjących, których w ogóle jeszcze nie było.<br />
Wszystko to razem tak bardzo przypominało sytuacje bez wyjścia, że znaleźli się tacy naukowcy. którzy cofając się na poprzednie pozycje zaczęli znowu wątpić w samo założenie, na jakim oparte były te wysiłki, to znaczy w to, że musi istnieć naturalne wytłumaczenie i dla przejścia od materii nieożywionej do ożywionej.<br />
W tych krytycznych okolicznościach decydujący krok uczynił w roku 1953 pewien student chemii z Chicago, Stanley Miller. Podszedł do zagadnienia z tak rozchełstaną beztroską, jaką mieć może tylko początkujący. Wbrew rozpowszechnionemu poglądowi taka postawa także w nauce prawie nigdy nie pozwala csiągnąć celu. Tymczasem Stanley Miller okazał się jednym z rzadkich wyjątków.<br />
Wobec zawiłości sprawy słynni biochemicy dosłownie prześcigali się w skomplikowaniu sposobów syntezy, jakimi usiłowali wyprodukować podstawowe biologiczne kamyki budulcowe. Stanley Miller obrał drogę odmienną. Zebrał sobie najważniejsze składniki, które, jak mu powiedziano, miały być zawarte w atmosferze pierwotnej. Wziął więc metan i amoniak, nic więcej, wymieszał je na chybił trafił z wodą i zamknął roztwór w szklanej kolbie. Teraz potrzebne było mu już tylko źródło energii. Gdy się bowiem chce doprowadzić do powstania związku chemicznego, należy z reguły doprowadzić w jakiejkolwiek formie energię do reagentów, a więc do substancji, które mają połączyć się w związki. Zapałka także zapala się dopiero wtedy, gdy się ją potrze (doprowadzi ciepło tarcia jako energię).<br />
Charakterystyczne jest, jakie rozważano do tej pory formy energii. Kalifornijski<br />
biochemik i laureat nagrody Nobla, Melvin Calvin - na przykład - podjął już w roku 1950 podobne doświadczenia, używając jako źródła energii jonizującego promieniowania z wielkiego akceleratora elektronów. Tym sposobem udało mu się w każdym razie uzyskać kwas mrówkowy i aldehyd mrówkowy (zob. drugi rząd rysunku na s. 164-165). Ale nie były to naturalnie jeszcze substancje ważne pod względem biologicznym. Poza tym doświadczenie jego nie dowodziło niczego, gdyż pra-Ziemia na pewno nie rozporządzała akceleratorami.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjWHiE2DTKnBrS6vCGAvOM7B2WHtuGjXKYSl_SOfpElIw5rKyylpAgjh6_tnw-pxpN53uEkRKxTGjMvPpP2pUuDhqKRz4UBXCjDW9gBMDaKfaWE188-d_GEVt7TyEmEEZO4ONXR7exk1dOz/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjWHiE2DTKnBrS6vCGAvOM7B2WHtuGjXKYSl_SOfpElIw5rKyylpAgjh6_tnw-pxpN53uEkRKxTGjMvPpP2pUuDhqKRz4UBXCjDW9gBMDaKfaWE188-d_GEVt7TyEmEEZO4ONXR7exk1dOz/s640/Clipboard02.jpg" height="640" width="401" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxs379Gy7thZLW9EHxDJvqQQcgpTdrZyfJ5WrK2A7tADai-LbCmrmn86wOHTpyxAVlT8UsaDsDSMdIcQroXJqrZF1VwYtu0a1npuFovN5VGAAZMiGWs-oFUZ7gbRFG1TXfrFbfwR2FDAnM/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhxs379Gy7thZLW9EHxDJvqQQcgpTdrZyfJ5WrK2A7tADai-LbCmrmn86wOHTpyxAVlT8UsaDsDSMdIcQroXJqrZF1VwYtu0a1npuFovN5VGAAZMiGWs-oFUZ7gbRFG1TXfrFbfwR2FDAnM/s400/Clipboard03.jpg" height="125" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
W najwyższym rzędzie te] podwójnej strony przedstawione są schematycznie najważniejsze cząsteczki zawarte w atmosferze ziemskiej, w najniższym rzędzie - kilka spośród pochodzących od nich kamyków budulcowych, w tym wytworzone sztucznie przez Stanleya Millera aminokwasy: glicyna, alanina i kwas asparaginowy.<br />
Rząd środkowy ukazuje niektóre etapy przejściowe rozwoju.<br />
Wszystkie cząsteczki składają się z czterech tylko różnych pierwiastków. Każda kulka odpowiada jednemu atomowi.<br />
Nasz student Miller postanowił skopiować możliwie dokładnie autentyczną sytuację również i w wyborze źródła energii do uruchomienia swojej reakcji.<br />
(Całe założenie jego doświadczenia polegało po prostu na tym, aby odtworzyć warunki, które musiały podówczas panować na Ziemi, a potem czekać, co z tego wyniknie.) Jakie więc istniały w tym czasie na pra-Ziemi naturalne źródła energii? W grę wchodziło przede wszystkim nadfioletowe światło Słońca oraz wyładowania elektryczne (błyskawice), które z opisanych już przez nas przyczyn musiały być zapewne szczególnie gwałtowne i długotrwałe. Miller zdecydował się na błyskawice. Przyłączył więc do swoich szklanych kolb przewód wysokiego napięcia i postarał się o to, aby zawarta w nich mieszanina była trafiana iskrami silnych wyładowań, po czym pozostawił aparaturę swemu losowi, zamknął pracownię i poszedł spać.<br />
Według tego, co wiemy, upłynęło co najmniej kilka tuzinów, prawdopodobnie kilka setek milionów lat, zanim w warunkach, jakie Stanley Miller spróbował naśladować w swojej małej kolbie szklanej, "cokolwiek się stało". Mamy prawo podejrzewać, że młody człowiek nie był o tym fakcie dostatecznie poinformowany. W przeciwnym razie trudno byłoby zrozumieć, że nie potrafił pohamować swojej niecierpliwości już po dwudziestu czterech godzinach. Po tym bowiem śmiesznie krótkim czasie Stanley Miller wyłączył generator wysokiego napięcia produkujący błyskawice. Następnie przelał do probówki swój doświadczalny roztwór, na który oddziaływał błyskawicami, i pełen nadziei zaczął szukać, co się w nim mogło wydarzyć.<br />
W opisanych okolicznościach brzmi to zupełnie niewiarygodnie, ale poszukiwania Millera nie tylko były uwieńczone sukcesem - ich rezultat przekraczał najśmielsze oczekiwania. Doprowadzona sztucznymi błyskawicami energia pozwoliła powstać, w tak prostej mieszaninie amoniaku, metanu i wody, w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin, poza szeregiem innych związków, od razu trzem najważniejszym aminokwasom: glicynie, alaninie i asparaginie (najniższy rząd zestawienia na s. 164-1(35). A były to już trzy spośród łącznie tylko dwudziestu kamyków budulcowych, z jakich składają się wszystkie rodzaje biologicznego białka występujące na Ziemi.<br />
Białko, jeszcze przed niewielu dziesiątkami lat uchodzące wśród biologów za tajemniczą "materię życia", składa się z długich łańcuchów powiązanych ze sobą aminokwasów. Liczba członów (aminokwasów), z których zestawione są owe łańcuchy, może wynosić od 100 do około 30 000. Zajmiemy się za chwile dokładniej ich budową w nieco odmiennym kontekście. W tym miejscu pragniemy jeszcze podkreślić, że spośród wielu możliwych i dających się chemicznie wyprodukować aminokwasów tylko i jedynie dwadzieścia ma znaczenie biologiczne. Wszystkie rodzaje białek, występujące u ludzi, zwierząt i roślin, a jest ich wiele milionów, są zbudowane (abstrahując od rzadkich wyjątków) z tego samego zestawu owych dwudziestu aminokwasów. Wszystkie różnice pojawiające się pomiędzy rozmaitymi rodzajami białek, a z nich biorą się także wszystkie różnice ich biologicznych właściwości, zależą tylko i wyłącznie od kolejności, w jakiej w długim łańcuchu cząsteczki danego białka, czyli proteiny, następują po sobie poszczególne - spośród zawsze tych samych dwudziestu - człony: aminokwasy.<br />
Nikt nie wie, dlaczego jest właśnie dwadzieścia, ani więcej, ani mniej, aminokwasów, z których ziemska natura zbudowała swoje istoty żyjące. Może dałoby się jednak obecnie podać pewną przyczynę, dlaczego we wszystkich ziemskich organizmach znajdujemy stale właśnie owych dwadzieścia, a nie żadne inne. Nasze wnioski w świetle dotychczasowego przebiegu ewolucji, a także wynik Millerowskiego doświadczenia układają się nam tutaj w zupełnie określone przypuszczenie.<br />
Zrazu wygląda to znowu na niebywały przypadek, że Miller w 1953 roku w trakcie swego słynnego już obecnie eksperymentu z miejsca otrzymał trzy aminokwasy, wszystkie należące do zestawu kamyków budulcowych natury. Jak należy sobie tłumaczyć to, że żaden z trzech, choćby dwa', choćby jeden z nich nie należał do kategorii o tyle liczniejszych aminokwasów, które w żywych organizmach nie występują? Ale i wobec tego "przypadku" wystarczy tylko zastosować znaną receptę, która tak często już była nam pomocna w podobnych sytuacjach. Także i ten aspekt doświadczenia Millera ukaże się nam natychmiast w innym świetle, skoro tylko wyjdziemy z prostego założenia, że glicyna, alanina i asparagina powstały w tym doświadczeniu po prostu dlatego, że prawdopodobieństwo, aby w danych warunkach z materiałów wyjściowych powstały właśnie te cząsteczki, było szczególnie duże.<br />
Niekoniecznie trzeba być chemikiem, aby wiedzieć, że pewne pierwiastki łączą się szczególnie łatwo z innymi określonymi pierwiastkami, że więc powstanie pewnych związków chemicznych jest bardziej prawdopodobne aniżeli określonych innych związków. Jest to w pełni uzasadnione z punktu widzenia nauk przyrodniczych i wiąże się z kolei z pewnymi osobliwymi właściwościami struktury powłok elektronowych atomów reagujących ze sobą. "Chemicznie reagować" ze sobą, czyli "wchodzić ze sobą w związki chemiczne", nie oznacza nic innego jak to, że różnorako zbudowane powłoki elektronowe rozmaitych atomów jak gdyby się ze sobą splatają.2<br />
Reakcja następuje szczególnie łatwo wtedy, gdy powłoki obu atomów, które mają się ze sobą związać, dobrze są do siebie dostosowane. W innych przypadkach reakcja przebiega bardzo powoli albo też tylko przy doprowadzeniu większych ilości energii z zewnątrz. (Jest to jedna z przyczyn, dla których nauczyciel chemii zwykle musi rozgrzewać probówkę nad palnikiem bunsenowskim, gdy chce w klasie szkolnej zademonstrować reakcję chemiczną.) W atomach innych pierwiastków otaczające je powłoki elektronowe są tak całkowicie zamknięte, że w normalnych warunkach atomy te w ogóle nie mogą reagować z atomami innego pierwiastka.<br />
Wszystko to, może inaczej wyrażone, każdemu z nas dobrze jest znane. Owe różnice w "gotowości do reakcji" rozmaitych pierwiastków stanowią na przykład kryterium, według którego dzielimy metale na szlachetne i nieszlachetne. Tak więc żelazo jest (stosunkowo) nieszlachetnym metalem, gdyż łatwo reaguje chemicznie z tlenem (rdzewieje). Srebro już o wiele trudniej wchodzi w reakcje. "Szlachetniejsze" od niego jest złoto, ale platyna jeszcze je przewyższa swoją odpornością na działanie związków i pierwiastków chemicznych. Innym przykładem byłyby gazy szlachetne (hel, neon, argon itp.), które przydomek swój również zawdzięczają temu, że z reguły nie wchodzą w związki z innymi pierwiastkami. To, że owa odporność nadaje pierwiastkowi charakter "szlachetny", sięga zresztą czasów średniowiecznej alchemii, przenikniętej w wysokim stopniu wyobrażeniami magicznymi. Określenie jest zrozumiałe, gdy się pomyśli, że pierwiastek nie reagujący chemicznie pozostaje z tego właśnie powodu "czysty" i stały (niezmienny).<br />
Takie same różnice w gotowości do reakcji występują, z przyczyn w zasadzie podobnych, także w odniesieniu do całych związków atomów (cząsteczek), które mają reagować z innymi związkami atomów, czyli cząsteczkami. Tak więc na przykład powstanie trzech wyprodukowanych przez Millera aminokwasów odbyło się tak, że składniki wyjściowe, metan, amoniak i woda, przez wyładowania błyskawicowe zostały zniszczone, całkowicie rozłożone. Następnie okruchy tak powstałe łączą się ze sobą od nowa. Jednakże przy tym spotykają się ponownie w poprzedniej formie nie tylko dawni partnerzy reakcji (oczywiście, i to się dzieje). Ale z małej części okruchów powstają nowe związki, a pośród nich, ze stosunkowo niewielkiej części, również związki o wiele większe i bardziej złożone.<br />
Od gotowości do reakcji rozmaitych okruchów cząsteczek, od ich wzajemnego "powinowactwa" wyłącznie zależy, jakie z tego powstaną rodzaje związków i z jaką częstością. Skoro w doświadczeniu Stanleya Millera pośród tych większych związków znalazły się także trzy "naturalne" aminokwasy, należy z tego wyprowadzić wniosek, że okruchy cząsteczek wyjściowych ze wzglądu na swoją atomową i molekularną budowę wykazują szczególną skłonność do łączenia się właśnie w takie aminokwasy.<br />
Wyniki badań radioastronomicznych ostatnich lat również dostarczają danych o tym, jak wielka i w jakim stopniu uniwersalna jest gotowość dziewięćdziesięciu dwóch występujących w Kosmosie pierwiastków do łączenia się właśnie w owe cząsteczki, o których tak obszernie tutaj mówimy. Systematyczne badania prowadzone w wolnym Wszechświecie (a więc nie w atmosferach obcych ciał niebieskich na przykład) ujawniły tam obecność przede wszystkim grupy OH (jako "szczątka" cząsteczki wody), następnie także amoniaku, metanu, co najmniej dwóch związków węglowo-siarkowych, a ostatnio nawet reprezentującego już następny po nich szczebel rozwoju - aldehydu mrówkowego.<br />
Owe wyniki są nie tylko potężnym dowodem tendencji prawie wszystkich pierwiastków do łączenia się. Podkreślają one ponadto wysokie prawdopodobieństwo powstania omawianych przez nas szczególnych cząsteczek. Poza tym pozwalają również snuć pewne przypuszczenia, że może część zawartych w pierwotnej atmosferze cząsteczek dostała się do niej z głębi Kosmosu. Może niektóre z tych związków, tak ważnych dla późniejszego rozwoju życia, powstały w Kosmosie, a dopiero potem przydryfowały na Ziemię. Oznaczałoby to, że wprawdzie życie samo nie spadło z nieba, ale spadła stamtąd przynajmniej część tych związków chemicznych, z których życie wzięło swój początek.<br />
Gdy się rozważa taką możliwość, nowego, dodatkowego znaczenia nabierają gigantyczne rozmiary Kosmosu, niewyobrażalne już i nie dające się przedstawić rozległości przestrzeni między poszczególnymi gwiazdami. Może ogromy te są jednym z koniecznych warunków powstania życia na powierzchniach planet. Wolno chyba sądzić, że dopiero takie przestrzenie są dostatecznie wielkie na to, aby stać się "glebą pod zasiew" - wystarczająco żyzną, by powstały niezbędne ilości owych cząsteczek potrzebnych do osiągnięcia opisanego tutaj etapu rozwoju. Może tylko w tej bezbrzeżnej międzygwiazdowej dali, pod działaniem promieniowania kosmicznego i energii z innych źródeł powstają odpowiednie ilości owych cząsteczkowych kamieni budulcowych.<br />
Jakkolwiek cząsteczki te są niezwykle rzadko rozsiane w przestrzeni, ich absolutna ilość musi być niesamowicie wielka, zresztą stosownie do rozmiarów kosmicznych. Zagęszczenie ich do stężenia potrzebnego w dalszych reakcjach nie byłoby w żadnym razie jakąś zagadkową sprawą. Jasne jest, że cząsteczki muszą się coraz bliżej ku sobie przesuwać, w miarę jak w ciągu upływających milionów lat przyciąga je siła ciążenia planet ich otoczenia kosmicznego.<br />
W tym procesie planety przejmowały więc rolę jąder kondensacji. Można sobie łatwo wyobrazić, jak następuje nagromadzanie cząsteczek, gdy planeta stopniowo przyciąga do siebie i zbiera na swojej powierzchni wszystkie związki powstałe w przestrzeni opanowanej przez jej siłę przyciągania.<br />
Od kilku lat radioastronomowie co parę miesięcy zawiadamiają o odkryciu nowych związków chemicznych, wytropionych w wolnym Wszechświecie przez ich gigantyczne teleskopy. Gdy zapoznajemy się z dotychczasowymi meldunkami, możemy śmiało przewidywać, że w najbliższych latach usłyszymy o odkrywaniu związków coraz bardziej złożonych. Doświadczenie to umocni przypuszczenia, że naszkicowany tutaj proces odegrał ważną rolę w prehistorii życia ziemskiego. Jakkolwiek rozwinęło się ono z pewnością w sposób niezależny i samodzielny, nie jest wykluczone, że bez tego molekularnego deszczu z Kosmosu życie nie byłoby mogło zagnieździć się na naszej planecie. Bez owego procesu "wzbogacania się" z kosmicznych przestrzeni powierzchnia Ziemi może nie byłaby zdołała w dostępnym jej czasie nagromadzić krytycznej ilości biologicznych polimerów, które musimy uważać za warunek następnego kroku rozwojowego.<br />
W każdym razie pewne jest, że doświadczenie Stanleya Millera nasuwa bardzo wiele tematów do przemyślenia. Przede wszystkim wykazuje w sposób zdumiewający, jak w gruncie rzeczy prosto przebiegało w atmosferze pierwotnej owo do tej pory taką tajemnicą osłonięte abiotyczne powstanie niezbędnych do życia biopolimerów. Jednocześnie wypływa stąd także wniosek, że osobliwa gotowość, a więc "chemiczne powinowactwo" istniejących materiałów wyjściowych, sprzyjające łączeniu się w związki, które dzisiaj są nam znane jako elementy budulcowe życia, musiało być szczególnie duże. Wyrażając to samo inaczej: owe biopolimery najwidoczniej tylko dlatego stały się budulcem późniejszego życia, że pierwiastki będące progeniturą wodoru tak są uformowane, iż uprzywilejowują powstanie właśnie takich związków. Tworzenie się pierwszych kamyków budulcowych życia nie jest więc ani zagadkowe, ani niewytłumaczalne. Gdy jako dane przyjmiemy atom wodoru z jego cudowną zdolnością do rozwoju oraz prawa natury z ich faktycznymi właściwościami szczególnymi - a jakież inne stanowisko moglibyśmy zająć - wówczas rozwój taki staje się wręcz konieczny. Wyraźnie podkreśliły to wyniki najróżniejszych badań przeprowadzonych po ogłoszeniu rezultatów doświadczenia Stanłeya Millera.<br />
Można sobie doskonale wyobrazić, jaka była reakcja świata fachowców na to doświadczenie. W niezliczonych laboratoriach na całym świecie eksperci zabrali się do odtwarzania pozornie tak niebywale prostych warunków doświadczenia i do ponownego przeprowadzania eksperymentu młodego Amerykanina. Oczywiście, między badaczami wielu było takich, co mu nie wierzyli i doświadczenie powtarzali tylko dlatego, aby zaprzeczyć jego wynikom i wykazać Millerowi źródła jego błędów, których - jak im się zdawało - sam nie zauważył.<br />
Stało się jednak> inaczej. Ani jeden spośród wielu sprawdzających nie trafił w próżnię, wszyscy zawiadamiali o powodzeniu doświadczeń. Wobec tego zaczęto wprowadzać różne zmiany. Wypróbowywano coraz to inne materiały wyjściowe i stosowano coraz nowe źródła energii. Rezultat był zawsze jednakowy: obok wielu jeszcze przypadkowych związków chemicznych powstawały aminokwasy, cukry, pochodne puryn i inne cząsteczki, od dawna znane biochemikom jako składniki istniejących obecnie istot żywych.<br />
Im więcej wypróbowywano elementów wyjściowych, im dłużej wystawiano najrozmaitsze roztwory na działanie zastosowanej formy energii, tym większa była liczba związków powstających w wyniku tych prób. Już po paru latach można było wypełnić całe księgi ich wyliczaniem i opisywaniem. W pewnych określonych warunkach powstało ponad siedemdziesiąt rozmaitych aminokwasów w toku jednego doświadczenia prowadzonego przez kilka dni.<br />
W szklanych kolbach tworzyły się cukry, adenina i inne budulce kwasów nukleinowych, nawet porfiry-ny (chemiczne szczeble wstępne zielonego barwnika liści, czyli chlorofilu, tak ważnego pod względem biologicznym)3, wreszcie kilku naukowców zgłosiło nawet abiotyczne powstanie kwasu adenozynotrójfosforowego, znanego każdemu biochemikowi pod skrótem ATP jako najważniejsze źródło energii wszystkich żyjących na Ziemi komórek. Gdy uczeni ciągnęli swoje doświadczenia przez czas dłuższy, znajdowali nawet pojedyncze polimery, a więc związki wielocząsteczkowe złożone z aminokwasów oraz z tak zwanych nukleotydów, elementów budulcowych kwasów nukleinowych. Nawet w tych skrajnie uproszczonych warunkach laboratoryjnych i w ciągu niezwykle krótkiego czasu, w jakim przeprowadzano doświadczenia, powstałe w sposób abiotyczny elementarne budulce wykazywały z kolei tendencję do łączenia się z podobnymi sobie w długie łańcuchy cząsteczek, czyli w polimery, z których składają się białka i kwasy nukleinowe.<br />
Do tych wszystkich doświadczeń naturalnie używano zawsze jako reagentów, bez względu na wszelkie warianty w innym zakresie, tylko najprostszych materiałów wyjściowych, a więc substancji, których występowanie na powierzchni pra-Ziemi było bezsporne nawet dla sceptyków. Miller wziął metan, amoniak i wodę. Jego następcy prowadzili doświadczenia z dwutlenkiem węgla, azotem, cyjanowodorem i innymi związkami nieorganicznymi. Wydawało się całkowicie bez znaczenia, jakich chwytano się materiałów wyjściowych. Najważniejsze było, aby mieszanina zawierała węgiel, wodór i azot, a więc te pierwiastki, które tworzą główne składniki wszelkiej żywej materii.<br />
Także rodzaj źródła energii zdawał się zupełnie nieważny. Przy zastosowaniu światła nadfioletowego wynik był równie dobry jak przy użytych przez Millera wyładowaniach elektrycznych. Inni eksperymentatorzy korzystali ze zwykłego<br />
światła, a i wtedy doświadczenia się udawały. Ten sam wynik osiągano przy użyciu promieni rentgenowskich albo po prostu wysokiej temperatury. Wymienione, a także bardzo liczne inne biologiczne budulce tworzyły się, nawet gdy uczeni na swoje roztwory reakcyjne oddziaływali ultradźwiękami. Jakimikolwiek środkami usiłowano naśladować warunki pierwotnej Ziemi, nieomal w każdym przypadku tworzyły się złożone cząsteczki, których abiotyczna geneza, to jest powstanie bez udziału żywych istot, wydawało się do tej pory tajemnicze i nie do wyjaśnienia - nie tylko wielu poprzedzającym pokoleniom badaczy, ale również tym, którzy teraz przeprowadzali omawiane doświadczenia. Sam fakt, że materia w ogóle jest taka, iż w znanych nam warunkach nieustannie się w ten sposób rozwija - pozostaje nadal czymś cudownym. A przy tym wszystko to, jak po raz pierwszy wykazało zdumiewające doświadczenie Millera, odbywa się całkowicie "naturalnie", przez co należy rozumieć, że procesy przebiegające w szklanych kolbach eksperymentatorów wywodzą się najoczywiściej z rządzących tym światem praw natury. Doświadczenia te stanowią szczególnie przekonywający przykład na to, że rzecz rozumiana i wyjaśniona w kategoriach wiedzy przyrodniczej w żadnym razie nie przestaje być cudowna, wbrew wszelkim bezmyślnym, a przy tym niestety rozpowszechnionym przesądom.<br />
Należy przyznać, że w podobny sposób nie udało się do tej pory wytworzyć w laboratoriach wszystkich podstawowych składników chemicznych występujących w obecnych organizmach.4 Jednakże nie byłoby mądrze, aby z tego powodu wciąż jeszcze przeczyć, że w zasadzie taka abiotyczna geneza jest możliwa i że nie ma żadnej przyczyny, dla której nie miałoby to dotyczyć również innych związków chemicznych uczestniczących w powstaniu życia, nawet jeżeli nie zostało to jeszcze bezpośrednio udowodnione.<br />
Możemy więc przyjąć, że powierzchnia pra-Ziemi w końcowym okresie tej epoki była pokryta złożonymi związkami chemicznymi, wśród nich także tymi, które obecnie znamy jako kamienie budulcowe substancji ożywionej. Niebawem pomiędzy nimi musiał się rozpocząć pewien proces, nazwany przed kilku laty przez naukowców "ewolucją chemiczną". Pojęcie ewolucji jest w tym miejscu o tyle uzasadnione, że wszystko za tym przemawia, iż już w owym stadium historii środowisko zaczęło dokonywać doboru, podobnego pod względem praw i oddziaływania do tej selekcji, która w nie dającej się wówczas jeszcze przewidzieć, nieprawdopodobnie odległej przyszłości miała posunąć naprzód przekształcenie i dalszy rozwój gatunków istot żyjących.<br />
Nie należy bowiem wcale uważać za "celowy" faktu, że powstała tylko adenina i pochodne puryn, jako człony łańcucha przyszłych kwasów nukleinowych, albo tylko aminokwasy, z których znacznie później powstać miały rozmaite proteiny, czyli białka. Wszystkie te istniejące obecnie biocząsteczki - i wiele jeszcze innych - były wówczas prawdopodobnie zagubione pomiędzy znacznie pokaźniejszymi ilościami najrozmaitszych innych związków chemicznych.<br />
Zdecydowana większość tych związków nie odegrała już potem żadnej znaczniejszej roli w dalszym rozwoju prowadzącym do powstania życia.<br />
O tym, jakie cząsteczki zapoczątkowały dalszy rozwój, a jakie odpadły w przedbiegach, decydowało już wtedy środowisko. Jest to właśnie proces, który nazywamy ewolucją: ciągły rozwój, którego kierunek i tempo określane jest przez to, że pewne warunki środowiska dokonują doboru spośród istniejącej oferty. Musimy się przyznać, że do tej pory niewiele znamy szczegółów przebiegu ewolucji chemicznej w tej tak bardzo odległej epoce historii Ziemi. I znowu musimy tutaj wystrzegać się głęboko zakorzenionego przesądu, który by kazał nam dziwić się teraz temu i zapytywać, jak się to mogło stać, że wśród niezliczonych związków chemicznych występujących na pierwotnej Ziemi właśnie te, które były decydujące pod względem biologicznym, najwyraźniej miały największą szansę powstania i reagowania ze sobą.<br />
Jak pamiętamy, trzeba przyjąć wręcz odwrotny sposób rozumowania. Całość rozwoju, a także etap, o jakim mówimy, możemy ogarnąć prawdziwie i bez wypaczenia perspektywicznego tylko ze stanowiska przeciwnego owemu przesądowi. Pomimo daleko idącej swobody myśli fantazja ludzka jest widocznie tak uformowana, że nie potrafimy sobie wyobrazić czegoś, czego nie było. (Nawet najstraszliwsze legendarne potwory Hieronymusa Boscha przy bliższym poznaniu okazują się zestawione z części ciała realnych zwierząt.)<br />
Nie mamy zatem najmniejszego wyobrażenia o tym, jakie inne cząsteczki istniejące na Ziemi przed czterema miliardami lat mogły były równie dobrze posłużyć jako kamienie budulcowe życia. Nie możemy się także nawet domyślać, jakie formy przyjęłoby życie ludzkie (i jakie byłoby naznaczone tymi formami oblicze Ziemi), gdyby wyścig były wygrały inne biopolimery, a nie owe nam znane. Logika i prawdopodobieństwo przemawiają za tym, że od początku możliwość taka istniała.<br />
Jednakże gdy w owej epoce coraz bardziej złożone związki zaczęły nagromadzać się na powierzchni Ziemi, nie wszystkie miały podobną szansę przetrwania.<br />
Już wówczas nadzwyczaj zindywidualizowane właściwości ziemskiego środowiska uprzywilejowały jedne, a powodowały szybki rozkład innych. O szczegółach wiemy bardzo niewiele. W postaci efektu Ureya poznaliśmy jeden przynajmniej przykład mechanizmu powstałego z przypadkowego zbiegu okoliczności dziejowych, który w owym czasie rozpoczął selekcję na korzyść aminokwasów i pochodnych puryn.<br />
Możemy więc teraz nieco ściślej sformułować, że przed mniej więcej czterema miliardami lat Ziemia nie tylko była po prostu pokryta najrozmaitszymi i po części bardzo kompleksowo zbudowanymi cząsteczkami. Cząsteczki te musiały ponadto jeszcze występować nadzwyczaj obficie. Czas powstania ich wynosił wiele setek milionów lat. W trakcie tego długiego okresu mogły przebiegać owe<br />
reakcje, które w doświadczeniu Stanleya Millera zdolne są wytworzyć w ciągu kilku zaledwie dni wymiernie ilości tego rodzaju związków. Doświadczenie to pozwala również domyślać się, że pewne cząsteczki, które potem nabrały znaczenia jako budulec życia, może od początku występowały w ilościach ponadprzeciętnych. Wydaje się, że istniejące podówczas na Ziemi warunki sprzyjały tendencji do łączenia się materii właśnie w owe związki.<br />
Poza tym do nagromadzenia tych cząsteczek przyczynił się prawdopodobnie fakt, że mogły one same powstawać w wolnym Wszechświecie i najwidoczniej po dzień dzisiejszy nadal tam powstają. Od czasu narodzin naszej planety musiały więc ze wszystkich stron spadać na ziemską powierzchnię niczym żyzny deszcz kosmiczny.<br />
Ale te molekularne opady nie tylko osiadały po prostu, łącznie ze związkami powstałymi samodzielnie, na powierzchni Ziemi. Od początku bowiem rozpoczął się dobór, który powodował relatywnie większy przyrost ściśle określonych cząsteczek. A były nimi, jakżeż mogłoby być inaczej, owe cząsteczki, które dzisiaj jako kamienie budulcowe życia odróżniamy od wszystkich innych istniejących i możliwych związków chemicznych. Gdy więc w taki sposób biocząsteczki mnożyły się coraz bardziej na skorupie pra-Ziemi, zwiększało się jednocześnie prawdopodobieństwo stykania się ich ze sobą.<br />
Bardzo dużo czasu upłynęło od tej chwili. Od powstania świata minęło w tej fazie już prawie dziesięć miliardów lat, a od powstania Ziemi - prawie dwa miliardy lat. Po tym więc niezmiernie długim czasie przesiane przez ewolucję chemiczną aminokwasy, puryny, cukry i porfiryny zaczęły ze sobą wzajemnie reagować na powierzchni pierwotnej Ziemi. Gdy się pomyśli o tej ogromnej prehistorii toczącej się aż do tego momentu, czyż naprawdę potrzeba jeszcze wprowadzenia jakiegoś nadprzyrodzonego czynnika, aby zrozumieć, że rozwój nie mógł się nagle zatrzymać w tym miejscu?<br />
<div style="text-align: left;">
<br />
<span style="font-size: large;"><b>6. W SPOSÓB PRZYRODZONY CZY NADPRZYRODZONY?</b></span></div>
<br />
Nikt nie wie, jak wyglądała pierwsza na Ziemi powstała struktura molekularna, którą można by zakwalifikować jako "ożywioną". A co w ogóle rozumiemy przez ten przymiotnik? Wcale nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie, co zdarza się często z definicjami rozgraniczającymi. Trudność taka występuje we wszystkich wypadkach, gdy próbujemy dokonać systematycznego podziału mnogości zjawisk przyrodniczych.<br />
Nie podlega naturalnie dyskusji, że kamień jest martwy, ameba zaś, czyli pełzak, żywa. Jednakże z chwilą gdy zbliżamy się do obszaru granicznego pomiędzy oboma stanami, rozróżnienie zaraz zaczyna nasuwać komplikacje. Znanym szablonowym przykładem są wirusy. Czy wirus jest organizmem żywym, czy też należy zaliczać go do przyrody nieożywionej?<br />
Wirusy są to przedziwne twory, składające się właściwie tylko z kłębka długiej nici, łańcuchowej cząsteczki kwasu nukleinowego, objętej otoczką białkową. Mówiąc inaczej: nic, tylko izolowany zawiązek dziedziczny, gen, otoczony jedynie ochronną powłoką. Brak jakiegokolwiek ciała! Tak widziane, wirusy są jak gdyby najskrajniejszą abstrakcją tego, co żyje. Nie są zdolne do niczego, dosłownie do niczego więcej, jak tylko do rozmnażania się.<br />
A są przy tym tak radykalnie zredukowane do tej jedynej i ostatecznej potrzeby, że - zupełnie bezcielesne - nie rozporządzają nawet w tym celu własnymi narządami. Jedyną strukturą, jako tako podobną do narządu, którą można odkryć przy użyciu mikroskopu elektronowego, są haczykowate twory na ich białkowej powłoce, dziwnie przypominające kształty techniczne. One to umożliwiają wirusom przyczepienie się do żywej komórki i przewiercenie jej ścianki. Gdy to nastąpi, powłoka białkowa kurczy się i dzięki temu wstrzykuje zawartą w niej cząsteczkę kwasu nukleinowego do wnętrza zaatakowanej komórki.<br />
W tym jednym jedynym dziele spełniony zostaje cały sens życia wirusa. Wstrzyknięty gen komórka wprowadza do swego aparatu rozrodczego.<br />
Ponieważ aparat ten nie odróżnia obcego genu od własnego, zaczyna, posłuszny swemu wrodzonemu programowi (w tym przypadku wręcz samobójczo), produkować gen wirusowy dopóty, dopóki zainfekowana komórka wskutek tego się nie udusi i nie rozpuści. Daje to nowo powstałym genom wirusowym (które przez komórkę wykonującą zawarty w nim nakaz zostają jeszcze wyposażone w powłokę białkową i urządzenia przyczepne) szansę zaatakowania następnej komórki - znowu wyłącznie i tylko w celu ponownego namnożenia się.<br />
Zdolność rozmnażania się, wytwarzania identycznych kopii siebie samego, jest bez wątpienia swoistym kryterium tego, co żyje. Tymczasem wirusy ograniczyły się do tej jednej funkcji tak dalece, że ich samych nie można już określić mianem żywych. Potrafią się bowiem rozmnażać tylko z pomocą jakiejś komórki, ponieważ w sposób wręcz niezrównany zredukowały swoją egzystencję do tego stopnia, że muszą jak gdyby wypożyczać sobie od żywej komórki nawet służący temu rozmnożeniu mechanizm.<br />
Wirusy nie są więc odpowiednim modelem, gdy usiłujemy sobie wyobrazić, jak mogły wyglądać pierwsze ziemskie formy życia. Jeszcze przed kilku dziesiątkami lat uważano za możliwe, że właśnie wirusy odegrały taką rolę i że mogłyby one dzisiaj jeszcze reprezentować istniejącą formę przejściową między materią ożywioną i nieożywioną. Ale gdy dowiedziano się bliższych szczegółów o ich dziwnie monotonnym "życiorysie" i o warunkach potrzebnych do spełnienia jedynej funkcji, z jakiej się wirus składa, hipotezę tę trzeba było odrzucić. Wirusy w swoim pasożytniczym istnieniu zdane są na obecność żywych komórek. Nie mogą więc być same pierwotnymi formami życia. Raczej należy je uważać za wysoko wyspecjalizowane i w pewnym sensie ponownie zdegenerowane późne formy rozwojowe. Niemniej są one nadal nadzwyczaj pouczającym przykładem trudności związanych z definiowaniem pozornie tak jednoznacznej i prostej różnicy między "martwym" a "żywym"; przykład ten obowiązuje też w strefie pośredniej między tymi dwoma obszarami przyrody. Wirusy wykazują bardzo dobitnie, jak zawodne jest w tych okolicznościach specyficzne biologiczne pojęcie zdolności rozmnażania się.<br />
Biolodzy w ostatnich latach uzgodnili pewne kryteria, aby doprowadzić jednak do obowiązującej definicji tego, co żywe. Jednym z nich jest zdolność "przekształcania energii w sposób uporządkowany", innym - zdolność "przenoszenia informacji o sposobie, w jaki dokonuje się uporządkowane przekształcanie energii na inny identyczny układ". Już sama forma tej definicji, tak abstrakcyjna, skomplikowana i obca (podaję ją tutaj według publikacji amerykańskiego biochemika i laureata nagrody Nobla Melvina Calvina), świadczy wyraźnie o tym, jak trudne jest to zadanie. Właściwa przyczyna trudności jest w gruncie rzeczy dość czytelna: takie rozróżnienia, jak między "martwym" a "żywym", wytyczają granice, których w rzeczywistości w przyrodzie nie ma. Granice te są sztuczne. Należą do siatki pojęciowej, którą zarzuciliśmy na naturę, aby nie stracić panowania nad bogactwem jej zjawisk.<br />
Wszystko to przypomina siatkę geograficzną na mapie, która ma nam w naszej pieszej wędrówce ułatwić orientację (a także wzajemne porozumiewanie się co do punktów krajobrazu, o jakie właśnie nam w danej chwili chodzi). Nikomu z nas nie wpadłoby na myśl, aby ten podział siatkowy uważać za cechę krajobrazu albo - więcej jeszcze - spróbować odnaleźć go w terenie.<br />
Podobnie jest z różnicą między nieożywionym a ożywionym. Trudności, na jakie natrafiamy, gdy rozróżnienie między tymi pojęciami chcemy przeprowadzić w pobliżu przejścia z jednego stanu materii w drugi - tkwią w samej istocie rzeczy. Polegają one na tym, że po prostu nie ma tutaj wyraźnej granicy. Albo też, formułując inaczej: niemożność jednoznacznego i ogólnie obowiązującego zdefiniowania życia jest jeszcze jednym dowodem na to, że przez pojawienie się życia nie wyłoniło się na Ziemi nic zasadniczo nowego. Nic, czego szansę nie byłyby już założone w początkach. Życie jest zjawiskiem, którego powstanie przebiegało tak logicznie, tak koniecznie i tak bezskokowo, że nikt nie może dokładnie powiedzieć, w jakim punkcie "się zaczyna".<br />
Niezależnie od tych trudności zasadniczych, o pierwszych formach życia istniejących na Ziemi wiemy tyle co nic. Najstarsze skamieliny, odkryte do tej pory, są to odciski i odbitki bezjądrowych jednokomórkowców podobnych do glonów. Liczą sobie ponad trzy miliardy lat. Aczkolwiek prymitywne, reprezentują już dosyć złożone i misternie zorganizowane formy życia. Pomiędzy nimi a powstałymi abiotycznie molekularnymi elementami budulcowymi, biopolimerami, w naszej wiedzy o ewolucji istnieje wciąż jeszcze luka. Nie znamy owych form rozwojowych, które musiały występować między tymi dwoma stadiami. Wydaje się, że nie zostawiły one żadnych śladów.<br />
Zresztą w tych warunkach nie ma w tym nic nieoczekiwanego. Czas owych istot przejściowych jest od nas odległy o jakiejś cztery miliardy lat. Nic więc dziwnego, że trudno odnaleźć ich ślad, jeśli w ogóle jeszcze gdzieś istnieje. Z drugiej strony jednak właśnie ta luka działa na wielu ludzi z jakąś szczególną siłą przyciągania, widzimy bowiem, że nie mogą oprzeć się pokusie szukania "cudu" właśnie w niej, a więc dopatrywania się nadprzyrodzonej ingerencji, bez której - ich zdaniem - nie mogło się obejść przy powstaniu życia.<br />
Temu, kto chciałby się kurczowo uczepić takiego przekonania, niepodobna zaprzeczyć posługując się faktami, ponieważ faktów dotyczących tego okresu przejściowego nie znamy. Gdy więc ktoś upiera się przy zdaniu, że właśnie dokładnie w czasie odpowiadającym owej przerwie w naszej wiedzy przestały przejściowo obowiązywać prawa natury, aby ustąpić miejsca powstaniu życia - przeświadczeniem jego trudno będzie zachwiać.<br />
Tymczasem historia myśli ludzkiej poucza nas na bardzo licznych przykładach, jak wielkim błędem jest nadużywanie Pana Boga bądź spraw transcendentalnych jako winnych grzechu takich luk. Kilka spośród tych przykładów podaliśmy już w pierwszej części książki. Długa i smutna historia sporów między teologią a wiedzą przyrodniczą dlatego przede wszystkim tak silnie nadwątliła autorytet przedstawicieli Kościoła, że trzymali się oni przez całe wieki tej właśnie taktyki, z uporem, który z dalszej perspektywy wprost trudno zrozumieć.<br />
Skoro tylko naukowcy wyjaśnili jakieś zjawisko przyrodnicze, teologowie mawiali: "Dobrze, dobrze, macie rację; ten szczegół, który zbadaliście, rzeczywiście wydaje się możliwy do wytłumaczenia w kategoriach racjonalnych,<br />
przyrodniczych. Ale spójrzcie, jak olbrzymi jest świat w całości. Nie możecie zaprzeczyć, że istnieje ogromna liczba zjawisk i powiązań, których my ludzie pomimo wszelkiego postępu w naukach nigdy nie potrafimy zrozumieć i wyjaśnić, a to dlatego, że świat jako całość nieskończenie przekracza zdolność pojmowania naszego rozumu, że ostatecznie opiera się na podłożu transcendentalnym."<br />
Argumentacja jest o tyle słuszna, że rozum istoty, której zdolności są wyrazem wyspecjalizowanego przystosowania do warunków jednego tylko ciała niebieskiego, z pewnością nigdy nie potrafi całkowicie ogarnąć świata. Ale teolodzy popełniali zawsze ten sam błąd, że chwytali się rzekomej niewytłumaczalności określonych zjawisk z dziedziny ogólnego doświadczenia ludzkiego jako dowodu prawdziwości istnienia Boga. A to nie mogło się skończyć dobrze.<br />
Wiedza zawsze jest tylko tymczasowa. Dotyczy to oczywiście także wiedzy o tym, jaki w przyszłości może być i jaki będzie postęp nauki. Kto zatem opiera się na zasadniczej niewytłumaczalności pewnych zjawisk przyrodniczych, musi liczyć się z ryzykiem, że prędzej czy później nauka może mu zaprzeczyć. To właśnie jest owo gorzkie doświadczenie, które w ostatnich wiekach raz za razem spotykać musiało teologów.<br />
Nie pomógł im najbardziej nawet gwałtowny opór. Naukowcy bezbłędnie i wytrwale zmuszali ich do kolejnego poddawania wszystkich bastionów. Nie byłoby to zresztą taką katastrofą, gdyby teolodzy owych pozycji, których już nie mogli utrzymać, z tak wielkim naciskiem nie byli poprzednio ogłaszali jako nieodpartych dowodów obecności Boga na świecie.<br />
Wszystko zaczęło się od twierdzenia, że niebo w dosłownym znaczeniu stanowi siedzibę Stwórcy świata. Myśl tę podejmowali niezliczeni teolodzy, filozofowie i pięknoduchy, którym "cuda przyrody" właśnie ze względu na swoją tak oczywistą niewytłumaczalność służyły za dowód istnienia Boga. Jednym z bardzo wielu przykładów jest opublikowana w 1713 roku rozprawa Traite de l'existence de Dieu. Autorem jej był Francois de Fenelon, liberalny teolog, członek Akademii Francuskiej. Fenelon nieustannie kieruje uwagę swoich czytelników na celowość wszystkich urządzeń w przyrodzie, na ruchy ciał niebieskich i wynikającą stąd dla człowieka zmianę dni i nocy, na budowę ciała zwierząt, tak zdumiewająco we wszystkich szczegółach dostosowaną do warunków, w jakich muszą one pędzić swój żywot, na dobroczynne właściwości wody spadającej z nieba w postaci deszczu, na zgrabność, z jaką rośliny dostosowują się do zmian pór roku, do lata i zimy. Wszystko to zdaje mu się tak cudowne i godne wyliczania, ponieważ najwidoczniej nie istnieje żadne naturalne wytłumaczenie tych zadziwiających harmonii i zrządzeń. Fenelon zapytuje więc wciąż od nowa swych czytelników, czy można w ogóle znaleźć jeszcze wyraźniejsze ślady obecności Boga na świecie.<br />
Od czasu napisania tego traktatu minęło dwieście pięćdziesiąt lat. Niemniej aż dziw bierze, dla ilu ludzi dzisiaj jeszcze jego wzruszająca argumentacja uchodzi za rozumną, pomimo wszystkich złych doświadczeń, które z nią mieli jej przedstawiciele, przede wszystkim teolodzy. Wszystkie te cuda bowiem, jedne po drugich, zostały przez przyrodników przebadane i wyjaśnione. Astronomowie udowodnili, że nie ma w niebie takiego miejsca, w jakim mógłby przebywać Bóg. Chemicy w swoich laboratoriach zaczęli sztucznie wytwarzać coraz bardziej złożone substancje organiczne. A wreszcie ewolucjoniści, z Karolem Dar-winem na czele, potrafili nawet celowość naturalnego przystosowania żywych organizmów do ich środowiska wyjaśnić za pomocą tak stosunkowo prostych mechanizmów jak mutacja i selekcja.<br />
Kto w tych warunkach, posłuszny autorytetom słynnych wzorców (albo po prostu dlatego, że tak go nauczono), nadal trwał przy swoim zdaniu, że cud jest identyczny z tym, co niewytłumaczalne i nieosiągalne dla wiedzy, a także przy tym, że tylko takie cuda mogą dowodzić istnienia Boga, ten stale znajdował się w odwrocie. "Cuda" jego ustępowały jeden za drugim pod - zda się - niepowstrzymanym naporem nauki. A ponieważ kościelne autorytety przedtem z takim naciskiem głosiły, że każdy z tych cudów świadczy o istnieniu Boga, musiało to budzić wrażenie, jakoby nauka swoimi wyjaśnieniami przystąpiła do wypędzania Boga z tego świata. W ten sposób teologowie sami założyli sobie na szyją stryczek, za który naukowcy zaczęli teraz pociągać.<br />
Nie ma żadnej wątpliwości, że przypisywana jeszcze do tej pory nauce opinia o wrogim wobec wiary stanowisku w dużej mierze została wywołana nieszczęsną argumentacją samego Kościoła. Kto reprezentuje zgubny pogląd, jakoby Bóg był obecny tylko w nie wyjaśnionej i rzekomo nie dającej się wyjaśnić części świata, tego nauka będzie stale pouczać, że owa część Bogu pozostawiona zmniejsza się z roku na rok. Do tego sprowadza się złośliwe powiedzenie o "głodzie mieszkaniowym Boga", sformułowane podobno przez zoologa Ernsta Haeckla, zajadłego przeciwnika Kościoła.<br />
Jakkolwiek argumentacja Kościoła była błędna, przyrodnicy zarazili się tym nieporozumieniem. Wielu z nich, może nawet większość popełniała ten sam błąd z tą samą uporczywością, tyle tylko, że z przeciwnym znakiem. Wraz z każdym nowym krokiem na drodze poznania, jaki udawało im się postawić, nabierali przekonania, że zmniejsza się prawdopodobieństwo istnienia jakiegoś Boga, możliwość tego, że w ogóle poza fasadą rzeczy widzialnych mogłaby się kryć jakaś transcendentalna rzeczywistość. Czyż teologowie sami nie zapewniali ich, że w Boga wierzyć należy dlatego, że cuda przyrody przekraczają rozum ludzki? Czyż nie wskazywali nawet na ściśle określone konkretne zjawiska, których niewytłumaczalność była poręczeniem obecności nadprzyrodzonej istoty? Jeżeli więc wszystkie te zjawiska okazały się dostępne dla naukowej analizy, to przecież wynikał stąd logiczny wniosek, że do wyjaśnienia ich Bóg stał się zbędny. "Sir, ta hipoteza nie była mi potrzebna" - z dumą odpowiedział Laplace,<br />
gdy Napoleon I zapytał go, dlaczego nie wspomniał o Bogu w swoim słynnym dziele o powstaniu Układu Planetarnego.<br />
Ważne jest, abyśmy zwrócili uwagę na dwuznaczność tej odpowiedzi. Łapiące z pewnością miał rację w tym sensie, że jest nienaukowo i błędnie, gdy przy badaniu zjawiska przyrody, w celu "wyjaśnienia" go, odwołuje się do nadprzyrodzonej ingerencji, zamiast cierpliwie doszukiwać się związków przyczynowych, stanowiących jego podłoże. Gdyby więc swoją wypowiedzią chciał tylko wyrazić to, że potrafi wytłumaczyć problem bez hipotezy o nadprzyrodzonej ingerencji - duma jego byłaby uzasadniona i słuszna.<br />
Ale Francuz nadał oczywiście swojej odpowiedzi jeszcze zupełnie odmienny sens. Tylko dlatego słowa jego do tej pory zachowały się w pamięci. Łapiące, jak chyba większość uczonych w jego czasach, wierzył w zasadniczą wytłumaczalność całego Wszechświata. I to była przyczyna, dla której już nie wierzył w Boga. Teologom udało się przekonać jego i ludzi mu współczesnych, że jedno wyklucza drugie.<br />
Taki wniosek jest dzisiaj jeszcze szeroko rozpowszechniony. Przed kilku laty angielski laureat nagrody Nobla Peter Medawar na zadane mu pytanie, czy wierzy w Boga, miał podobno odpowiedzieć: "Of course not, I am a scientist." Zrozumieć można bezgraniczną płytkość tej lakonicznej argumentacji tylko wtedy, gdy się uwzględni opisaną tutaj historię nieporozumienia, z którego wypływa taki wniosek.<br />
A wszystko jest skwitowaniem tego, że dawno już minione pokolenie teologów zanadto chciało sobie ułatwić sprawę. Nawet jeśli podłożem była dobra wiara i jak najlepsze intencje, wszystko to okazało się nie tylko błędne, lecz wręcz fatalne. Nie trzeba być teologiem, aby zrozumieć absurdalność argumentacji sprowadzonej do twierdzenia, że świat jest rozszczepiony na dwie części, z których jedna jest przyrodzona, a druga nadprzyrodzona, tym bardziej gdy się jednocześnie bywa zmuszanym do uzależnienia przebiegu granicy między tymi dwoma obszarami natury od dziejowego przypadku, którym jest osiągnięty w danej chwili stan wiedzy przyrodniczej.<br />
Kto uważa, że musi bronić swej wiary przed nauką przez to, że wycofuje się ze swymi przekonaniami religijnymi na pole nie wyjaśnionych resztek świata, ten w gruncie rzeczy reprezentuje pogląd, że kompetencja Boga ogranicza się do tej nie wyjaśnionej części. Mnie ten argument w ustach wierzącego wydaje się bardzo dziwnym zacieśnieniem pojęcia boskiej wszechmocy. Dlaczego to, co rozum nasz potrafi objąć, ma się znajdować poza zasięgiem aktu stworzenia?<br />
Czy nie jest to znowu tylko urojenie antropocentryzmu, które tutaj kusi niektórych do naiwnego identyfikowania granicy między jak gdyby świecką częścią Wszechświata a rzekomo zasadniczo odmienną, bo nadprzyrodzoną dziedziną, z granicą ustanowioną dla zdolności pojmowania naszego mózgu? Każdemu musi być pozostawiona decyzja o tym, czy za potrzebne uważa założenie<br />
przyczyny Wszechświata leżącej poza sferą naszych doświadczeń, czy też nie, jaką pragnie nazwę przypisać tej przyczynie i jakie wyciąga wnioski ze swej decyzji. Ale ten, kto raz już założył ową przyczynę, powinien chyba uznać ją za dotyczącą całego świata, niezależnie od wielkości obszaru, który ludzki mózg zdolny jest ogarnąć akurat dzisiaj, na przypadkowo osiągniętym szczeblu rozwoju.<br />
Zresztą pierwotny zamysł naturalnie nie był taki. Wszystko jest, jak już mówiłem, skutkiem tego, że w przeszłości niektórzy teologowie chcieli sobie sprawę zanadto ułatwić. Że wobec ludzkości, którą dręczyć zaczęła niepewność wiary, usiłowali Boga nie tylko zwiastować, ale i udowadniać. Skutki są straszliwe. Przy wszystkich polemikach na tematy religijne zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy powołują się po dziś dzień na wiedzę jako koronnego świadka. Tymczasem żadna ze stron nie ma do tego najmniejszego prawa. Dla religijnego, wierzącego człowieka wyobrażenie, że postęp nauki rozciąga się także na dziedzinę stworzenia, nie powinno stanowić żadnych trudności. Dlaczegoż nie miałby dotyczyć tej dziedziny? Jeżeli rzeczywiście istnieje stwórca świata, jak głoszą różne religie, to faktu jego istnienia nie może naruszać sprawa poziomu, jaki biologia molekularna na Ziemi przypadkowo akurat osiągnęła.<br />
Jeżeli natomiast uczony reprezentuje stanowisko ateistyczne, jest to jego słuszne i niezaprzeczalne prawo. Nikt nie ma w ręku niczego, co by mogło pogląd taki obalić. Ale jeżeli uczony taki sądzi, że potrafi przekonanie to uzasadnić naukowym rozpoznaniem, wówczas - nawet jeśli jest laureatem nagrody Nobla - pada ofiarą owego błędu myślowego, o jakim mówimy.<br />
O tym wszystkim pamiętać powinien każdy, kto skłonny jest węszyć jakąś tajemnicę kryjącą się za ową luką w naszej wiedzy o pierwszych ziemskich formach życia. Nauka współczesna na pewno jeszcze nie doszła do swego kresu. Jeżeli uwzględnimy, że od początku nieprzerwanej historii ludzkości minęło zaledwie kilka tysięcy lat i że w toku tej historii naukowy sposób myślenia wykształcił się stopniowo dopiero w ciągu ostatnich stuleci, wolno nam nawet reprezentować pogląd, że nauka, a tym samym wiedza o nas samych i otaczającym nas świecie, tkwi jeszcze w swoich początkach. Zatem jest zupełnie zrozumiałe, że wiedza ta jest niepełna i że występują w niej luki. Oczywiście nie można nikomu przeszkodzić w wypełnianiu tych luk fantazją i spekulacjami odpowiadającymi jego założonym z góry poglądom, a jednocześnie potwierdzającym pozornie jego przesądy. Kto jednak rozpatruje dotychczasowe dzieje nauki bez uprzedzeń, tak jak uczyniliśmy na tych ostatnich stronach, będzie się wystrzegał takiej pułapki.<br />
Z drugiej strony nasza ignorancja w omawianej sprawie nie jest znowu tak całkowita. Jakkolwiek wiedza nasza jest jeszcze bardzo młoda, jednak w ostatnich latach ujawniła pewne wstępne informacje o owej mglistej fazie dalekiej przeszłości, w której odbyło się przejście od nieożywionej do ożywionej materii.<br />
W świecie tym nic nie ginie. Nic, co się kiedykolwiek wydarzyło, nie przeszło bez pozostawienia chociażby nikłych śladów. Chodzi o to, aby ślady te odnaleźć i nauczyć się je odczytywać. A w tej sztuce nauka w ostatnim czasie miała kilka zdumiewających sukcesów.<br />
Tak więc - na przykład - uczeni w ostatnich latach odkryli między innymi pierwsze ślady tego tak słusznie interesującego nas szczebla wczesnego rozwoju życia sprzed trzech i pół miliarda lat. Ponadto udało im się także ze śladów tych wyprowadzić pewne wiadomości o przebiegu owego tak ważnego etapu. Pierwszym echem tej zamierzchłej przeszłości, które dzięki najnowszym pracom zaczyna do nas docierać, jest odgłos bezlitosnej rozgrywki. Technika, jaką posługują się badacze dla przechwycenia tego echa, jest fascynująca. Ale jeszcze bardziej rewelacyjne jest miejsce, w jakim odnaleziono ślad: to my sami. Każdy z nas, podobnie jak każda inna istniejąca dzisiaj żywa istota, bez wyjątku, nosi w sobie ślad tego, co działo się na Ziemi podówczas, przed prawie czterema miliardami lat.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>7. ŻYWE CZĄSTECZKI</b></span><br />
<br />
Na amerykańskim wybrzeżu wschodnim w stanie Maryland leży mała miejscowość o ślicznej nazwie Silver Spring. Mieszka tam Margaret Dayhoff, tuż po pięćdziesiątce, żona fizyka i matka dwóch dorastających córek. Ktokolwiek zetknie się przelotnie z tą kobietą, która promienieje atmosferą macierzyńską, ulegnie może jej ciepłemu czarowi, ale na pewno nie wpadnie mu na myśl, że oto ma przed sobą jednego z najbardziej oryginalnych uczonych amerykańskich. Pani Dayhoff jest profesorem biochemii i pracuje na stanowisku zastępcy kierownika naukowego w słynnej Narodowej Fundacji do Badań Biochemicznych amerykańskiego centrum naukowego Bethesda.<br />
Niezwykłe jest także wyposażenie laboratorium, w jakim pracuje pani profesor Dayhoff. Ani ona, ani nikt z jej współpracowników nigdy nie bierze do ręki żadnej probówki. W pracowniach kierowanego przez panią Dayhoff wydziału biochemii nie ma ani odczynników, ani preparatów biologicznych. Jedynymi narzędziami pracy jej zespołu są: znakomity nowoczesny komputer i zestaw dodatkowych urządzeń obliczeniowych. Niezwykła atmosfera tej niezwykłej pracowni biologicznej jest wynikiem sensacyjnego pomysłu jego kierowniczki: pani Dayhoff bada nie żywe zwierzęta, lecz przemianę materii dawno wymarłych organizmów środowiska.<br />
Zrazu zakrawa to na zupełną fantazję, tymczasem jest to czysta prawda, którą należy nawet rozumieć całkowicie dosłownie. Nowoczesne elektroniczne aparaty obliczeniowe pozwoliły włączyć do dziedziny poważnych badań naukowych owe problemy, których przed kilku laty żaden realnie myślący uczony nie odważyłby się wziąć na warsztat. Warunkiem stał się oczywiście oryginalny twórczy pomysł wykorzystania do tego celu elektronicznych narzędzi, których szybkość liczenia przekracza wszelkie ludzkie skale i możliwości. Pani Dayhoff przed kilku laty na taki pomysł wpadła. Od tej pory pracuje ona z kilkoma osobami nad tym pozornie fantastycznym zadaniem, z uporem, a obecnie już także z powodzeniem. Specjaliści na całym świecie z rosnącą uwagą rejestrują jej wyniki.<br />
Rozwiązanie zagadki nazywa się "analizą sekwencji swoistych ciał białkowych". Brzmi to bardzo zawile. Istotnie, taka analiza sekwencji w laboratorium chemicznym wymaga niezwykle wysokiego poziomu sztuki eksperymentatorskiej. Jednakże samą zasadę bardzo łatwo zrozumieć. Możemy w tym celu śmiało nawiązać do pewnego pojęcia, mianowicie do pojęcia "lenistwa reakcji", właściwego większości procesów chemicznych.<br />
Owo lenistwo reakcji jest dla nas o tyle szczęśliwe, że bez niego świat nasz nie mógłby być stały. Gdyby żelazo rdzewiało w ciągu paru sekund, gdyby tlen w każdym przypadku i bez dopływu energii mógł się wiązać z wodorem, gdyby wszystkie pierwiastki chemiczne i cząsteczki, które istnieją, mogły w każdej<br />
chwili bez przeszkód ze sobą reagować - powierzchnia Ziemi byłaby wielkim kipiącym chemicznym chaosem.5 W takich warunkach nie utrzymałaby się żadna struktura i żaden porządek. Ale i przeciwnie, całkowity brak zdolności do reakcji, świat składający się jak gdyby wyłącznie z pierwiastków szlachetnych, byłby' równoznaczny ze światem niezdolnym do jakichkolwiek zmian, a więc również do rozwoju.<br />
Na marginesie naszego właściwego toku myślowego możemy w tym miejscu odnotować, że najwidoczniej pewien rodzaj "średniej" gotowości do wzajemnej reakcji u najczęściej występujących pierwiastków i cząsteczek należy do najbardziej podstawowych założeń, na jakich opiera się nasze życie. Bez owej zdolności różnorodnych pierwiastków do wzajemnego oddziaływania i do wchodzenia ze sobą w związki nigdy nie byłoby doszło do rozwoju, którego rezultatem jesteśmy między innymi my sami. Jednakże konieczna jest jakaś górna granica szybkości, z jaką przebiegają owe procesy, inaczej bowiem w toku tego rozwoju nie byłyby powstały twory istniejące dosyć długo na to, aby służyć jako płodny punkt wyjścia do następnego kroku.<br />
Ale "średnia" szybkość reakcji jest pojęciem względnym. Nie mamy żadnych obiektywnych mierników pozwalających nam decydować o tym, kiedy możemy tutaj mówić, że coś dzieje się "szybko", a jakie tempo uznać mamy za "powolne" - naturalnie abstrahując od znaczenia szybkości dla nas samych i dla stabilności naszego świata. Tempo jakiegoś procesu oceniamy w końcu zawsze tylko w relacji do tego rzędu wielkości, który jest nam wrodzony jako nasze własne trwanie życia.<br />
Jedna sekunda dlatego przemija dla nas prędko, że w ciągu naszego życia, w każdym razie do chwili, w jakiej osiągamy wiek sędziwy, upływa około dwóch i pół miliarda takich sekund. A milion lat tylko dlatego jest dla nas długim okresem, że sami nie możemy przeżyć nawet dziesięciotysięcznej części tego czasu. A z kolei trwanie życia uzależnione jest od narzuconego przez prawa natury tempa, w którym związki chemiczne, z jakich się sami składamy, ulegają przemianom i muszą być zastępowane.<br />
Z tego więc punktu widzenia przeciętne tempo, z jakim związki i pierwiastki chemiczne ze sobą reagują, stanowi nie tylko wartość wyjściową dla tempa wszystkich procesów rozwojowych na tym świecie, lecz także właściwą normę tego, co nam wydaje się "szybkie" bądź "powolne". Nie wiemy, dlaczego reakcje chemiczne przebiegają właśnie z taką, a nie inną konkretną szybkością. Ale szybkość ich przebiegu jest pramiarą wszelkiego czasu biologicznego, również i naszego przeżywania czasu.<br />
Powróćmy jednak do właściwego tematu. Oddaliliśmy się odeń mniej, aniżeliby się mogło zdawać. Nieunikniony związek pomiędzy celem, jakim jest nadanie żywemu organizmowi przynajmniej pewnej stałości w przebiegu rozwoju, a z góry daną szybkością przemian chemicznych - stawia przyrodę przed<br />
problemem pozornie paradoksalnym. Aspekt stałości, "relatywnego trwania" jednostki powoduje dążenie do wytwarzania organizmów, których trwanie życia - niezależnie od wszystkich różnic między poszczególnymi gatunkami - musi być w sumie stosunkowo krótkie, "krótkie" w stosunku do tempa przemian chemicznych.<br />
Z drugiej strony jednak żyjący organizm, aby istnieć przez nawet najkrótszy okres, potrzebuje niesłychanej różnorodności niezwykle złożonych reakcji chemicznych, składających się łącznie na jego przemianę materii, które z kolei - w porównaniu z czasem trwania jego życia - przebiegać muszą nadzwyczaj szybko. Tylko wówczas bowiem zostaje zapewniona owa ruchliwość, owa nieustająca przystosowawcza orientacja wśród zmieniających się warunków środowiska, a także stałe zaopatrzenie organizmu w energię z najróżniejszych jej źródeł w otoczeniu.<br />
Aby więc wytworzyć organizm i utrzymać go przy życiu, przyroda musi w pewnym stopniu pracować jednocześnie w dwóch zupełnie różnych skalach czasu. Budulec, z jakiego zestawia żyjący organizm, musi być dostatecznie trwały, aby organizm rozporządzał dostatecznie długim czasem, w którym może wzrosnąć i dojrzeć, nabrać ewentualnie pewnych doświadczeń i się rozmnożyć. Bez owych funkcji rozwój stanąłby w miejscu. Tymczasem dla ich zapewnienia muszą w organizmie zachodzić procesy chemiczne przebiegające milionkroć prędzej aniżeli "normalnie".<br />
Na przykładzie nauczyciela chemii, który rozgrzewa swoją probówkę nad palnikiem bunsenowskim, aby pokazać klasie przebieg reakcji chemicznej, widzieliśmy, że przyśpieszenie takich reakcji jest w zasadzie możliwe. Jednakże zadaniem, które spełnić musi przyroda, jest osiągnięcie jeszcze o wiele większego tempa przemian chemicznych w żywej komórce, a więc w temperaturze ciała oraz w neutralnym, korzystnym dla tkanki środowisku, co wyklucza pracę z substancjami agresywnymi, takimi na przykład jak kwasy czy zasady.<br />
Znamy zdumiewające liczby świadczące o tym, w jakim stopniu udało się naturze rozwiązać to zadanie. W ostatnich latach powstała możliwość mierzenia szybkości, z jaką w komórce przebiegają określone przemiany chemiczne. Niemiecki chemik Manfred Eigen otrzymał za tę pracę nagrodę Nobla w 1967 roku. Uzyskane przezeń w wyniku pomiarów wartości zaskoczyły nawet fachowców. Poszczególne reakcje o znaczeniu biologicznym zachodzą w ciągu stutysięcznych ułamków sekundy. Znaczy to, że reakcje te przebiegają w komórce milionkroć, a nieraz i miliard-kroć szybciej, aniżeli "właściwie" powinno być.<br />
Przyśpieszenie reakcji chemicznych o taki rząd wielkości jest osiągnięciem, które znacznie przekracza wszystkie możliwości naszej obecnej wiedzy chemicznej, chociaż metody jej wydają się rozwinięte do niewyobrażalnych nieomal granic.<br />
Przyroda już przed czterema miliardami lat wytworzyła pewną technikę rozwiązywania tego zadania, a bez uporania się z nim powstanie życia byłoby nie do pomyślenia.6 Środkiem, jakim się posłużyła, są tak zwane enzymy. Enzymy to białka o zupełnie swoistej budowie. Działają one jako katalizatory.<br />
Pod nazwą tą chemik rozumie substancje, które zdolne są przyspieszyć reakcje chemiczne, same nie wiążąc się z nowo powstałym związkiem. Katalizatory takie, jak na przykład enzymy (istnieją również katalizatory nieorganiczne), działają przez samą swoją obecność. Same nie ulegają przemianom i nie zużywają się. Tylko ich obecność wystarcza, aby doprowadzić w ciągu dziesięciotysięcznych ułamków sekundy do przebiegu pewnych reakcji, które w zwykłych okolicznościach nigdy by nie zaszły. Dalszą cechą charakterystyczną owych zdumiewających chemicznych "wyzwalaczy" czy też pośredników reakcji jest fakt, że ilość enzymu potrzebnego do uruchomienia określonej reakcji jest niewyobrażalnie mała. Wewnątrz komórki z reguły wystarcza do tego kilka cząsteczek.<br />
Choć wszystkie te właściwości są zadziwiające, od kilku lat nie kryją one już żadnych tajemnic. Chemia jest już tak rozwinięta, że wiemy dzisiaj, w jaki sposób enzym, bez zużywania się, dokonuje swego nadzwyczajnego dzieła. Odbywa się to tak, że cząsteczka enzymu wiąże się na krótką chwilę z cząsteczką substancji, która ma reagować (tak zwanego substratu).<br />
Wspominaliśmy już, że związki chemiczne pomiędzy rozmaitymi substancjami powstają przez to, że następuje jak gdyby elektryczne połączenie powłok elektronowych uczestniczących w przemianie atomów bądź cząsteczek. Gotowość, a tym samym szybkość, z jaką połączenie następuje, zależy po prostu od tego, w jakim stopniu stany ładunków w powłokach atomów obu uczestniczących substancji do siebie wzajemnie "pasują".<br />
Otóż cała tajemnica działania enzymu polega na tym, że zmienia on stan elektryczny w elektronowych powłokach substratu. Jego własny "ustrój elektryczny" jest tak skonstruowany, że oddziałuje na stan powłoki elektronowej substratu i doprowadza go dokładnie do takiej formy, która odpowiada optymalnej gotowości do przemiany fizycznej bądź reakcji chemicznej. Wszystko to odbywa się z szybkością charakterystyczną dla procesów przenoszenia ładunków elektrycznych, a więc w zasadzie współmierną z prędkością światła.<br />
Przy owych bardzo małych rozmiarach, które na poziomie molekularnym wchodzą w grę, oznacza to, że konfiguracja w powłoce elektronowej substratu zmienia się w ciągu milionowych części sekundy, skoro tylko enzym się z nim związał. Od tej chwili jednak substrat znajduje się w stanie odpowiadającym jego najwyższej w ogóle możliwej, zgodnie z prawami natury, gotowości do reakcji. Stąd, jeżeli oczywiście istnieje odpowiedni partner, reakcja chemiczna między oboma uczestniczącymi związkami zajdzie już po upływie części stutysięcznego ułamka sekundy. Jednakże skutkiem tego - a jest to dalsze wyrafinowanie -<br />
cząsteczka enzymu już nie pasuje do powłoki nowej cząsteczki utworzonej przez nią samą. Odskakuje ona więc, sama zupełnie nie zmieniona, od powłoki tej nowej cząsteczki i gotowa jest natychmiast, jak przystało na prawdziwy katalizator, powtórzyć ten sam proces z taką samą szybkością na nowym substracie.<br />
W taki sposób enzymatycznie katalizowane reakcje stanowią podłoże naszej przemiany materii, to jest całego zespołu owych procesów, na których polega życie. Umożliwiają one pozornie paradoksalną sytuację, w jakiej organizm zestawiony z chemicznych kamyków budulcowych wykazuje przejściowo stałość, pomimo że między nim a otoczeniem, a także w nim samym, nieustannie przebiegają z wielką szybkością reakcje chemiczne.<br />
Gdy chcemy zrozumieć, w jaki sposób funkcjonuje żywy organizm, na przykład nasze własne ciało, rozpoczynamy z reguły od badania funkcji i współdziałania jego części, czyli narządów. Badamy więc, jak płuca przez ruch oddechowy doprowadzają wciąż od nowa powietrze do przebiegających w nich cienkich naczyń krwionośnych. Dzięki badaniom chemicznym możemy stwierdzić, że krew płynąca od jelita cienkiego do wątroby wchłonęła substancje odżywcze, które w wątrobie są chemicznie przetwarzane i uwalniane od szkodliwych produktów rozkładu. Wreszcie odkrywamy, że porządek funkcjonalny tych wszystkich części, ich harmonijne współdziałanie jest zapewnione dzięki centralnemu sterowaniu przez mózg, który dzięki elektrycznie przekazywanym bodźcom nerwowym i przenośnikom chemicznym, tak zwanym hormonom, skupia w jedną zamkniętą całość wszystkie poszczególne funkcje zarówno wewnętrzne jak i zewnętrzne.<br />
Był to zatem pierwszy stopień poznania w dziejach medycyny i w ogóle biologii. Jednakże niedługo trwało, zanim zauważono, że na tym poziomie niewiele daje się osiągnąć.<br />
W jaki bowiem sposób tlen z powietrza dostaje się do krwi, która najwyraźniej rozprowadza go po całym ciele? Co rozgrywa się w wątrobie, co to właściwie znaczy konkretnie, gdy się mówi, że wydala ona produkty rozkładu? A jak funkcjonuje mózg, jak przewodzi impulsy nerwowe do wszystkich rejonów ciała, z jakich miejsc wychodzą owe tak różnorodne rozkazy, którymi ten zwierzchni wobec wszystkich narząd zespala organizm pod względem funkcjonalnym?<br />
Przy śledzeniu tych problemów biolodzy, posługując się mikroskopem, odkryli poziom komórkowy, ukryty poza widzialnymi formami i nie dający się już uchwycić gołym okiem. Okazało się, że wszystkie narządy, wszystkie żywe tkanki są złożone z mikroskopijnie drobnych komórkowych kamyków budulcowych. Jednakże najważniejszym odkryciem było stwierdzenie, że każdy narząd składa się z komórek jedynego w swoim rodzaju typu. Wystarczała najmniejsza próbka, wystarczała jedna jedyna tylko komórka, aby fachowca zorientować, czy chodzi o kawałek wątroby, czy jest to próbka płuc, czy też<br />
komórka mózgowa.<br />
To zaś doprowadziło do nadzwyczaj owocnego rozpoznania: komórki różnych narządów najwyraźniej dlatego miały różne formy i tak swoisty charakterystyczny wygląd, aby móc spełniać całkowicie odmienne funkcje. Zatem przez odkrycie komórki natrafiono na ukryty za widzialną fasadą organizmu wymiar (poziom komórkowy), który obecnie umożliwiał nie tylko zrozumienie, jaką funkcję pełni każdy poszczególny narząd, ale i ponadto, jak funkcja ta powstała.<br />
Przed zdumionymi oczami biologów otworzył się nowy świat. Ujrzeli, jak komórki krwi we włoskowatych (kapilarnych) tętniczkach płucnych wchodzą w najściślejszy kontakt z cieniutką błoną, a po drugiej stronie przepływa bogate w tlen powietrze oddechowe. Zobaczyli w swoich mikroskopach, jak się kurczą komórki mięśni i jak, z konsekwencją właściwą sile tego skurczu, są one ułożone dokładnie równolegle jedne przy drugich w liczbie wielu tysięcy, aby na rozkaz jednego z wrosłych w nie nerwów móc skrócić się zwarcie i jednocześnie. Widzieli, jak komórki wątroby układają się w gruczołowate przewody, na których zewnętrznej stronie naczynia krwionośne oddają substancje odżywcze, podczas gdy ów gruczołowaty kanał wydzielał do swego wnętrza prze-filtrowane odpady odprowadzane do dróg żółciowych i dalej zwrotnie do jelita. Znaleźli długie, sięgające pół metra i doprowadzone do każdego punktu ciała wypustki komórek nerwowych, którymi przebiegały sygnały elektryczne, wysyłane przez komórkowe, znowu całkowicie odmiennie zbudowane ośrodki mózgowe.<br />
Odkrycie tego nowego wymiaru pozwoliło naukowcom na zupełnie nowe zrozumienie, czym jest życie. Spojrzenie przez mikroskop ukazało im nagle życie widzialnych ludzi, zwierząt i roślin jako wynik współdziałania tuzinów lub nawet setek miliardów niewidzialnych pojedynczych komórek, które tak się krańcowo wyspecjalizowały w podziale pracy, że żadna z nich sama w sobie nie jest już zdolna do życia. To, co należało zrozumieć, to były funkcje poszczególnych komórek i sposób ich współdziałania. Wytłumaczenia życia nie odnajdzie się w dziedzinie tego, co widzialne. Wydawało się, że ostateczną tajemnicę życia zdobędzie ten, kto ustali, dlaczego i pod wpływem jakich czynników wszystkie te niezliczone komórki, które przecież w każdym poszczególnym organizmie pochodzą od jednej jedynej zapłodnionej komórki jajowej, mogły się tak docelowo rozwinąć w tak wiele różnych typów komórek z ich wysoko wyspecjalizowanymi funkcjami.<br />
Ten problem zróżnicowania komórek do tej pory nie został rozwiązany. Ale biolodzy odkryli tymczasem, że tajemnicy życia nie da się rozwikłać również na poziomie komórkowym. Nawet jeśli badania nad komórką wystarczą do zrozumienia funkcji narządu, droga do wyczerpania wszystkich pytań jest jeszcze daleka. Bo jakżeż właściwie funkcjonuje komórka? W jaki sposób spełnia ona swoje zadanie, jakie czynniki porządkują różnorakość jej funkcji w jedną zamkniętą całość?<br />
Biolodzy uświadomili sobie, że dla znalezienia odpowiedzi na te pytania należy sięgać jeszcze głębiej, poniżej wymiaru komórki, widzialnej już tylko pod mikroskopem. To był pierwszy sygnał tego, co się dzisiaj nazywa biologią molekularną. Następną, niżej leżącą warstwą, na jakiej spodziewano się znaleźć podstawy istnienia i funkcjonowania komórki, był wymiar cząsteczki. W tej dziedzinie, położonej głęboko pod poziomem komórkowym, musiały przebiegać procesy stanowiące w prawdziwym tego słowa znaczeniu podłoże wszelkiego życia. Ponieważ dotąd nie wiemy nic o istnieniu warstwy znajdującej się jeszcze poniżej tego poziomu, mamy prawo założyć sobie, że właśnie na nim wreszcie można będzie postawić wszystkie związane z problemem życia pytania w ostatecznej już formie.<br />
Biologia na poziomie molekularnym (czyli biologia molekularna) nie wyrosła jeszcze poza swoje początki. A jednak pierwsze jej kroki obdarzyły nas rewolucyjnym wręcz rozpoznaniem. Jest to chyba także pewnym dowodem na to, że badania biologiczne dotarły tutaj rzeczywiście do ostatniego, prawdziwie podstawowego dla wszelkiego życia poziomu. Oprócz odkrycia tak często omawianego kodu genetycznego (magazynowania w określonych cząsteczkach<br />
- genach - jądra komórki planu budowy i cech wrodzonych żyjącego organizmu) należy tutaj także wyjaśnienie sposobu działania enzymów.<br />
Obecnie wiemy nie tylko, na czym polega tajemnica enzymatycznego katalizowania reakcji. Biolodzy molekularni spenetrowali nawet w pewnych przypadkach, jak są zbudowane poszczególne enzymy i jakim to osobliwościom budowy zawdzięczają swoje zdolności katalityczne. Musimy się temu przyjrzeć nieco dokładniej. Poznamy przy tej okazji nie tylko najbardziej wysunięte pozycje, do których dotarły badania nad problemem życia. Jak zapowiadaliśmy, dowiemy się przy tym również pośrednio czegoś o powstaniu życia, o tym, co przed niewyobrażalnymi czterema miliardami lat musiało się rozegrać na Ziemi.<br />
Wtedy nie tylko zrozumiemy to, że pani Dayhoff potrafi przy użyciu maszyn liczących uzyskać informacje o przemianie materii wymarłych gatunków zwierząt. Natrafimy bowiem także na fantastycznie wręcz wyglądającą możliwość, że kiedyś, w dalekiej zapewne przyszłości, uda się może w laboratoriach stworzyć od nowa wymarłe zwierzęta praświata, legendarnego ptaka archeopteryksa, jaszczury, a może także naszych dawniejszych przodków - płazy; tym samym moglibyśmy zbadać prehistorię Ziemi bezpośrednio i doświadczalnie.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>8. PIERWSZA KOMÓRKA I PLAN JEJ BUDOWY</b></span><br />
<br />
Enzymy, podobnie jak białka w ogóle, nie są niczym innym jak łańcuchowymi cząsteczkami złożonymi z aminokwasów. Te aminokwasy zaś, stanowiące poszczególne człony takiej łańcuchowej cząsteczki, należy sobie wyobrażać jako łańcuchy krótkie. Jednakże owe człony aminokwasowe w jednej cząsteczce enzymu nie są ułożone wzdłużnie, jeden za drugim, lecz są "nawleczone" poprzecznie, tak że końce ich odstają wokoło na wszystkie strony, podobnie jak szczecina szczotki do butelek. Ponieważ są to końce rozmaitych aminokwasów, powłoki ich mają odpowiednio rozmaite ładunki. A różne elektryczne ładunki albo wzajemnie się odpychają, albo przyciągają-<br />
Te na całej długości łańcucha enzymu nieregularnie rozmieszczone elektryczne siły przyciągające i odpychające powodują, że enzym nie jest starannie rozciągnięty, lecz zwinięty w pozornie bezładny kłębek. Przez to pewne aminokwasy, które pierwotnie, we włóknie cząsteczki, były mniej lub bardziej od siebie oddalone, nagle znajdują się obok siebie. Ten efekt skłębienia ma decydujące znaczenie dla działania enzymu. Ustawione w taki sposób obok siebie pewne aminokwasy tworzą bowiem tym samym jak gdyby "hasło" cząsteczki enzymu, jego "centrum aktywne".<br />
To, które spośród dwudziestu aminokwasów, jakie przyroda zatrudnia, tworzą centrum aktywne danego enzymu, a także ich kolejność - składa się na swoistość enzymu, a więc decyduje o tym, z jakim substratem może się on związać i jakiej reakcji chemicznej ten substrat ulegnie. Do tej pory mówiliśmy tylko, że enzym może w ogromnym stopniu zwiększyć szybkość reakcji chemicznej. Tymczasem co najmniej równie ważna pod względem biologicznym jest swoistość wszystkich enzymów. Skład ich centrów aktywnych, zupełnie różny w każdym przypadku, można porównać obrazowo z różnicami występującymi między mniej lub bardziej skomplikowanymi zębatymi nacięciami pióra różnych kluczy. Spośród nich także zawsze tylko jeden pasuje do ściśle określonego zamka, który tylko nim można otworzyć. Enzymy są kluczami przemiany materii. Każdy z nich oddziałuje na ściśle określony substrat i powoduje zajście ściśle określonej przemiany chemicznej.<br />
Istnieją więc enzymy, które nie robią nic innego, jak tylko przenoszą tlen. Inne łączą pewne aminokwasy w określone szeregi (doprowadzając tym samym do powstania określonych białek). Inne znowu spajają nukleotydy w cząsteczki kwasu nukleinowego. Jeszcze inne przenoszą wodór bądź całe grupy metylowe. Są takie enzymy, które rozszczepiają cząsteczki skrobi lub też zmieniają strukturę przestrzenną innych cząsteczek w ściśle ustalony sposób, ważny pod względem biologicznym.<br />
Nietrudno znaleźć przyczynę owego wysoko wyspecjalizowanego<br />
zróżnicowania, które prowadzi do tego, że większości reakcji biochemicznych odpowiada jeden właściwy im enzym, mogący wywołać tylko tę, a nie inną przemianę chemiczną, i to z reguły jednego jedynego określonego substratu. Wystarczy uzmysłowić sobie konkretną sytuację biologiczną, w jakiej enzymy spełniają swoje zadanie. Wystarczy pamiętać także, że średnica przeciętnej pojedynczej komórki liczy sobie tylko mniej więcej jedną dziesiątą milimetra. W tej maleńkiej przestrzeni muszą w każdej sekundzie przebiegać obok siebie setki i tysiące reakcji chemicznych, wzajemnie sobie nie przeszkadzając.<br />
Rozpad cukru gronowego na kwas mlekowy, przy czym wywiązuje się część energii potrzebnej do pracy naszych mięśni, odbywa się w trakcie nie mniej niż jedenastu różnych, kolejno po sobie następujących przemian chemicznych. Każda z nich jest inicjowana przez własny enzym. Nakłady przyrody są w tym wypadku niewątpliwie ogromne. Ale jaki można sobie wyobrazić inny sposób, który pozwoliłby w tak ciasnej przestrzeni przebiegać tylu najróżnorodniejszym, najbardziej skomplikowanym chemicznym procesom jednocześnie i w uporządkowanej formie?<br />
Biologowie znają dzisiaj już ponad tysiąc rozmaitych enzymów. Wszystkie są łańcuchami złożonymi zawsze z tych samych dwudziestu aminokwasów. Różni je jedynie i tylko kolejność, sekwencja, w jakiej tych dwadzieścia aminokwasów tworzy łańcuch cząsteczki enzymu. Ta sekwencja aminokwasów zaś, na zasadzie występującego jednocześnie uszeregowania wymienionych już ładunków elektrycznych, określa z właściwą fizyce precyzją sposób, w jaki łańcuchowa cząsteczka zwija się w kłębek. To z kolei decyduje o tym, które aminokwasy długiego włókna złożą się w centrum aktywne cząsteczki (o tym więc, jaki będzie wygląd pióra danego "klucza" przemiany materii). Ze względu na takie powiązania sama kolejność, w jakiej człony aminokwasów tworzą enzym, rozstrzyga, gdzie i w jaki sposób wkroczy on w przemianę materii komórki.<br />
Biolodzy molekularni mówią zatem, że swoiste działanie enzymu jest zakodowane w jego sekwencji aminokwasów. To samo można także wyrazić inaczej, a mianowicie, że w jednej cząsteczce enzymu, w formie ściśle określonej sekwencji aminokwasów, zmagazynowana jest informacja o tym, jaką przemianę enzym może spowodować i jakiego substratu.<br />
Poziom molekularny jest obszarem położonym znacznie poniżej zjawisk widzialnego świata. Realność jego znana nam jest od bardzo niedawna. Dopiero od niewielu dziesiątków lat biolodzy molekularni pośrednio odsłaniają, w toku mozolnej pracy i dzięki stworzonym przez siebie pomysłowym metodom, warunki panujące w tej rzeczywistości, tak głęboko ukrytej poza fasadą codziennego widzialnego świata. Niebywałym wprost odkryciem, którego znaczenia wciąż jeszcze w pełni pojąć nie potrafimy, jest ujawnienie tego, iż już na tym podstawowym, tak od nas odległym poziomie magazynowane są różnorodne<br />
informacje uporządkowane w taki sposób, że pewne znaki, a także ich kolejność, oznaczają coś określonego, co nie jest identyczne z samym znakiem magazynującym. Powrócimy jeszcze niejednokrotnie do rozpatrywania konsekwencji tego faktu.<br />
Odkrycie poziomu molekularnego jako właściwego, ostatecznego podłoża wszystkich żyjących organizmów zmieniło nasze rozumienie tego, czym jest życie, w sposób nie mniej radykalny aniżeli uprzednio odkrycie komórki.<br />
Pierwszy szczebel rozpoznania pozwolił spojrzeć na ludzi i zwierzęta jako na rodzaj skomplikowanych maszyn. Składali się bowiem z narządów, których funkcje wreszcie, po wielowiekowych poszukiwaniach, zostały naukowo wyjaśnione. Współdziałanie tych wszystkich narządów tworzyło z kolei organizm w sposób - tak się zdawało - podobny, chociaż naturalnie o wiele bardziej złożony, w jaki na przykład cylinder, kocioł wodny, palenisko, korbo-wód, zawory i koło zamachowe, harmonijnie i prawidłowo współdziałając, tworzą maszynę parową.<br />
Jednakże potem siłą rzeczy wyłoniło się pytanie o sposób funkcjonowania poszczególnych narządów. Doszło więc z kolei do odkrycia ich komórkowej budowy, a tym samym zupełnie zasadniczo zmieniła się całość obrazu. W świetle tego nowego odkrycia ludzie, zwierzęta, a także rośliny objawili się nagle jako widome, wskutek swych rozmiarów, rezultaty połączenia wielkiej liczby mikroskopijnie drobnych komórek. Jako rodzaj kolonii miriadów komórek, związanych ze sobą w pewien zhierarchizowany układ przez wysoko wyspecjalizowany podział pracy. A hierarchia ta była tak daleko posunięta, że żadna z komórek poza obrębem organizmu, który łącznie tworzyły, nie była już zdolna do życia.<br />
Tymczasem zupełnie inaczej objawia się nam to, co żyje, gdy patrzymy z perspektywy poziomu molekularnego. Co prawda musimy się tutaj posługiwać fantazją i wyobraźnią, żadne bowiem optyczne urządzenie pomocnicze, nie wyłączając mikroskopu elektronowego, nie umożliwi nam ujrzenia na własne oczy owych jednostek, z których na tym szczeblu składa się życie, w ich funkcji. W tym miejscu spoczywa ono na najbardziej elementarnej warstwie rzeczywistości. Jednostkami, z których zdaje się tutaj składać, a których cechy pozwalają uzasadnić i zrozumieć jego istnienie i funkcjonowanie - są poszczególne cząsteczki. Trudno sobie wyobrazić jeszcze niższy poziom pojmowania.<br />
Gdy myślą przeniesiemy się na ten poziom, zobaczymy, że życie jest tym samym, czym nieprzerwana, niezmordowana aktywność wielu tysięcy cząsteczek enzymów, które w każdej sekundzie w najmniejszej przestrzeni powodują miliony przemian chemicznych. Ujrzelibyśmy wokół siebie nie kończący się gąszcz niezliczonych łańcuchowych cząsteczek, wiążących się z cząsteczkami substratów, przekształcających je, aby w stutysięcznym ułamku<br />
sekundy powtórzyć potem tę samą grę z nową cząsteczką substratu. Prawdopodobnie odnieślibyśmy zrazu wrażenie, że znajdujemy się w środku zupełnego chaosu i zamieszania.<br />
Gdybyśmy jednak potrafili nawet przy tej bliskości obserwacji zachować możność ogólnego spojrzenia na całość, stwierdzilibyśmy niebawem, że te pozornie chaotyczne zdarzenia przebiegają w rzeczywistości według bardzo surowych prawideł. Całość wcale nie jest chaosem, lecz toczy się z taką samą precyzją, jaką wykazują na przykład ruchy tysięcy pojedynczych gimnastyków wykonujących na ogromnym stadionie masowe ćwiczenia. Gdy się stoi pośród nich, odnosi się wrażenie zamętu. Dopiero z dalszej odległości, z trybuny, widzimy, że wszystko to razem tworzy rytmiczny, uporządkowany wzór.<br />
Podobnie swoiste czynności wszystkich niezliczonych cząsteczek enzymów w poszczególnej komórce są ze sobą tak zestrojone, że komórka w swoim środowisku może utrzymać się na pozycji jednostki zdolnej do spełniania funkcji. Zadaniem jednej grupy enzymów jest przy tym wytwarzanie białek, ale również cukrów, tłuszczów i pewnych powstających z ich połączeń związków -i z czego składa się komórka we wszystkich swoich częściach.<br />
Inna grupa kieruje przemianą materii w ciele komórkowym. Służące temu celowi komórki utrzymują w ruchu przemiany chemiczne, z których komórka czerpie energię. Pośredniczą one w pobieraniu z otoczenia dostarczających energię cząsteczek, w rozkładzie ich wewnątrz plazmy komórkowej oraz w zastępowaniu i wymianie składników komórki, które uległy uszkodzeniu.<br />
Skoro przeniknęliśmy zasady tego porządku, dojdziemy może do przekonania, że niezmordowana aktywność wszystkich tych niezliczonych cząsteczek służy w końcu tylko temu, aby stworzyć i zachować środowisko zapewniające możliwie nie zakłócone i skuteczne utrzymanie całej tej aktywności. Wszystkie owe cząsteczki łącznie realizują w pewnym zamkniętym obiegu jak gdyby jeden jedyny cel, jakim jest zachowanie własnej egzystencji i funkcjonowanie wśród fizycznych i chemicznych obciążeń ze strony rozmaitych otaczających je czynników. Gdy wiać spoglądamy z tego poziomu, komórka ukazuje się nam jako najmniejsza możliwa zamknięta w sobie jednostka, w obrębie której takie odgraniczenie od otoczenia daje się urzeczywistnić.<br />
Wyjaśnione jest dzisiaj także źródło porządku panującego w tym molekularnym świecie. Znajduje się ono w jądrze komórki. Tutaj plan jej budowy i funkcjonowania jest zmagazynowany we wszystkich szczegółach. I znowu nie należy sobie tego wyobrażać tak, jakoby istniał jakiś szkic komórki i jej szczegółów. W jądrze komórkowym nie ma nigdzie żadnego zmniejszonego do molekularnych wymiarów odbicia rzeczywistej komórki. Zresztą po co? Jakżeż "plan" w takiej dosłownie formie mógłby kiedykolwiek stać się biologicznie skuteczny i zostać przetłumaczony na język rzeczywistości?<br />
Plan ten występuje tutaj znowu w postaci symboli, czyli znaków, które oznaczają coś, co z nimi samymi nie jest identyczne. Przyroda w jądrze komórki rozwiązała owo abstrakcyjne zadanie również w taki sposób, że potrzebne informacje są magazynowane w sekwencjach, a więc przez kolejność mniejszych jednostek; uderza nas podobieństwo do tego, jak my w naszym świecie, astronomicznie przecież większym, możemy dzięki naszej świadomości zdolnej do abstrakcji magazynować słowa i pojęcia przy użyciu pisma.<br />
W naszym piśmie, na przykład w tekście tej książki, także zmagazynowane są informacje o nieomal dowolnej różnorodności przez zastosowanie określonej liczby znaków (25 liter) w takiej formie, że pewne określone sekwencje liter (to znaczy wyrazy) oznaczają pewne pojęcia. Tutaj również znaki i znaczenia nie są identyczne. Powiązanie ich jest jedynie wynikiem historycznego przypadku bądź (jak na przykład sprawa przejścia z pisma gotyckiego na łacińskie) wynikiem pewnego porozumienia.<br />
Znak A nie ma absolutnie nic wspólnego z dźwiękiem, z jakim go łączymy. Właśnie dlatego musimy dopiero mozolnie uczyć się jego znaczenia w szkole. Także sekwencja liter słowa "natura" nie jest zupełnie związana z pojęciem, które magazynujemy przez tę kolejność liter. To jest przyczyną istnienia wielu różnych języków, te same pojęcia bowiem mogą być magazynowane przez ogromną mnogość dźwięków i kolejność znaków, których jeden człowiek nigdy nie potrafi ogarnąć. Liczba możliwości zakodowania tego samego pojęcia według zasady określonego następstwa 25 liter jest wręcz astronomicznie wielka.<br />
Fakt ten, odwrotnie, umożliwia nam również wyciąganie wniosków o pokrewieństwie, gdy natrafiamy na sekwencję liter "Natur" albo "naturę" dla pojęcia, które sami określamy słowem "natura". Wobec niewyobrażalnie wielkiej liczby możliwości zaszyfrowania pojęcia przez pismo i mowę, podobieństwo takie pomiędzy sekwencjami nie może być przypadkowe. Jedynym wyjaśnieniem jest przypuszczenie, że trzy narody, które się posługują tą formą szyfru dla tego samego pojęcia, musiały w ciągu swoich dziejów mieć ze sobą najściślejszy kontakt, że w końcu według wszelkiego prawdopodobieństwa pochodzą one ze wspólnego pnia.<br />
Jak wiadomo, językoznawcy stworzyli na tej zasadzie całą odrębną naukę pozwalającą na podstawie analizy porównawczej rdzenia słów (sekwencji głosek) opracować z dużą dokładnością drzewa genealogiczne i tablice pokrewieństwa między najrozmaitszymi kulturami ludzkości. Rekonstruują oni obecnie dzięki temu ze zdumiewającą obfitością szczegółów stosunki między ludźmi i kontakty między kulturami sprzed dziesiątków tysięcy i więcej lat, a przecież nie pozostały już po nich żadne inne ślady. W tym aspekcie słowa stają się istniejącymi jeszcze "skamieniałościami" prehistorycznych zbliżeń kulturowych.<br />
Po tej dygresji (której właściwe znaczenie zrozumiemy za chwilę) powróćmy znowu do jądra komórki zawierającego jej plan budowy. Jak uczyliśmy się wszyscy w szkole, ten plan budowy, stanowiący repertuar wszystkich cech dziedzicznych komórki, zmagazynowany jest w genach, które łączą się w jądrze komórki w widoczne w pewnych warunkach pod mikroskopem chromosomy. Podziwu godnym osiągnięciem biologów molekularnych jest odkrycie szczegółowej formy, w jakiej plan jest zapisany w tej części komórki. Natrafili oni tutaj również na znaki, których uszeregowanie, czyli sekwencja, zawiera informacje o wszystkich częściach składowych i cechach komórki. Tylko że tutaj nie były to aminokwasy, które tworzyły człony, jak w przypadku należących do białek enzymów, lecz inne jednostki molekularne, a mianowicie nukleotydy zawierające zasady. Łańcuchową cząsteczkę, składającą się z takich nukleotydowych członów, chemik nazywa kwasem nukleinowym.<br />
W cząsteczkach kwasu nukleinowego jądra komórki plan jej budowy jest zmagazynowany w formie tak często obecnie wymienianego kodu genetycznego. Mówiąc ściśle, w przypadku cząsteczek magazynujących chodzi o tak zwany kwas dezoksyrybonukleinowy, DNA (poza pewnymi wirusami, których plan budowy zawarty jest w troszeczkę odmiennej cząsteczce, w kwasie rybonukleinowym - RNA). Zasady członów nukleotydowych służą za litery. Gdy się pamięta o nieprawdopodobnej wielorakości form życia, zdumiewać musi niewielka liczba tych zasad: jest ich tylko cztery, a jednak dzięki nim przyroda zakodowuje cechy i wygląd wszystkich form życia, które kiedykolwiek na Ziemi występowały i po wszelkie przyszłe czasy występować będą.<br />
Przypomnijmy sobie jednak, że istnieje tylko dwadzieścia aminokwasów, które tworzą materiał budowlany każdej żywej komórki. Tymczasem produkcja ich może być bez trudu sterowana przez instrukcję, w której występują cztery tylko litery (naturalnie w dowolnych powtórzeniach), jeśli się uwzględni, że z czterech liter można utworzyć nie mniej niż 64 rozmaite trzyliterowe słowa.<br />
Przyroda obrała zupełnie taką samą drogę. Zawsze trzy zasady (jednostki trójnukleotydowe, tak zwane przez biologów molekularnych "kodony") kodują jeden spośród dwudziestu aminokwasów mających służyć jako element budulcowy. Ponieważ za pomocą czterech różnych zasad można utworzyć nie 20, lecz łącznie 64 rozmaite kombinacje trójek kodujących, istnieje właściwie nawet nadwyżka 44 trójek.<br />
Niezwykłą emocją przeżywamy dowiadując się, co przyroda z nimi zrobiła: 41 nadliczbowych trójek kodujących używa do tego, aby pewne aminokwasy zakodować podwójnie bądź nawet potrójnie. (W jądrze komórki istnieją wiać dla nich dwa bądź trzy różne znaki, które wszystkie oznaczają to samo.) Ze zdumieniem musimy sobie uzmysłowić, że przyroda najwyraźniej postąpiła tutaj według porzekadła "co dwóch, to nie jeden". Biologowie molekularni odkryli bowiem, że ów "nadmiar" zakodowania dotyczy tych aminokwasów, które są szczególnie ważne pod względem biologicznym.<br />
A pozostałe trzy trójki? Służą one interpunkcji. Zupełnie dosłownie! W bardzo długiej łańcuchowej cząsteczce DNA znajdują się zawsze w tych miejscach, w których "instrukcja budowy" przeznaczona dla białka, na przykład enzymu, jest zakończona, rozpoczyna się zaś wskazówka dla innej proteiny. Dzięki tej technice interpunkcji jedna cząsteczka DNA może w swoim łańcuchu złożonym z wielu milionów trójek nukleotydowych zawierać plan budowy kilku, w pewnych wypadkach nawet bardzo wielu różnych białek, bez obawy, aby poszczególne wskazania się ze sobą zlewały.<br />
W sumie więc życie na poziomie molekularnym przedstawia się następująco: zawarty w jądrze komórkowym DNA zmagazynował w formie szyfru trójkowego ściśle określone sekwencje aminokwasów. Według tego wzorca komórka może utworzyć wszystkie potrzebne białka, a więc budulec do odnowienia swojej własnej struktury, a przede wszystkim enzymy. Ponieważ jednak, jak widzieliśmy, kolejność aminokwasów w enzymie jednocześnie ustala ich specyficzną funkcję chemiczną, DNA jądra komórkowego za pośrednictwem 64 możliwych trójek kodujących decyduje w pełnym zakresie nie tylko o budowie, lecz także o wszystkich funkcjach komórki.<br />
Ile przy tym może być wariantów (przy użyciu "pisma" składającego się z czterech liter!), wykazuje nam następujące rozumowanie: cztery litery (zasady pozwalają na wykorzystanie rozmaitych trójek kodujących. Umożliwiają one nawet przezorne kilkakrotne kodowanie najważniejszych spośród dwudziestu aminokwasów. Jeżeli teraz przyjmiemy, że enzym który ma zostać utworzony przez DNA z tych dwudziestu aminokwasów, zawiera sto członów (aminokwasów), to przy takim założeniu liczba wariantów cech owego enzymu wielokrotnie przekracza nawet astronomiczny rząd wielkości.<br />
Łatwo to udowodnić. Jeżeli można dowolnie szeregować dwadzieścia rozmaitych aminokwasów w stu pozycjach (przy czym oczywiście możliwe i dopuszczalne jest dowolne powtarzanie tego samego aminokwasu), to rezultatem, według wszelkich zasad arytmetyki, będzie liczba 20ioo rozmaitych możliwości. Innymi słowy, w opisanych warunkach można więc utworzyć 20ioo enzymów z rozmaitymi sekwencjami! aminokwasów, a tym samym z różnorakimi cechami) biologicznymi.<br />
20ioo jest liczbą z ponad 100 zerami. Ta niewyobrażalna liczba nie ma już nazwy. Pojęcie o tym, jaki rząd wielkości wchodzi tu w grę, dać nam może porównanie z dziedziny astronomii. Od czasu "Big-Bangu" minęło mniej więcej 10 do 16 sekund. A więc 1 z 16 zerami wystarcza na to, aby wyrazić liczbę sekund, które upłynęły od powstania świata.<br />
Inny przykład: fizycy oceniają, że cały Wszechświat może zawierać około 1080 atomów. Liczba różnych enzymów, które można zbudować z dwudziestu rozmaitych aminokwasów, przy długości łańcucha stu członów, jest więc na pewno niewyobrażalnie większa aniżeli liczba wszystkich atomów w całym<br />
Wszechświecie.<br />
Nic zatem nie stoi na przeszkodzie, by wyobrazić sobie możliwość magazynowania wszelkich predyspozycji, cech, funkcji, wreszcie budowy wszystkich istot żyjących, które kiedykolwiek występowały w przeszłości Ziemi bądź będą kiedykolwiek występować w przyszłości na naszej planecie; a przy tym w opisanych warunkach nie trzeba obawiać się żadnego ograniczenia liczby wariantów i stopnia swobody dalszego rozwoju. W ten sposób DNA jądra komórkowego dyktuje za pomocą 64 tylko rozmaitych "słów" kodu, czyli trójek nukleotydowych, formę i funkcję komórki, a przy wielokomórkowej istocie żyjącej jeszcze ponadto plan budowy całego organizmu.<br />
Jednakże stosunek pomiędzy DNA a enzymami, a więc pomiędzy "centralą sterującą" w jądrze a złożonymi strukturami białkowymi tworzącymi ciało komórki, nie jest aż tak jednostronny, jak by się nam mogło zdawać do tej pory. Gdy bowiem dalej obserwujemy procesy molekularne, odkrywamy, że kwasy nukleinowe jądra swoje istnienie zawdzięczają również enzymom. DNA jest także złożoną ogromną cząsteczką, która przez przyrodę może być zbudowana, utrzymana i rozmnażana tylko dzięki swoistej katalitycznej aktywności specjalnych enzymów.<br />
Komórka jako najmniejsza żyjąca jednostka prezentuje się z tej perspektywy jako aparat molekularny, który przez to sprzężenie zwrotne między enzymami a DNA staje się zamkniętą w sobie funkcjonalną jednostką. Kwasy nukleinowe sterują wytwarzaniem enzymów i innych białek, a enzymy z kolei budują białka (i inne składniki komórki), ale również kwasy nukleinowe. Ten jedyny w swoim rodzaju . dialektyczny stosunek pomiędzy kwasami nukleinowymi a białkami jest - jeśli nasze molekularno-bio-logiczne rozpoznanie pozwala już na jakiś sąd - według wszelkiego prawdopodobieństwa elementarnym źródłem, najbardziej pierwotnym podłożem tego, co nazywamy życiem. Jeżeli pomimo wszelkich zastrzeżeń, jakie wysunąć można z przyczyn zasadniczych wobec tego rodzaju rozgraniczeń, zechcemy jednak przeciągnąć granicę między jeszcze nieożywionymi a ożywionymi strukturami materialnymi, właśnie tutaj znajdujemy chyba najbardziej sensowne ku temu miejsce.<br />
Kwasy nukleinowe są najwidoczniej cząsteczkami wykazującymi optymalne właściwości magazynujące. Białka zaś ze względu na swoją zmienność i inne cechy nadają się, w warunkach biologicznych, szczególnie do roli kamieni budulcowych. W pierwszej części tej książki rozważaliśmy obszernie, jak w ciągu wczesnej historii Ziemi mogło dojść do abiotycznego powstania i nagromadzenia tych dwóch rodzajów cząsteczek na jej powierzchni. Kiedyś, przed około trzema i pół, może czterema miliardami lat te dwie cząsteczki musiały na siebie natrafić w takich okolicznościach, które pozwoliły po raz pierwszy zadziałać ich fantastycznej gotowości do wzajemnego uzupełniania się. Do dzisiaj nie wiemy nic o tym, jakie to mogły być okoliczności. Niewątpliwie jednak ich zetknięcie się wznieciło inicjującą iskrę, która rozpoczęła to, co dzisiaj nazywamy ewolucją biologiczną.<br />
Następny krok musiał polegać na tym, że samo-utrzymujący się, w naszkicowany przez nas sposób, zamknięty obieg kwasów nukleinowych i białek został wyizolowany z otoczenia. To również nie stało się na pewno za jednym zamachem, lecz od prapoczątku posuwało się wieloma drobnymi krokami. Zasada określana przez nas obecnie terminem "selekcja przez środowisko" już wtedy odegrała rolę decydującą.<br />
Struktury molekularne rozmaitej wielkości i o różnym stopniu skomplikowania, uzupełnione dodatkowym powiązaniem wzajemnie podtrzymujących się białek i DNA, prawdopodobnie pozostawały w tym czasie szczególnie długo w stanie nienaruszonym i funkcjonalnie sprawne w takich momentach, gdy jakiekolwiek przypadkowe okoliczności pozwalały im na trzymanie swego chemicznego obiegu z dala od wszelkich zakłócających wpływów. Nawet niewielki postęp, drobne zabezpieczenia doprowadzały automatycznie do przedłużenia okresów, w jakich mechanizm białko-DNA pozostawał w danym przypadku nietknięty. A warunki takie były zawsze równoznaczne z przyrostem kompleksów molekularnych znajdujących się w tym korzystnym położeniu. Z tego prostego powodu kompleksy cząsteczek wykazujące tę konstruktywną osobliwość z wolna i automatycznie zaczęły występować częściej aniżeli kompleksy skądinąd podobnie zbudowane, które nie miały tego ulepszenia.<br />
Tymczasem na osiągniętym nowym poziomie postępu gra zaczęła się od początku. Uprzywilejowane związki cząsteczek, które jako rezultat rozpoczynającego się procesu izolacji od otoczenia przebiły się w porównaniu z upośledzonymi pod tym względem konkurentami i wysunęły na plan pierwszy, obecnie stanowiły normę. Ale norma ta, jako "przestarzała", została niebawem usunięta w cień, skoro tylko pojawiły się pierwsze struktury, którym w jakiejś dziedzinie jeszcze się lepiej udało izolujące usamodzielnienie. A to właśnie biologowie nazywają ewolucją: lepsze jest wrogiem dobrego.<br />
Chyba tak należy sobie wyobrażać pierwsze kroki na drodze do komórki, najmniejszej jednostki wszystkich żyjących form. Pierwsze komórki nie miały jeszcze ani jądra, ani organelli (części komórkowych wyspecjalizowanych w różnych funkcjach na podobieństwo narządów). Były to prawdopodobnie tylko mikroskopijnie małe woreczki, wypełnione mieszaniną białka i kwasów nukleinowych. Całość była otoczona błoną, zapewniającą osłonę przed niepożądanymi wpływami z zewnątrz, ale jednocześnie przepuszczającą pewne drobne cząsteczki, niezbędne do nieprzerwanego działania automatu DNA- białko jako surowce i dostawa energii ("pokarmy"). Musiała to więc być błona półprzepuszczalna, obecnie nadal charakterystyczna dla wszystkich żywych komórek, bez względu na udoskonalenia osiągnięte w innym zakresie w ciągu trzech miliardów lat postępującego rozwoju.<br />
Nie wiemy dotąd, jak przebiegała droga od zrazu jeszcze "nagiego" (i odpowiednio podatnego na zewnętrzne, zakłócenia) aparatu białkowo- nukleinowego do pierwszej komórki, zamkniętej błoną, a przez to w znacznym stopniu uniezależnionej od otoczenia. Pewny jest jedynie fakt, że droga taka została przebyta. Ponadto istnieją wskazówki świadczące o tym, że także i ten tak decydujący etap rozwoju odbywał się w sposób całkowicie naturalny.<br />
Związki molekularne o wielkości kompleksu DNA-białko wykazują z przyczyn czysto fizycznych skłonność do otaczania się cienką powłoką wodną.<br />
Elektryczne ładunki, rozmieszczone na powierzchni takiej cząsteczki, nadają tej wodnej otoczce stosunkowo znaczną wytrzymałość i błonkowaty charakter. Nawet wtedy gdy cząsteczka pływa w roztworze wodnym, zachowuje ona tę wodną warstwę powierzchniową. Wówczas wystarcza obecność drobnych zupełnie śladów pewnych tłuszczopodobnych substancji (lipidów) w roztworze, aby otoczkę wzmocnić.<br />
Lipidy rozpościerają się na powierzchni pomiędzy dwiema warstwami, najchętniej przybierając postać cieniutkiej błony molekularnej. Podobnie zachowują się także i tutaj, w strefie granicznej między wodnym roztworem, w którym pływa cząsteczka, a jej wodną otoczką. Cząsteczki lipidowe, posłuszne odmiennym ładunkom elektrycznym na obu swych końcach, ukierunkowują się przy tym dokładnie w taki sposób, że jeden ich koniec wystaje do otaczającego roztworu, podczas gdy drugi wskazuje do wewnątrz, na cząsteczkę, którą teraz łącznie otaczają.7<br />
Tym samym więc powstała już pierwsza powłoka wokół kompleksu DNA-białko, i to powłoka, która pod wielu względami ma nawet podobne właściwości jak typowa biologiczna błona z jej charakterystyczną półprzepuszczalnością. Tak prymitywną błonę jak opisana molekularna warstwa lipidowa można bez trudu wytworzyć doświadczalnie w laboratorium. Gdy się bada jej właściwości, okazuje się, że dla niektórych cząsteczek bywa ona przepuszczalna, dla innych natomiast stanowi nieprzepuszczalną barierę. Wolno nam z tego chyba wyciągnąć wniosek, że również ów ważny krok, który w młodości życia był wstępem do usamodzielnienia się pojedynczej komórki, wyłonił się ze stosunkowo prostych właściwości warstwy granicznej, pojawiających się w sposób nieunikniony i zgodny z prawami natury. Wszelkie dalsze kolejne etapy były już skutkiem wymienionej zasady selekcji, która do chwili obecnej miała przecież ponad trzy miliardy lat na ciągłe udoskonalanie błony komórkowej i wszystkich innych części składowych komórki.<br />
Otóż i wszystko, co możemy obecnie powiedzieć istotnego o powstaniu pierwszej żywej komórki. Nie jest to zbyt wiele. Ale wydaje mi się, że i to już wystarcza do rozpoznania, iż życie również w postaci pierwszej komórki nie spadło z nieba - w żadnym znaczeniu tego słowa.<br />
Pierwsze komórki, które pojawiły się na Ziemi, z pewnością nie powstały dzięki temu, że nadprzyrodzona instancja wkroczyła bezpośrednio w nie zakłócony do tej pory, "naturalny" przebieg i jak gdyby wysadziła te komórki między kulisy przyrody. Ta pierwsza komórka nie spadła z nieba także i w innym sensie, nic się bowiem wraz z nią nie objawiło nowego, nic, co by różniło się zasadniczo i w istocie swej od tego wszystkiego, co działo się w ciągu poprzedzających miliardów lat.<br />
Gdy chcemy rozumieć historię trwającą od początków świata, od prawybuchu przed - prawdopodobnie - trzynastoma miliardami lat, jeżeli nie chcemy stracić wszelkiej szansy pojęcia jej prawdziwego znaczenia, musimy stale pamiętać o tym, że chodzi tu naprawdę o "historię" w pierwotnym znaczeniu tego pojęcia: o zamknięty w sobie, wewnętrznie ze sobą powiązany, logiczny rozwój, w którym każdy poszczególny krok wynikał z poprzedzającego według rozumnych prawideł. Nie ma żadnej wątpliwości, że pierwsza żywa komórka była także prawowitym potomkiem wodoru.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEj29YGc7pTfn0PCOinWb8sEZwevwO6XM4m0Hp8KUZ5OM7desFCErBKNl9dgSD33gn5Qv1A0cQrfzUG8AzXaShH0kGbpRvd71QyGK25jEgNdJErRDP9sj3k11PETxEAQ8BWDxXoNwtuuDP/s1600/Clipboard09.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEj29YGc7pTfn0PCOinWb8sEZwevwO6XM4m0Hp8KUZ5OM7desFCErBKNl9dgSD33gn5Qv1A0cQrfzUG8AzXaShH0kGbpRvd71QyGK25jEgNdJErRDP9sj3k11PETxEAQ8BWDxXoNwtuuDP/s400/Clipboard09.jpg" height="375" width="400" /></a></div>
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiRse0BWmkoqK9HDrPce1P_pBKuWwUuju__88RPwBqd7mzh1RWYlaK2BIrBslKXWPAh0WrcTjUXTegTrMB_EJHzUvo442NiGEkn3DGBMByFRdNKke5Gt22WSJ0Uc40R0iCfg9ENKnoctHsj/s1600/Clipboard10.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiRse0BWmkoqK9HDrPce1P_pBKuWwUuju__88RPwBqd7mzh1RWYlaK2BIrBslKXWPAh0WrcTjUXTegTrMB_EJHzUvo442NiGEkn3DGBMByFRdNKke5Gt22WSJ0Uc40R0iCfg9ENKnoctHsj/s400/Clipboard10.jpg" height="352" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEu1ssYhjMQZLsI3G9hmTJ4plSDq8w-3cytbbfI1gvoyxsE84lkz51AZpX7o_0N-BeH9ssGxlGpolz2qymmqMkuUmZVl_Z9PwWN5GBNAIIxPRq4xeuiWi2b-9fKjgJ2sCBzwmh5mEo48W2/s1600/Clipboard11.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgEu1ssYhjMQZLsI3G9hmTJ4plSDq8w-3cytbbfI1gvoyxsE84lkz51AZpX7o_0N-BeH9ssGxlGpolz2qymmqMkuUmZVl_Z9PwWN5GBNAIIxPRq4xeuiWi2b-9fKjgJ2sCBzwmh5mEo48W2/s400/Clipboard11.jpg" height="347" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdlkojnU5VnwVcPZ1TBKE21y7nLL3__S83y3ZHZ4m0XgLZ_4XgspMV8oKs_exNU0PqYkDASh17WlrDDmzdVwGpdu-uOgL2u8OcIYhzNscTFeKNMaYD9lJ5mWWyddrKBMOXE-14P2HquJMQ/s1600/Clipboard12.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhdlkojnU5VnwVcPZ1TBKE21y7nLL3__S83y3ZHZ4m0XgLZ_4XgspMV8oKs_exNU0PqYkDASh17WlrDDmzdVwGpdu-uOgL2u8OcIYhzNscTFeKNMaYD9lJ5mWWyddrKBMOXE-14P2HquJMQ/s400/Clipboard12.jpg" height="398" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIE619Bw_Qo6kW5ZucjDjhm-BTU25t8p8bkvE2TsIJhcwlShx_neeo_-5h8bHJJWYj56q138QK16CLFKXsrc-oxJN3zdnKEMsgIZ11DmRvOYQWZf78azgwxu-ZQopZHkHbLokwGLjjxCJV/s1600/Clipboard13.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgIE619Bw_Qo6kW5ZucjDjhm-BTU25t8p8bkvE2TsIJhcwlShx_neeo_-5h8bHJJWYj56q138QK16CLFKXsrc-oxJN3zdnKEMsgIZ11DmRvOYQWZf78azgwxu-ZQopZHkHbLokwGLjjxCJV/s400/Clipboard13.jpg" height="195" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiVWLw7wje4YiCkJDzltoLvZmxYfMamyxxtgd95UI4HK9LI_I4g2wdTElbLi3yHQVXrTMBI_R7Tc4uISXVxKX2Ke1FOL_md1LMPNTqQip7lKAAUnGokZTBBUebN_lY1psnMUMggqAdqI1To/s1600/Clipboard14.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiVWLw7wje4YiCkJDzltoLvZmxYfMamyxxtgd95UI4HK9LI_I4g2wdTElbLi3yHQVXrTMBI_R7Tc4uISXVxKX2Ke1FOL_md1LMPNTqQip7lKAAUnGokZTBBUebN_lY1psnMUMggqAdqI1To/s400/Clipboard14.jpg" height="33" width="400" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<br /></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhS15otsZnnZeVJd80dwXYOm_2QgFpCM_iaFDQfI0yvngYvHPwRXSqrMIuVyhNtLrMK9T-O64m9kf_S-Xn5fUBCoj8yQ91a-BS1Zrk3TelpAYGy0vWaPAArBnKeAsfLFg3un0bz-WBdBmGS/s1600/Clipboard15.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhS15otsZnnZeVJd80dwXYOm_2QgFpCM_iaFDQfI0yvngYvHPwRXSqrMIuVyhNtLrMK9T-O64m9kf_S-Xn5fUBCoj8yQ91a-BS1Zrk3TelpAYGy0vWaPAArBnKeAsfLFg3un0bz-WBdBmGS/s400/Clipboard15.jpg" height="236" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaE0eDs00KvYG8lPgFKvsvqomhsd9QhSegfw5PXTHiJAzxAwi9sfmjiG-q5KeqivQumAGSoIjCWq3CHXeqExkpSB2U-Z10rGeXSvj_HsHMi3bfyYQoTJUjPH8ov2F_I4ygF1y-kYrOxz63/s1600/Clipboard16.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhaE0eDs00KvYG8lPgFKvsvqomhsd9QhSegfw5PXTHiJAzxAwi9sfmjiG-q5KeqivQumAGSoIjCWq3CHXeqExkpSB2U-Z10rGeXSvj_HsHMi3bfyYQoTJUjPH8ov2F_I4ygF1y-kYrOxz63/s400/Clipboard16.jpg" height="400" width="351" /></a></div>
<br />
<span style="font-size: large;"><b>9. WIADOMOŚCI O JASZCZURZE</b></span><br />
<br />
Zebraliśmy więc wreszcie wszystkie przesłanki potrzebne nam do zrozumienia tego, co pani Dayhoff robi w swoim naszpikowanym komputerami laboratorium w Bethesda i w jaki sposób można metodą porównawczej analizy sekwencji aminokwasów powołać do życia przeszłość - wprawdzie dzisiaj i w najbliższym czasie tylko w sensie przenośnym, ale kiedyś, w jakiejś dalekiej przyszłości może zupełnie dosłownie.<br />
Dzięki bardzo znacznemu udoskonaleniu techniki analizy chemicznej udało się w ostatnim dziesięcioleciu wykryć konkretną sekwencję, którą tworzą aminokwasy w łańcuchu określonego enzymu. Trzeba sobie dokładnie uzmysłowić, co to znaczy. Enzym taki może mieć siedemdziesiąt, sto albo nawet jeszcze więcej członów. Niewiarygodnym wręcz osiągnięciem jest więc nie tylko zidentyfikowanie każdego z jednym z dwudziestu możliwych aminokwasów, lecz także określenie kolejności, w jakiej po sobie następują w niewidocznym malutkim paśmie cząsteczek.<br />
Na przykładzie enzymu, któremu biologowie nadali nazwę "cytochromu c", przyjrzymy się nieco dokładniej, co z tym wynikiem można w nauce począć i jakie nowe rozpoznania taka technika analityczna udostępniła naukowcom, a tym samym nam wszystkim. Tak samo można zresztą zbadać każdy inny enzym. Cyto-chrom c stanowi szczególnie odpowiedni przykład dlatego po prostu, że został u większości gatunków zwierząt najlepiej tą nową metodą przebadany.<br />
Cytochrom c jest enzymem oddechowym. Jego swoiste działanie polega na pośrednictwie w przekazywaniu do wnętrza komórki tlenu dostarczanego przez krew. Jak wykazuje ilustracja na s. 223, prawie u wszystkich istot żywych składa się on ze stu czterech członów, w niektórych wyjątkowych przypadkach członów jest o kilka więcej. Dwadzieścia aminokwasów, z jakich złożony jest również cytochrom c, przedstawiłem na ilustracji (s. 223) za pomocą dwudziestu różnych symboli graficznych. Nieważne jest, jakie aminokwasy oznaczone są jakimi symbolami. Ważne tylko, że schemat nasz oddaje ujawniony przez uczonych stan faktyczny o tyle, że te same symbole oznaczają zawsze te same aminokwasy znajdujące się we właściwym miejscu cząsteczki.<br />
Gdy się porówna zestawione na ilustracji sekwencje, odpowiadające jedenastu różnym gatunkom, od razu uderza zupełnie niezwykłe stwierdzenie: zestawienie wykazuje, że w komórkowym (wewnętrznym) oddychaniu przenoszenie tlenu do wnętrza komórki u wszystkich badanych form życia, od człowieka począwszy, a na drożdżach piekarnianych skończywszy, jest katalizowane przez jeden i ten sam enzym. Stwierdzenie to obowiązuje bez wyjątku - nie tylko w odniesieniu do cytochromu c i nie tylko wobec uwzględnionych na ilustracji gatunków, lecz dotyczy wszystkich innych enzymów, których struktura została już objaśniona, i wszystkich gatunków przebadanych przy użyciu tej techniki.<br />
Gdy się dokładnie przyjrzymy schematowi, zobaczymy, że w żadnej z jedenastu linijek sekwencje nie są w stu procentach zgodne. Ale wobec istnienia ogromnie wielkiej liczby rozmaitych możliwości rozmieszczenia aminokwasów na stu pozycjach widać, że podobieństwa są tak przytłaczające, iż nie mogą być przypadkowe. Ten, kto zajmie się schematem bardziej szczegółowo, dostrzeże zaraz jeszcze jeden rys charakterystyczny: liczba różnic w sekwencji aminokwasów wzrasta stale, od najwyższej do najniższej linijki. Cytochrom c człowieka różni się od cytochromu c rezusa tylko jednym jedynym aminokwasem. Pomiędzy człowiekiem a psem liczba różnic wzrasta już do jedenastu i tak dalej od linijki do linijki.<br />
Z tych osobliwości wynika szereg niezwykle znaczących wniosków. Pierwszy polega na stwierdzeniu, że najwidoczniej wszelkie życie na Ziemi wywodzi się z jednego pnia. Jednokomórkowce, ryby, owady, ptaki i ssaki, podobnie jak my sami i wszystkie rośliny, muszą pochodzić od jednej jedynej praformy życia, jednej prakomórki, która była wspólnym przodkiem wszystkich istniejących dzisiaj form życia. Kiedyś, w zamierzchłej przeszłości, gdy życie zaczynało<br />
zapuszczać korzenie na tej planecie, musiała więc istnieć taka chwila, w jakiej przyszłość wszystkich dziś nam znanych form życia uzależniona była od szans przetrwania tej jednej, mikroskopijnie małej komórki.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgp3MSyEbrLstAdRE5GhAIRZZrZUzPmNcJK8Dlo1UKfHgV3qMsu9dTbla-963VTIp_VYAynY-DmWl7DPcLtP7xqgryf-34k-Sl6CHqgf6rH_9lIs9woflyIkGr4gYJA83xpPBEwpwc6RMFc/s1600/Clipboard05.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgp3MSyEbrLstAdRE5GhAIRZZrZUzPmNcJK8Dlo1UKfHgV3qMsu9dTbla-963VTIp_VYAynY-DmWl7DPcLtP7xqgryf-34k-Sl6CHqgf6rH_9lIs9woflyIkGr4gYJA83xpPBEwpwc6RMFc/s640/Clipboard05.jpg" height="640" width="412" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEijUV9qW2TrqO0JiN44UnIzhvBNUcdFeDXQUTFGwQz5P7-gKuPzU54m7c9W7oe7-dfNBKvBBeUaf1yfFIocX5hw3F_d4-ylsGJg_8BWo9H5okynZfgaGO9ADNjfJS61IgwqOO1R6RsrVPE3/s1600/Clipboard06.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEijUV9qW2TrqO0JiN44UnIzhvBNUcdFeDXQUTFGwQz5P7-gKuPzU54m7c9W7oe7-dfNBKvBBeUaf1yfFIocX5hw3F_d4-ylsGJg_8BWo9H5okynZfgaGO9ADNjfJS61IgwqOO1R6RsrVPE3/s400/Clipboard06.jpg" height="82" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<br />
Przedstawiony obok schemat podaje skład cytochromu c u jedenastu różnych gatunków - od człowieka do drożdży piekarnianych. Cytochrom c jest enzymem, a więc białkiem o swoistym działaniu biochemicznym: jest on niezbędny do przenoszenia tlenu przy oddychaniu wewnętrznym każdej komórki. Podobnie jak każde białko, Cytochrom c jest cząsteczką łańcuchową złożoną z aminokwasów. Dwadzieścia aminokwasów, z jakich się składa, przedstawione są w naszym schemacie przy pomocy dwudziestu różnych symboli graficznych. Dzięki temu widać na pierwszy rzut oka, że nawet w przypadku zupełnie różnych gatunków te same aminokwasy znajdują się uderzająco często w tych samych miejscach cząsteczki. Przy uważnym obejrzeniu schematu okazuje się, że zbieżność jest tym większa, Im bliżej porównywane gatunki są ze sobą spokrewnione - i odwrotnie. Między człowiekiem a rezusem istnieje (w tym jednym enzymie) tylko jedna jedyna różnica (w pozycji 58).<br />
Gdy na schemacie porównujemy ze sobą człowieka i psa, znajdujemy już różnice w 11 miejscach łańcucha cząsteczek liczącego łącznie 104 człony. I tak dalej od linijki do linijki. (Gatunki uszeregowane są na schemacie w porządku oddalania się pokrewieństwa.) Ale nawet przy porównywaniu ludzkiego cytochromu c z cytochromem c drożdży występuje jeszcze zdumiewająco wielka liczba zgodnych ze sobą członów łańcucha. Rozważania statystyczne dowodzą, że nie może to być sprawą przypadku. Przeciwnie, schemat Jest Jednym z najbardziej postrzegalnych i przekonywających dowodów na to, że wszelkie życie ziemskie pochodzi z Jednego pnia, że wszystkie ziemskie organizmy, od człowieka do drożdży piekarnianych, muszą być ze sobą spokrewnione.<br />
Wniosek taki wyciągnąć możemy na tej samej podstawie i z taką samą wiarygodnością, z jaką językoznawcy z następstwa podobnych głosek wnoszą o wspólnym podłożu kulturowym i wspólnej historycznej przeszłości porównywanych przez siebie języków. Zgodność sekwencji aminokwasów w cytochro-mie c, przebiegająca przez wszystkie biologicznie znane gatunki, stanowi niezaprzeczalny dowód pochodzenia tych wszystkich gatunków od wspólnego przodka. Nie ma żadnego innego wytłumaczenia tego stanu rzeczy, potwierdzającego się wciąż od nowa w toku badań wszystkich enzymów. Te inne enzymy są naturalnie inaczej zbudowane aniżeli cytochrom c, ale również w zasadzie są identyczne u wszystkich gatunków (abstrahując od odkrywanych tutaj także znamiennych drobnych różnic).<br />
Właściwie do tej pory badania nad enzymami tylko potwierdziły pewną hipotezę, która zrodziła się już w związku z odkryciem kodu genetycznego. "Język" tego kodu jest również taki sam dla wszystkich form życia. Określona trójka sąsiadujących zasad nukleotydowych, odpowiadająca określonemu aminokwasowi, "oznacza" ten aminokwas w całej przyrodzie ożywionej, bez względu na to, czy chodzi o bakterię, kwiat, rybę czy też człowieka. Ową identyczność, ten "międzynarodowy" charakter kodu genetycznego, wytłumaczyć można było tylko założywszy, że wszystkie obecne organizmy muszą mieć jednego praojca, po którym widocznie odziedziczyły (pośród niezliczonych możliwych) właśnie tę formę "tłumaczenia" aminokwasów na szyfr trójkowy.<br />
Jednakże gdy w przypadku kodu genetycznego konkretne przetłumaczenie u wszystkich gatunków było identyczne, dosłowne i bez wyjątków, w przypadku enzymów, a więc także cytochromu c, występują jednak .drobne różnice między poszczególnymi gatunkami. Gdy uczeni zaczęli zajmować się tymi różnicami, cała sprawa stała się naprawdę niesłychanie interesująca.<br />
Pierwsze pytanie dotyczyło naturalnie przyczyny tych różnic. Prakomórka, która po raz pierwszy<br />
zsyntetyzowała enzym cytochrom c i włączyła go do procesu oddychania wewnętrznego, niewątpliwie przekazała jego sekwencję w pierwotnej formie całemu swemu bezpośredniemu potomstwu. Jak więc doszło do różnic, które w tej sekwencji stwierdzamy obecnie u różnych gatunków? Odpowiedź jest bardzo prosta: przez mutacje, to znaczy przez nagle występujące skoki dziedziczne.<br />
Od początku było wiadomo, że wymiana aminokwasów nie może nastąpić w każdym dowolnym miejscu cząsteczki enzymu bez drastycznych konsekwencji. Mutacje powodujące taką wymianę nie mogą na przykład pojawiać się w aminokwasach tworzących centrum aktywne enzymu. Poprawniej należałoby powiedzieć: wprawdzie nie ma takiej siły na świecie, która mogłaby zapobiec temu, aby również w tym miejscu, decydującym o funkcji enzymu, nie nastąpiły zmiany mutacyjne, ale pewne jest, że wynikły z takiej mutacji wariant sekwencji nigdy nie może podlegać dziedziczeniu. Zmiana w centrum aktywnym nieuchronnie niszczy funkcję enzymu. Żywa istota, której cytochrom c w związku z taką mutacją stał się niesprawny, ginie wskutek wewnętrznego uduszenia się, nie może więc przekazać tej mutacji swojemu potomstwu.<br />
Zatem wszystkie sekwencje aminokwasów danego enzymu, który obecnie badamy u rozmaitych gatunków, niezależnie od istniejących między nimi wszystkich innych odmian mutacyjnych, muszą być ze sobą zgodne przynajmniej pod względem składu swoich centrów aktywnych. Ale także w innych miejscach cząsteczki możliwość mutacyjnej wymiany aminokwasów zależy od szczególnych warunków. W żadnym wypadku nie jest ona dowolnie wielka. Z przyczyn fizycznych i chemicznych nie każdy aminokwas zgadza się równie dobrze z każdym innym jako sąsiadem w łańcuchu. Ponadto należy również uwzględnić, że od aminokwasów spoza obrębu centrum aktywnego zależy rodzaj skłębienia całej cząsteczki, ważny dla prawidłowego ukształtowania tego centrum. Z tego również wynikają zupełnie określone ograniczenia. Niektóre aminokwasy mogą podlegać wymianie nie wpływając na skłębienie cząsteczki, inne natomiast mogą być wymieniane tylko na ściśle określone i podobnie zbudowane aminokwasy. Z tych wielorakich i w swoich szczegółach bardzo złożonych powiązań można dzisiaj ze zdumiewającą dokładnością obliczyć prawdopodobieństwo takiej wymiany aminokwasów w ściśle określonym miejscu enzymu. Obliczenia są tak skomplikowane, że przeprowadzić je można wyłącznie przy użyciu komputerów. To jest przyczyna, dla której w pracowniach kierowanego przez panią Dayhoff wydziału nie ma probówek, za to bardzo wiele jest elektroniki.<br />
Pani profesor Dayhoff i jej współpracownicy sami dawno już nie prowadzą żadnych analiz sekwencji enzymów. Zespół wyspecjalizował się wyłącznie w obliczaniu prawdopodobieństwa mutacji powodujących różnice - na podstawie niezgodności występujących w sekwencjach tego samego enzymu u różnych gatunków. "Prawdopodobieństwo określonej mutacji" bowiem jest to jedynie inny wyraz dla określenia czasu, który musi upłynąć do chwili, gdy mutacja taka następuje. Innymi słowy, pani Dayhoff odkryła coś w rodzaju zegara, który pozwala jej retrospektywnie mierzyć tempo, w jakim przebiegała filogeneza.<br />
Aby to zrozumieć, musimy raz jeszcze przyjrzeć się s. 223. Nie wykorzystaliśmy bowiem wszystkich informacji tkwiących w ilustracjach. W naszym schemacie gatunki są uszeregowane w kolejności odpowiadającej liczbie różnic w sekwencji aminokwasów. Zaczynając od góry, od człowieka, liczba ta wzrasta z każdą linijką. Nie jest na pewno przypadkiem, że założona przez nas kolejność zgadza się dokładnie z oddalaniem się stopni pokrewieństwa. Całkowita wymiana aminokwasu przez mutacje musi potrwać jakiś czas. Im więc dłużej dwa gatunki rozwijały się samodzielnie, niezależnie od siebie, im więcej przeminęło czasu od ich ostatniego wspólnego przodka, tym większa musi być liczba mutacji, która dotknęła każdy z nich oddzielnie. Tym większa jest zatem także liczba różnic sekwencji w budowie ich enzymów.<br />
Musimy wiec uznać za wyraz stosunkowo bliskiego pokrewieństwa, jeżeli nasz enzym oddechowy, cytochrom c, tylko jednym jedynym aminokwasem spośród stu czterech różni się od cytochromu c rezusa. Fakt, że nasze pokrewieństwo biologiczne z psem nie jest aż tak ścisłe, odczytać możemy z tego, że rozbieżność dotyczy tutaj już jedenastu pozycji aminokwasów. Ryba jest z nami bliżej<br />
spokrewniona aniżeli bakteria, ale dalej niż kura. Nawet drożdże piekarniane zaliczyć musimy do krewnych, wprawdzie bardzo dalekich, ale należących do tej samej rodziny form życia co my. Pokrewieństwa tego nie możemy się w żadnym razie wyprzeć, gdy spojrzymy na dużą, pomimo wszelkich różnic, liczbę pozycji aminokwasów tej niepozornej istoty żyjącej - podobnych do naszego własnego enzymu, czego przypadkowi przypisać nie można.<br />
Tymczasem pani Dayhoff nie zadowala się samym stwierdzeniem takiej hierarchii pokrewieństwa pomiędzy rozmaitymi gatunkami (stworzonej zresztą na innych podstawach dawno jeszcze przed powstaniem enzymologii). Pracuje ona na liczbach absolutnych. Komputery mówią jej, jak długo przeciętnie trwa wymiana aminokwasu w takim czy innym miejscu cząsteczki, a także czy wymiana ta nastąpiła bezpośrednio, czy też uczestniczyła w niej zmieniająca się liczba innych aminokwasów. Po uwzględnieniu także wielu różnych aspektów i skomplikowanych okoliczności pani Dayhoff wreszcie obliczyła, że my i kura jeszcze przed 280 milionami lat musieliśmy mieć wspólnego przodka, że upłynęło 490 milionów lat od oddzielenia się naszych ziemnowodnych przodków - płazów - od ryb, że wreszcie przed 750 milionami lat musiała na Ziemi istnieć żywa istota, która była wspólnym praojcem nie tylko wszystkich ssaków, lecz również owadów.<br />
Aczkolwiek już sama możliwość stworzenia takiego "kalendarza ewolucji" wydaje się zupełnie fantastyczna, pani Dayhoff i jej współpracownicy nie poprzestają na tym. Przy użyciu niezwykle trudnych metod statystycznych i kombinatorycznych rozpoczęli oni rekonstrukcję składu enzymu owych różnych wspólnych praojców. Udowodnili już przekonywająco na kilku przykładach, że jest to w zasadzie możliwe. Praca ich jest tak ogromnie mozolna i wymaga tyle czasu przede wszystkim dlatego, że dla osiągnięcia pożądanego wyniku obliczenia trzeba przeprowadzać nie tylko na podstawie jednego, lecz możliwie największej liczby enzymów.<br />
Przyszłe możliwości tych badań mogą naprawdę przyprawić o zawrót głowy. W miarę bowiem jak w najbliższych dziesiątkach lat dzięki metodzie pani Dayhoff uda się zrekonstruować repertuar enzymów każdego wymarłego gatunku, będziemy się również dowiadywać czegoś o środowisku i zachowaniu odtwarzanego organizmu.<br />
Określenie wieku za pomocą izotopów radioaktywnych oraz innymi metodami pozwala już od pewnego czasu na datowanie nawet bardzo dawnych skamieniałości. Zbudowany na podobnej zasadzie "termometr paleontologiczny" informuje nas o temperaturze mórz, w których kotłowały się jaszczury i inne zwierzęta pra-Ziemi.8 Coraz bardziej zdumiewają postępy kompleksowości, z jaką naukowcy wyciągają na światło dzienne i pozwalają od nowa przemawiać takim czy innym śladom przeszłości. Zespół Dayhoff odkrył drogę prowadzącą do rezultatów, które dzisiaj wydają się jeszcze nierealne.<br />
Gdybyśmy więc, krocząc tą drogą, mieli kiedykolwiek poznać repertuar enzymów na przykład jaszczura, wiedza ta pozwoliłaby, przynajmniej w naszych głowach, ożyć zachowaniu i sposobowi bytowania tego legendarnego gada w formie tak kompletnej, że dzisiaj aż niewyobrażalnej. Sekwencja aminokwasów każdego z jego enzymów warunkuje ich biochemiczne oddziaływanie. Suma tych wszystkich oddziaływań enzymatycznych umożliwia zrekonstruowanie przemiany materii wymarłej istoty we wszystkich szczegółach i osobliwościach.<br />
Moglibyśmy zatem stwierdzić, z czego składał się pokarm, do jakiego przystosowany był ów praziemski olbrzym. Moglibyśmy odczytać temperaturę otoczenia, która mu najbardziej odpowiadała, a także prędkość sygnałów przebiegających tu i tam w jego nerwach, tym samym zaś jego czas reakcji. Enzymy odpowiedzialne za procesy chemiczne w siatkówce jego oka zdradziłyby nam, jak to wymarłe przed 150 milionami lat zwierzę widziało swoje środowisko.<br />
Możliwe, że pewnego dnia, który co prawda zaświtać może w bardzo jeszcze odległej przyszłości, taka rekonstrukcja nastąpi nie tylko w głowach uczonych, którym udało się odtworzyć repertuar enzymów. Wobec ścisłego i wiadomego związku pomiędzy enzymami a sekwencją zasad nukleotydowych w DNA, która steruje swoistą sekwencją ich budowy, tą samą w zasadzie metodą możliwa byłaby również rekonstrukcja kodu genetycznego jakiegoś jaszczura.<br />
Pierwsze geny i enzymy zostały już z dobrym skutkiem zsyntetyzowane w laboratoriach. "Z dobrym skutkiem" oznacza tutaj, że sztucznie wytworzone cząsteczki łańcuchowe w toku próby związanej z tym biologicznym eksperymentem rozwinęły odpowiadającą ich sekwencji biochemiczną aktywność i w ogóle zachowały się pod każdym wzglądem podobnie jak ich naturalne wzorce.<br />
Dla tego, kto bez uprzedzeń rozpatruje omawiane tu przez nas zagadnienia, pierwsze udane syntezy są jeszcze jednym dowodem na to, że działalność i powstanie enzymów przebiega bez udziału tajemniczych sił znajdujących się poza zasięgiem nauki. Z drugiej strony syntezy te pozwalają snuć fantastyczne myśli o tym, że kiedyś, w dalekiej przyszłości, mogłaby pojawić się szansa odtworzenia metodą biochemiczną, w opisany sposób, zrekonstruowanych genów wymarłej istoty z praczasów.<br />
Czyż więc rzeczywiście pewnego dnia ujrzymy przed sobą jaszczury? Czyżby istniała możliwość stworzenia ich od nowa w laboratorium przez syntezę ich genów? Obecnie zadanie takie musimy uznać za niewykonalne wobec nieprawdopodobnej wprost liczby informacji potrzebnych na to, aby dokładnie poznać sekwencje cząsteczek co najmniej wielu tysięcy genów. Ale widzimy wszak, że trudności te sprowadzają się do kwestii ilościowej, którą kiedyś w przyszłości z pomocą komputerów można będzie rozwiązać.9<br />
A jednak, nawet gdyby wszystkie te przeszkody kiedyś miały być pokonane, biolodzy przyszłości nie będą mogli po prostu powołać do życia wymarłych legendarnych stworzeń i zapełnić nimi jakiegoś "paleontologicznego zoo". Nie potrafiliby tego w żadnym razie, nawet gdyby mieli w kieszeniach kompletny plan genetyczny jaszczura. Życie bowiem nie jest procesem przemiany materii przebiegającym w izolacji i związanym z jednym tylko osobnikiem. Właśnie ten nasz wyimaginowany przykład stanowi znakomitą okazję do przypomnienia sobie, w jakim stopniu życie jest jednocześnie zamkniętym nierozerwalnie procesem krążenia pomiędzy organizmem, w którym zachodzi przemiana materii, a jego środowiskiem. Biochemik przyszłości musiałby przede wszystkim wyhodować archaiczne rośliny jako pokarm, od którego byliby uzależnieni mieszkańcy jego ogrodu zoologicznego. Potrzebna byłaby również sztuczna archaiczna atmosfera, co najmniej z mniejszą zawartością tlenu aniżeli obecnie. Dalej, w opisany uprzednio niesłychanie mozolny sposób, należałoby "wyliczyć", a następnie wyhodować niezliczone praziemskie mikroorganizmy. Zakładamy przecież, że prawidłowy rozwój roślinożerców w pradziejach zależny był od tych najdrobniejszych istot jako symbiontów w nie mniejszym stopniu niż rozwój wszystkich obecnie żyjących.<br />
Przy bliższym poznaniu całe przedsięwzięcie okazałoby się nie kończącym łańcuchem coraz to nowych, w różnoraki sposób ze sobą powiązanych założeń - pouczającym modelem aktywnego współdziałania otoczenia, czyli środowiska, z procesem, który nazywamy życiem. Wreszcie dla utrzymania biologicznej równowagi takie zoo musiałoby być niezwykle rozległe. Spełnienie tych wszystkich warunków wymagałoby poza tym ogromnie długiego czasu. Ponadto w trakcie próby urzeczywistnienia tego fantastycznego zamiaru niewątpliwie pojawiałyby się na każdym kroku nowe problemy i trudności, których nikt nie potrafiłby przewidzieć.<br />
Nie pozbawiona ironii, ale w końcu i słuszności jest więc myśl, której nam odrzucić nie wolno, że biolodzy przyszłości na postawione swoim komputerom pytanie o warunki potrzebne do realizacji tego projektu odebraliby odpowiedź następującą: "Weźcie ciało niebieskie o średnicy mniej więcej 12 000 kilometrów i liczcie się z czasem trwania doświadczenia od trzech do czterech miliardów lat."<br />
Przy takich przesłankach eksperyment już raz bądź co bądź zakończył się pomyślnie.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>10. ŻYCIE - PRZYPADEK CZY KONIECZNOŚĆ?</b></span><br />
<br />
Jak wielkie jest prawdopodobieństwo, że dwadzieścia różnych aminokwasów w wyniku czystego przypadku utworzy łańcuch złożony ze stu czterech członów w tej samej dokładnie kolejności jak ta, która występuje w cytochromie c? Odpowiedź brzmi: 1 do 20104. Co przetłumaczone na język potoczny znaczy, że jest to niemożliwe.<br />
Otóż i drugie oblicze przypadku, który przed chwilą potrafił tak usłużnie dać nam dowód pokrewieństwa istniejącego pomiędzy wszystkim, co żyje na Ziemi. Skoro tak wydatnie wykorzystaliśmy go do tego celu, nie wolno nam teraz wykręcać się od pytania, czy taki stopień nieprawdopodobieństwa nie przeczy aby wszystkiemu, co do tej pory usiłowałem udowodnić w tej książce: samoistności przebiegu rozwoju we Wszechświecie oraz całkowicie naturalnemu i nieodzownemu powstaniu życia w toku tego rozwoju.<br />
Dlatego powtarzamy raz jeszcze zupełnie wyraźnie: prawdopodobieństwo powstania cytochromu c przez prosty przypadek wynosi czysto rachunkowo 1 do 20104. Oznacza to, że gdyby w każdej sekundzie, która upłynęła od początku świata, powstawał nowy, dotąd jeszcze nie istniejący enzym, to liczba wszystkich urzeczywistnionych kombinacji wyniosłaby na dzień dzisiejszy dopiero 1016. Nawet wtedy gdyby wszystkie istniejące w całym Wszechświecie atomy znajdowały się w łańcuchach enzymów, a każdy atom byłby inny, niepowtarzalny, we Wszechświecie występowałoby "tylko" 1080 różnych cząsteczek łańcuchowych. Prawdopodobieństwo, aby pośród nich znajdowała się jedna jedyna cząsteczka cytochromu c wynosiłoby nawet w takim układzie tylko 1 do 1024 (1 do 1000 kwintytionów). Oczywiście dotyczy to z zasady także powstawania wszystkich innych enzymów oraz równie niezbędnych do życia kwasów nukleinowych.<br />
Wydaje się, że w świetle tak sformułowanego rachunku nieodparcie musi się nasunąć następujący wniosek: albo życie jest stanem tak krańcowo nieprawdopodobnym, że jako skrajny, wyjątkowy przypadek powstać mogło tylko raz jeden w całym Kosmosie, i to właśnie tutaj na Ziemi, jako zjawisko pod każdym wzglądem absolutnie dla tegoż Kosmosu nietypowe. Albo też istnieją jednak jakieś metafizyczne czynniki, które wydobyły powstanie życia z dziedziny czystej przypadkowości. Oba te wnioski są szeroko rozpowszechnione i w najrozmaitszych wersjach powtarzane aż do znudzenia.<br />
Znanym przykładem jest typowa wypowiedź uczestnika dyskusji, powtarzająca się po każdym wykładzie na temat powstania życia, który w ironicznym tonie zapytuje wykładającego, jak długo na przykład należałoby wstrząsać 1000 trylionów atomów metali, aby przez to "dzięki przypadkowi" powstał Volkswagen. Ulubionym wariantem jest także pytanie, ile czasu potrzebowałoby sto małp, aby<br />
przez bezładne stukanie na stu maszynach do pisania odtworzyć "przypadkowo" jeden tylko sonet Szekspira.<br />
Tego rodzaju zarzuty walą jak taran. Posługujący się nimi dyskutant może zawsze liczyć na aplauz. Pomimo to nie są to argumenty, które można brać poważnie. Tym, którzy ich używają, miałoby się ochotę zalecić lekturę Sherlocka Holmesa: "Ależ Holmesie - powiada Watson - przecież to jest zupełnie niemożliwe." "Brawo - odpowiada mu Sherlock Holmes - niezwykle słuszna uwaga, musiałem widocznie w jakimś punkcie błędnie przedstawić sprawę."<br />
Sposoby, którymi prezentuje się na ogół obliczenia mające demonstrować nieprawdopodobieństwo powstania życia na Ziemi, bez wyjątku polegają na błędzie myślowym. Musimy się temu przyjrzeć nieco bliżej, gdyż niezależnie od logicznego bezsensu tego dowodzenia sam argument statystyczny jest w tym powiązaniu ogólnie przyjęty w najbardziej miarodajnych kołach. W niedawno opublikowanej książce użył go angielski zoolog W. H. Thorpe w celu - co jest dosyć znamienne - zaprzeczenia możności wyjaśniania zjawisk biologicznych prawami natury.10 Najwybitniejszym zaś przypadkiem niewłaściwej argumentacji w tej sprawie, na jaki natrafiłem w ostatnich czasach, jest rozumowanie francuskiego biologa, laureata nagrody Nobla Jacquesa Monoda.11 Również niemiecki fizyk Pascual Jordan bez żenady używa podobnego w zasadzie "łańcucha dowodów" dla uzasadnienia swego przekonania o tym, że w całym Kosmosie prawdopodobnie życie istnieje tylko na Ziemi.12<br />
Naj jaskrawiej ten błąd myślowy występuje w "dowodzeniu" Thorpe'a. To właśnie Thorpe między innymi używa porównania ze stukającymi na maszynie małpami, które "przypadkowo" mają wyprodukować sonet Szekspira. Nie widzi on tego, że owo porównanie w decydującym punkcie stawia na głowie cały problem, który przyroda musiała w swoim czasie rozwiązać. Zadaniem przyrody nigdy nie było dokładne odtworzenie w sposób przypadkowy i we wszystkich szczegółach tego, co już istniało - na przykład określonej sekwencji aminokwasów. A przecież tylko przy takim założeniu całe to obliczenie, posługujące się gigantyczną liczba 20104, mogłoby mieć jakiś sens.<br />
Tymczasem w przyrodniczej rzeczywistości działo się wręcz przeciwnie. Korzystając raz jeszcze z tak często wałkowanego, a w tym powiązaniu całkowicie niedorzecznego małpiego przykładu: przyroda nigdy nie była skazana na wyczekiwanie momentu, w którym stado małp przypadkowo powtórzy coś, co w jakikolwiek sposób byłoby z góry dane. Raczej pozwoliła ona "małpom" przypadkowych procesów na powierzchni Ziemi dowolnie stukać przez czas zdecydowanie ograniczony (powiedzmy: przez kilka setek milionów lat). Po upływie takiego mniej więcej okresu spośród niezliczonych do tej chwili pozapisywanych stronic jak gdyby z całym spokojem wybrała sobie kilka takich, w których rozdział liter przez czysty przypadek odbiegał od przeciętnej. Tych kilku stron mogła potem użyć do swoich celów, ponieważ rozmieszczenie liter<br />
odbiegające od przeciętnej odróżniało je od innych, a zatem umożliwiało selektywne wykorzystanie ich do określonych funkcji.<br />
Przeniesione do rzeczywistości przyrodniczej oznacza to, że w prapoczątkach najskromniejsze nawet zadatki katalitycznego oddziaływania wystarczały do uruchomienia ewolucji. Nie było przecież jeszcze żadnych konkurentów! W takich warunkach, według obecnej naszej wiedzy, wystarczały prototypy enzymu o długości czterdziestu, pięćdziesięciu członów, w których tylko kilka nielicznych aminokwasów musiało znajdować się v; ściśle określonych miejscach. Można to udowodnić doświadczalnie. Jakkolwiek małe byłyby uzyskane różnice szybkości przemian chemicznych, zadecydowały one o owym nieznacznym nawet uprzywilejowaniu najszybszej z nich, czego automatycznym skutkiem było pomnożenie tego jednego typu cząsteczek.<br />
Gdy się za punkt wyjścia przyjmie taką jedyną realną sytuację, dochodzi się do zupełnie odmiennych liczb. Teraz nagle wystarcza kilka milionów polipeptydów (łańcuchów aminokwasowych o niewielkiej długości), aby dać szansę powstania jednego protoenzymu, a problem cały w dym się obrócił. Przy tworzeniu się kwasów nukleinowych, które w statystycznych rozgrywkach myślowych tego typu także stanowią ulubiony przykład, przyroda była nawet jeszcze mniej skrępowana. W przypadku enzymu sekwencja członów łańcucha mimo wszystko nie jest tak całkowicie dowolna, ponieważ z kształtu przestrzennego cząsteczki musi wynikać określone chemiczne działanie, nawet jeśli jest bardzo słabe.<br />
Natomiast przy zakodowaniu DNA nie istnieje nawet ten ograniczający warunek. Tutaj przyroda - zgodnie z tym, co dotąd w tej sprawie wiemy - swobodnie mogła rozmaitym zasadom i łańcuchom zasad w pewnych sekwencjach nadawać oportunistycznie każde znaczenie oferowane przez przypadek. W tym miejscu zatem argumentacja statystyczna jest całkowicie bezsensowna.<br />
Aby raz jeszcze wyrazić to w całkiem prostej formie: zupełnie słuszne jest twierdzenie, że cały okres istnienia świata nie wystarczyłby na to, aby cytochrom c (bądź jakikolwiek inny występujący dzisiaj enzym) mógł przez przypadek powstać od nowa w dokładnie takiej samej formie. Ale nigdy, w żadnym momencie, przyroda nie miała tego za zadanie. Wytworzyła natomiast przez przypadkowe procesy bardzo wielką liczbę najrozmaitszych cząsteczek, spośród których kilku użyła potem dla wszczęcia ewolucji biologicznej, tych, które przypadkowo wykazywały (z początku zapewne minimalne) katalityczne oddziaływanie wobec jakiegoś substratu.<br />
Podobnie jednostronnie jak Thorpe argumentuje Jacques Monod, który zakochał się w swoim heroicznym wyobrażeniu, że człowiek, rezultat niepowtarzalnego przypadkowego rozwoju, "jak Cygan zajmuje miejsce na krawędzi Wszechświata": "Obecna struktura przyrody ożywionej nie wyklucza hipotezy, przeciwnie, czyni ją nawet prawdopodobną, że decydujące wydarzenie [pierwsze pojawienie się życia na Ziemi] przytrafiło się tylko jeden jedyny raz. Oznaczałoby<br />
to, że prawdopodobieństwo apriorystyczne tego wydarzenia było prawie równe zeru."<br />
Twierdzenie to jest niezaprzeczalnie słuszne. Tylko że nie dowodzi niczego. W pierwszym jego zdaniu bowiem kryje się niedopuszczalne uogólnienie, a drugie zawiera jedynie banał. Gdy przyglądamy się bliżej dowodzeniu Monoda, natrafiamy na ten sam błąd myślowy co u Thorpe'a. Tyle że u Francuza nie jest on tak widoczny.<br />
Niedopuszczalne uogólnienie: Monod powiada, że pojawienie się na Ziemi życia "jako takiego" według wszelkiego prawdopodobieństwa było zdarzeniem jednorazowym. Uogólnienie na tym polega, że autor nie podaje następującego uzupełnienia: "...życie w tej szczególnej formie, w jakiej rozwinęło się na Ziemi". Bez tego dodatku zdanie to, w kontekście, w jakim używa go Monod, zawiera bowiem ciche i całkowicie nie udowodnione (a zatem niedopuszczalne) twierdzenie, jakoby życie mogło na Ziemi zostać urzeczywistnione tylko w znanej nam formie - albo wcale nie. Drugie zdanie zaś jest o tyle beztreściwe, że w ogóle nie istnieje żadne zdarzenie, którego prawdopodobieństwo przed jego nastąpieniem nie byłoby "prawie równe zeru".<br />
Zastosujmy dla uproszczenia zupełnie prymitywny przykład. Weźmy przysłowiową cegłę spadającą przez przypadek z dachu. Uderza ona o bruk i rozpada się na setki dużych, małych i zupełnie drobnych odłamków. Gdy się następnie przyjrzymy, w jakim układzie odłamki te ułożyły się na bruku, musimy dojść do przekonania, że konkretny przypadek tej dachówki był wydarzeniem niepowtarzalnym, jedynym w całym Kosmosie. Jak długo świat będzie istniał, według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdy nie dojdzie już do tego, aby ponowny upadek cegły spowodował dokładnie taki sam rozrzut odłamków na bruku. Innymi słowy: prawdopodobieństwo tego zdarzenia, tego, że przebiegnie ono wraz ze wszystkimi konkretnymi skutkami właśnie tak, a nie inaczej, przed jego zajściem było "prawie równe zeru".<br />
Wszystko to jest całkowicie słuszne, ale w gruncie rzeczy też całkowicie bez znaczenia. Nabrałoby dopiero wtedy pozornego znaczenia, gdybyśmy z tych rozważań milcząco wyciągnęli nieprawidłowy wniosek, że skrajne nieprawdopodobieństwo obserwowanego przez nas przypadku powoduje, że spadanie cegieł w ogóle staje się zdarzeniem prawie niemożliwym. A taki właśnie wniosek wyciąga Monod.<br />
To, co Monod mówi, sprowadza się właściwie do tego, jakoby życie, które postrzegamy wokół nas, najwyraźniej było rezultatem jednorazowego przypadkowego rozwoju. (Kiedyś w prehistorii musiała istnieć taka chwila, w której całe obecne życie zależało od szansy przeżycia jednej jedynej konkretnej prakomórki.) Prawdopodobieństwo, aby życie w tej formie, w jakiej przyjęło się dzisiaj na Ziemi jako rezultat rozmnożenia się i rozwoju potomków tej jednej konkretnej prakomórki, zostało przez czysty przypadek wznowione bądź też<br />
powstało w innym miejscu Kosmosu, jest "prawie równe zeru". Do tego momentu nic nie można zarzucić takiemu rozumowaniu. Ale Monod twierdzi dalej (aczkolwiek nie wypowiadając się wyraźnie, lecz tylko między wierszami): jeżeli z takiego punktu widzenia życie na Ziemi stanowi przypadek wyjątkowy, oznacza to jednocześnie, że według wszelkiego prawdopodobieństwa nigdzie poza tym w Kosmosie nie występuje. A to jest niesłuszne.<br />
Jest to równie błędne, jak błędny byłby wniosek, że cegły w zasadzie nigdy z dachów spadać nie będą, ponieważ nie jest możliwe, aby przypadek jednej konkretnej cegły mógł się powtórzyć we wszystkich szczegółach. Wniosek taki byłby dopuszczalny tylko wówczas, gdyby Monod potrafił udowodnić, że cegły mogą spadać wyłącznie w ten jeden określony sposób i z takim samym konkretnym skutkiem. A o tym przecież nie może być mowy. Jest to znowu milczące (a więc nie udowodnione) założenie Monoda: rozumuje on tak, jak gdyby życie w jakiejkolwiek formie odbiegającej od tej, którą znamy, było całkowicie nie do pomyślenia, a więc z całą pewnością wykluczone.<br />
Taki sam zarzut musimy postawić konkluzjom Pascuala Jordana w tej dziedzinie. Jordan również reprezentuje pogląd, że życie jest zjawiskiem przyrody, które należy uważać za niezmiernie rzadkie i niezwykłe w skali kosmicznej, a może nawet za szczególny przypadek urzeczywistniony tylko na Ziemi. Jego głównym argumentem jest "monofilogenetyczne" pochodzenie wszelkiego życia na Ziemi, fakt wspólnego pochodzenia od jednego jedynego zawiązku w pradziejach. Jego uzasadnienie: jak nieprawdopodobne, jak skrajnie rzadkie jest zjawisko życia, wyprowadzić można chociażby z tego, że w ciągu miliardów lat na Ziemi udało się przyrodzie najwidoczniej tylko jeden raz stworzyć warunki do powstania życia - w jednym jedynym izolowanym zawiązku.<br />
Zupełnie nie mogę zrozumieć, jak może tak argumentować człowiek, który w tej samej pracy przedstawia pogląd (całkowicie słuszny), że w toku historii życia na pewno kilkakrotnie powtórzyło się wymieranie dużej liczby najrozmaitszych jego form. Ani jednym słowem Jordan nie wspomina o możliwości wystąpienia w ciągu niezliczonych miliardów lat także nowych zaczątków, nowych wciąż prób zakorzenienia się życia na Ziemi. Dlaczego zamyka on oczy na tę możliwość, więcej, na prawdopodobieństwo, aby przed mniej więcej czterema miliardami lat abiotycznie powstawały ciągle nowe kompleksy cząsteczek, które potrafiły w taki czy inny sposób, w krótszym czy dłuższym czasie utrzymać się na zasadzie opisanego przez nas w poprzednim rozdziale zamkniętego obiegu?<br />
Prawdą jest, że wszystkie dzisiejsze istoty żyjące pochodzą z jednego pnia. Omawialiśmy szczegółowo wyraźne ślady tego globalnego pokrewieństwa. Ale jakżeż z tego może wyciągać tak jednostronny wniosek mieszkaniec planety, która przeżyła całkowite wygaśnięcie rodu jaszczurów, wymarcie mamuta, zniknięcie niezliczonych innych gatunków i rodzajów które musiały ustąpić górującym nad nimi i lepiej przystosowanym konkurentom? Czyż nie jest<br />
znacznie bardziej prawdopodobne, że wspólny przodek całego dzisiejszego życia ziemskiego był jedynym, który przeżył trwające setki milionów lat bezlitosne współzawodnictwo?<br />
Uniwersalność kodu genetycznego, nie dająca się wytłumaczyć żadną przypadkową zbieżnością aminokwasów w łańcuchach enzymów, i wszystkie inne świadectwa pokrewieństwa genetycznego nie muszą koniecznie, jak bez żadnej dyskusji zakłada Jordan, stanowić dowodu, że inaczej być nie mogło. O wiele bardziej prawdopodobne jest założenie, że we wczesnej historii Ziemi istniała wielka liczba najrozmaitszych zaczątków, najróżniejszych "projektów" życia, z których w roli zwycięzcy pozostał jeden jedyny (najbardziej efektywny).<br />
Gdyby raz jeszcze wszystko mogło się zacząć od nowa, gdyby jakiś demon cofnął zegar czasu o cztery miliardy lat i powierzchnia Ziemi ponownie stanęłaby przed zadaniem zapełnienia się życiem, na pewno nie wynikłoby raz jeszcze to samo. Dokładne powtórzenie byłoby istotnie zupełnie nieprawdopodobne. Szansa, aby te same trójki nukleotydowe oznaczały te same aminokwasy, aby z tego wytworzyły się sekwencje znanych nam enzymów, a więc także podobne przebiegi przemiany materii, ponadto aby ewolucja z astronomicznego bogactwa istniejących możliwości powołania do życia istot żywych z komórek, w zmiennych warunkach środowiska, miała doprowadzić dokładnie znowu do znanych nam form ptaków, ryb, owadów i ssaków - taka szansa bez wątpienia byłaby "prawie równa zeru".<br />
Z drugiej strony nie ma żadnego obliczenia i żadnej statystyki, które mogłyby obalić pogląd, że Ziemia mimo wszystko ponownie pokryłaby się życiem. Wszystko, co do tej pory rozważyliśmy, tendencja i przebieg dziesięciu miliardów lat historii, jakie były upłynęły do chwili, o której mówimy - wszystko za tym przemawia. Próbowałem wykazać, że poglądy Thorpe'a, Monoda i Jordana oparte są na przesądach, a nie na uzasadnionych tezach. Możemy zatem być zupełnie pewni, że rozwój biegnący od tak dawnych czasów nie urwałby się w tym miejscu, dlatego że przypadek i statystyka nie pozwalają, aby dalszy, przebieg powtórzył się dokładnie tak samo we wszystkich swoich szczegółach.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">11. MAŁE ZIELONE NIEWOLNIKI</span></b><br />
<br />
Ten kto patrzy przez mikroskop na dzisiejszą komórkę, widzi od razu, że ma przed sobą coś więcej aniżeli po prostu woreczek wypełniony białkiem. Przy dostatecznym powiększeniu ów mikroskopijny twór prezentuje się jako wysoce skomplikowany i złożony organizm. Pełny obraz wszystkich jego części składowych odsłonił nam dopiero mikroskop elektronowy. Elementarny kamyk budulcowy przyrody ożywionej dzisiaj, po trzech miliardach lat ewolucji biologicznej, z pewnością nie jest strukturą prostą.<br />
W większości komórek występuje obecnie szereg wysoce wyspecjalizowanych organelli. Tym fachowym terminem biolog określa znajdujące się w ciele komórki twory o charakterystycznym kształcie, wyraźnie rozpoznawalne i odgraniczone. Wiemy obecnie, że z kształtem tym każdorazowo związana jest równie charakterystyczna funkcja. Zatem w przypadku części składowych komórki w grę wchodzą struktury analogiczne do narządów (organów) wielokomórkowej istoty żyjącej. Stąd ich nazwa.<br />
Najbardziej wyrazistą i zdecydowanie największą spośród tych struktur jest jądro komórkowe. Można by je nazwać - jest to wprawdzie analogia bardzo swobodna - mózgiem komórki. W nim bowiem kwasy nukleinowe powiązane są w geny, te zaś z kolei w chromosomy, sterujące budową, przemianą materii i wszystkimi innymi funkcjami komórki według dziedzicznie utrwalonego planu. Uczyliśmy się w szkole, że nieprawdopodobna precyzja, z jaką chromosomy - niby w balecie - bezpośrednio przed każdym podziałem komórki rozszczepiają się i formują stojące naprzeciwko siebie w zwierciadlanym odbiciu układy, stanowi warunek, aby każda z nowo powstałych komórek otrzymała swoją "kopię" niezbędnego do życia planu.<br />
Inne ważne organelle nazwane zostały przez biologów mitochondriami, rybosomami, chloroplastami i rzęskami. Poznanie budowy i funkcji tych oraz innych organelli dowiodło, że nawet w tak pozornie prostej komórce występuje daleko idący podział pracy.<br />
Mitochondria określane są przez naukowców mianem "silników" komórkowych. Na powierzchni cienkich grzebieni, z jakich są zbudowane, przebiegają prawdopodobnie przede wszystkim procesy enzymatyczne, z których organizm komórki pobiera energię do swoich różnorakich funkcji i aktywności. Rybosomy natomiast są w tym maleńkim tworze syntetyzującą fabryką. Produkują one pod ścisłą komendą jądra wszystkie potrzebne komórce białka, a więc enzymy i białka budulcowe. W ostatnich latach udało się wykazać, że rybosomy posiadają uniwersalną zdolność wytwarzania każdego rodzaju białka. Jakikolwiek byłby rodzaj białka, które jądro u nich "zamawia", zawsze przestawiają one niezwłocznie produkcję na żądany program.<br />
W tym miejscu trzeba pokrótce wyjaśnić, w jaki sposób biolodzy dokonali tej sztuki, aby zbadać we wszystkich szczegółach funkcje tak drobnych części składowych komórki. (Rybosomy na przykład są tak małe, że bywają widoczne w postaci kuleczek tylko na mikrofotografiach elektronowych.) Naukowcy wymyślili w tym celu wyrafinowaną metodę, dzięki której mogą jak gdyby demontować żywą komórkę, nie uszkadzając przy tym jej poszczególnych części. Najpierw niszczą zewnętrzna błonę komórkową. Istnieją na to różne sposoby. Wypróbowaną metodą jest zastosowanie ultradźwięków niszczących powłokę komórki. Ostatnio stosuje się jednak zwykle enzymy rozpuszczające błonę komórkową (na przykład enzym zwany lizozymem). Naturalnie nie bierze się do tego pojedynczej komórki, lecz całe próbki tkanek, zawierające wiele milionów komórek.<br />
Po obróbce ultradźwiękami bądź lizozymem ma się przed sobą tak zwany "układ bezkomórkowy". Nie jest to nic innego jak homogeniczna breja, w której swobodnie pływają wszystkie składniki komórki uwolnione ze swych błon. Gdy się dokładniej bada taki układ bezkomórkowy, można się przekonać, że większość procesów przemiany materii typowych dla badanej tkanki przebiega w niej nadal bez zmiany. Jest to dowód na to, że odpowiedzialne za te procesy organelle są wciąż jeszcze nietknięte i funkcjonują.<br />
Następny etap polega na izolacji tego rodzaju organelli (mitochondriów, chloroplastów, rybosomów itp.), których funkcja ma być badana. Łatwo to powiedzieć. Co zrobić, aby wydobyć owe malutkie narządy komórkowe z tej mazi powstałej pod działaniem ultradźwięków? Metody chemiczne są oczywiście wykluczone. Powodowałyby one bezsprzecznie uszkodzenie owych delikatnych tworów. Także ręczne "wyłowienie ich" pod mikroskopem, na przykład przy użyciu mikromanipulatora, byłoby nazbyt uciążliwe, aby w tym krótkim czasie, jakim się dysponuje do chwili obumarcia organelli, można było wyizolować ilości wystarczające do zbadania jego funkcji.<br />
W tej sytuacji biolodzy wpadli na pomysł, aby do oddzielenia od siebie poszczególnych składników wykorzystać różnicę ciężaru pomiędzy rozmaitymi pod względem wielkości organellami. Gdy się umieści bezkomórkowy układ w probówce i przez jakiś czas pozostawi ją w spoczynku, wówczas najpierw osadzają się na dnie największe fragmenty komórki, a więc na przykład strzępy błony i kawałki jądra. Gdy się następnie ostrożnie zleje ciecz znajdującą się nad tym osadem, uzyska się już w tej cieczy oddzielenie pozostałych lżejszych składników roztworu od grubszych fragmentów.<br />
Teraz z kolei zwiększa się siłę powodującą osadzanie przez odwirowanie probówki z płynem. Przy niskiej zrazu liczbie obrotów osadzają się następne pod względem ciężaru składniki komórki, na przykład stosunkowo duże chloroplasty. Potem znowu zlewa się roztwór, a resztę odwirowuje ponownie przez dwadzieścia do trzydziestu godzin, zwiększając raz po raz szybkość obrotów. W<br />
ten sposób otrzymuje się stopniowo osady składników komórkowych o coraz mniejszym ciężarze.<br />
Gdy się cały ten zabieg wykonuje z dostateczną dokładnością i wprawą, wówczas poszczególne osady, czyli frakcje, zawierają zawsze tylko jeden rodzaj organelli dosyć czysto wyizolowanych. Co prawda, aby tą metodą frakcjonowania komórki można było otrzymać również szczególnie małe rybosomy, trzeba było zbudować specjalne ultrawirówki, które przy 5000 obrotów na sekundę osiągają siły odśrodkowe przekraczające 200 000 razy siłę przyciągania Ziemi Dopiero wtedy także i drobniutkie kuleczki rybosomów raczą się nagromadzać w postaci osadu na dnie probówki w wirówce.<br />
Gdy się dzięki tej metodzie uzyskało możliwie czystą frakcję rybosomową, można przystąpić do zaplanowanego doświadczenia. W zasadzie postępuje się tak, że dodaje się do tej frakcji inne, w podobny sposób uzyskane, frakcje komórkowe i bada to, co się wtedy dzieje. Jeśli się na przykład do frakcji rybosomowej doda kwasy nukleinowe, w których zakodowane są struktury białek, to złożony teraz z rybosomów i kwasów nukleinowych bezkomórkowy układ zaczyna natychmiast wytwarzać odpowiednie ciała białkowe (oczywiście przy założeniu, że mieszanina zawiera potrzebne do ich budowy aminokwasy).<br />
W takich warunkach produkcja ta naturalnie nie jest tak wydajna jak w nienaruszonej komórce, nic dziwnego zresztą, wobec opisanej poprzednio gwałtownej procedury i w stosunkowo tak nienaturalnych warunkach.<br />
Tylko dzięki tej metodzie badania poszczególnych frakcji komórkowych możliwe było w ogóle stwierdzenie, że rybosomy są organellami właściwymi dla syntezy białek. Ponadto tą samą techniką przeprowadzono dowód na "międzynarodowy" charakter kodu genetycznego, o czym mówiliśmy. Można bowiem do frakcji rybosomowej, pochodzącej na przykład z wątroby królika, dodać kwasy nukleinowe (ściślej: DNA) z każdego dowolnie dobranego źródła, a więc ptaka, ryby czy bakterii; rybosomy "rozumieją" zawartą w DNA informację, nie mają żadnych trudności w przetłumaczeniu i w każdym przypadku natychmiast rozpoczynają produkcję białek zgodnych z danym programem. Taki rezultat dowodzi nie tylko uniwersalności kodu genetycznego, lecz zarazem także wymienionej już zdolności rybosomów do podporządkowania się każdemu nieomal programowi kwasu nukleinowego.<br />
W normalnych okolicznościach taka giętkość jest bardzo korzystna. Jeden jedyny "typ maszyny" wystarcza komórce do wytworzenia tych wszystkich tak różnych białek, które są jej potrzebne. Z drugiej strony jednak typowe dla niewiarygodnej zdolności przystosowawczej żywych organizmów i ich tendencji do wykorzystywania wszystkich występujących w otoczeniu możliwości jest to, że w toku ewolucji powstały również takie organizmy, które ciągną zyski właśnie z tej podatności rybosomów na podporządkowanie się programowi. Są nimi poprzednio już wspomniane wirusy. Nie będzie przesadą, jeśli powiemy, że owa<br />
wszechmoc rybosomów stanowi podstawę egzystencji tych najdziwaczniejszych może spośród wszystkich ziemskich istot żyjących.<br />
Wszechstronność rybosomów w powiązaniu z uniwersalnością kodu genetycznego pociąga bowiem za sobą pewną swoistą konsekwencję.<br />
Rybosomy nie tylko produkują białka występujące w komórce, z jakiej same pochodzą. Gdy do frakcji rybosomowej człowieka dodaje się DNA jądra komórkowego jeżowca, owe ludzkie rybosomy zaczynają natychmiast wytwarzać białka jeżowca, a wśród nich także takie, które u człowieka w ogóle nie występują. A jeżeli pewnego dnia uda się zsyntetyzować DNA i wyposażyć je w program przeznaczony dla takiego białka, które! w przyrodzie nie występuje, wówczas rybosomy, które zostały połączone ze sztucznym DNA, najprawdopodobniej rozwiążą bez trudu także taki przeciwny naturze problem produkcyjny.<br />
Jeżeli białka są czymś podobnym do słów o głoskach z aminokwasów, to rybosomy można porównać do maszyn do pisania, które pozwalają napisać - przy użyciu zawsze tych samych liter - dowolną w zasadzie liczbę najrozmaitszych słów. Wirusy wykorzystują tę możliwość. Na s. 179-180 spisałem krótko niezwykły życiorys wirusa. Ograniczyłem się tam dci stwierdzenia, że wirus potrafi spowodować, aby komórka wytwarzała geny wirusa zamiast cząsteczek potrzebnych jej samej, pomimo że w końcu od tego ginie. Teraz zrozumiemy lepiej, jak to jest możliwe. Wirusy są to właściwie "zawiązki dziedziczne bez ciała". Składają się wyłącznie z włókna kwasu nukleinowego, zawierającego swoje własne zakodowanie oraz plan budowy powłoki obejmującej to włókno. Jeżeli więc wirus zakaża jakąś komórkę, dzieje się to - jak już także wspominaliśmy - w taki sposób, że przywiera on do ścianki komórki, prześwidrowuje ją, następnie przez powstałą dziurkę jego kwas nukleinowy (a więc "on sam", jeśli się abstrahuje od powłoki) przenika do komórki.<br />
Wstrzyknięty kwas nukleinowy zostaje teraz przez komórkę przeniesiony tam, gdzie się powinien znajdować w przyzwoicie funkcjonującej komórce, a więc do jądra komórkowego. Ale skoro tylko wirusowy kwas nukleinowy się tam dostał, wiąże się po prostu z jednym z licznych kwasów nukleinowych komórki, tworzących tutaj program sterowania nią, rezultat zaś jest taki, że cały program komórki gwałtownie ulega zmianie w sposób brzemienny w skutki.<br />
Wyjaśnienie tego procesu rozwiązało jedną z największych zagadek trapiących wirusologów przez dziesiątki lat. Poza wszystkimi trudnościami wynikającymi z niezwykle małych rozmiarów obiektu (widocznego wyłącznie pod mikroskopem elektronowym) gnębił ich rodzaj "efektu zjawy": skoro tylko wirus zakaził komórkę - znikał bez śladu. Dopiero po upływie około dwudziestu minut, gdy zaatakowana komórka zaczynała już zamierać, badacze natrafiali znowu na wirusy. Ale teraz było ich już kilkaset, a było to potomstwo intruza,<br />
zsyntetyzowane tymczasem przez zakażoną komórkę. Zrazu tajemnicą pozostawało to, co stało się z samym wirusem.<br />
Nic dziwnego, że trudno znaleźć wirusa, który przeniknął do komórki! W tym momencie pozostał z niego tylko "ładunek użytkowy", włókno kwasu nukleinowego. A odkrycie tego włókna w jądrze komórkowym z jego setkami tysięcy cząsteczek kwasu nukleinowego znaczy tyle co odnalezienie krótkiego zdania, które ktoś przyczepił do niepełnego wiersza na jakiejś stronie dwudziestotomowej encyklopedii. Wirus ów, a więc odcinek łańcucha kwasu nukleinowego, do którego się teraz zredukował, stał się w tej chwili częścią zawartego w jądrze komórkowym programu i w takim sensie rzeczywiście "znikł".<br />
Nie trzeba być prawnikiem, aby zrozumieć, że jedno później wtrącone zdanie może w pewnych okolicznościach zmienić sens całego długiego tekstu, a nawet nadać mu znaczenie przeciwne. A to właśnie jest ów chwyt, z którego wirus żyje. Jego kwas nukleinowy (a więc on sam, jako że nie składa się z niczego więcej!) włącza się do "tekstu" programu utworzonego z kwasu nukleinowego komórki w takim miejscu, że nadaje temu programowi zupełnie odmienny sens: teraz komórka nagle poleca swoim rybosomom syntetyzowanie enzymów (w tej sytuacji uniwersalność rybosomów niespodziewanie staje się fatalna!), które z materiału ciała komórkowego tworzą wirusowe kwasy nukleinowe i powłoki.<br />
Odbywa się to wszystko z błyskawiczną szybkością. Już w jakieś dwadzieścia minut później w komórce powstają setki nowych wirusów, wierne odbicia owego intruza, który w opisany sposób "zniknął". Komórka, ślepo posłuszna nowemu, zniekształcającemu sens programowi swego jądra, sama się zrujnowała, zużywając własną substancję do produkowania potomstwa wirusa. Umiera i rozpada się. Dzięki temu uwalniają się nowo powstałe wirusy, które tę swoją niesamowitą zdolność mogą obecnie wykorzystywać w nowych komórkach.<br />
Tę dygresję o dziwacznym sposobie bytowania wirusów wtrąciłem do opisu najważniejszych organelli komórki nie tylko po to, aby stworzyć okazję do zilustrowania funkcji rybosomów. W jednym z dalszych odcinków tej książki będziemy jeszcze potrzebowali tych nowych, dokładniejszych wiadomości o wirusach. Jakkolwiek bowiem fantastyczny jest sposób, w jaki wykorzystują one wszechstronność rybosomów komórkowych i jednolity język kodu genetycznego, cała historia wcale się na tym nie kończy. Od kilku lat mnożą się dowody na to, że egoistyczna taktyka wirusów odgrywa rolę jednej z osobliwości "środowiska", która - właściwie umiejscowiona - może w ostatecznym rezultacie przynieść zyski rozwojowi całości. Nie jest wykluczone, że zarówno my, jak i wszystkie inne wyższe formy życia na Ziemi zawdzięczamy tej bezprzykładnej technice rozmnażania się wirusów ni mniej ni więcej, tylko po prostu fakt naszej egzystencji.<br />
Tymczasem powróćmy jednak raz jeszcze do komórki i jej organelli. Omówiliśmy już jądro komórkowe, mitochondria i rybosomy. Pozostały nam rzęski i<br />
chloroplasty. Wprawdzie lista, nawet z nimi, jeszcze nie będzie kompletna, ale dla naszego ciągu myślowego wystarczy, jeśli ograniczymy się do tych najważniejszych typów organelli.<br />
Aby pozostać przy analogii do narządów: rzęski [autor podaje tutaj opis budowy i działania rzęsek, chociaż później (s. 276) będzie relacjonował hipotezę uzyskania przez komórki wici, które wszak nie są z rzęskami identyczne (przyp. red. poi.)] porównać można do kończyn istot wyższych. Służą one do poruszania się tym komórkom, które je mają (nie dotyczy to bowiem oczywiście wszystkich). Ich rytmiczne i zsynchronizowane ruchy pozwalają owym podobnym do włosów wyrostkom pracować jak wiosła., dzięki którym komórka swobodnie pływająca w wodzie porusza się stosunkowo szybko. Nie wymaga uzasadnienia, że takie urządzenie przynosi nieocenione korzyści (przy poszukiwaniu pokarmu, ale także w ucieczce).<br />
Zaraz zobaczymy, jak z innej strony porównanie rzęsek z kończynami bardzo kuleje, gdy - wybiegając w naszej opowieści naprzód - krótko spojrzymy na to, co się w dalszym toku ewolucji w niektórych przypadkach stało z rzęskami.<br />
Jedno z najważniejszych i z pewnością najbardziej rozpowszechnione ich zastosowanie odnajdujemy w tak zwanym nabłonku migawkowym. Wierzchnia warstwa (nabłonek) błon śluzowych nosa i dróg oddechowych, w dół, aż do najdelikatniejszych rozgałęzień oskrzeli, utworzona jest u nas i u wielu innych istot żywych z płaskich komórek, których wolna powierzchnia pokryta jest niezliczonymi krótkimi rzęskami. Na całej długości naszych dróg oddechowych rytm, w jakim owe mikroskopijne włoski poruszają się tam i z powrotem, tak jest zsynchronizowany, że po całej śluzowej błonie oddechowej nieustannie przebiegają fale, zawsze w tym samym kierunku, podobnie jak po kołysanym wiatrem łanie zboża.<br />
Ruch jest przy tym ukierunkowany z dołu ku górze, od wewnątrz ku gardzieli, ustom i nosowi. Przyczyna jest jasna. Tym sposobem nabłonek migawkowy wyrzuca z płuc kurz i inne obce ciała, które wtargnęły wraz z powietrzem oddechowym. To, że nałogowi palacze muszą często kaszleć, między innymi jest związane z tym, że dym szybko uszkadza nabłonek migawkowy, który nie może wtedy pełnić swojej funkcji oczyszczania. Skutkiem bywają często drobne infekcje błony śluzowej, zwiększone wytwarzanie śluzu i podrażnienie powodujące kaszel.<br />
To, że rzęski nabłonka migawkowego obecnie także są identyczne z rzęskami swobodnie pływających jednokomórkowców, jest absolutnie oczywiste. W zasadzie jest przecież obojętne, czy ktoś wprawia w ruch swobodnie pływającą łódź za pomocą wioseł, czy też łódź się przymocowuje, a następnie wytwarza prądy w otaczającej ją wodzie - przez wiosłowanie. Komórki nabłonka migawkowego naszej oddechowej błony śluzowej umieszczone są nieruchomo w wy-ściółce tkankowej, uderzenia rzęsek nie mogą ich więc ruszyć z miejsca. Za<br />
to dzięki swojej aktywności wytwarzają równomierny przepływ w wilgotnej warstwie powlekającej błonę śluzową i w ten sposób wyrzucają obce ciała.<br />
Analogia do kończyn zawodzi jednak całkowicie wobec odmiennych, po części zdumiewająco nowych zastosowań, jakie ewolucja w innych przypadkach znalazła dla rzęsek. Wiele więc przemawia za tym, że światłoczułe komórki wzrokowe siatkówki u zwierząt wyższych są specjalnie rozwiniętymi potomkami rzęsek. Do tej pory jest całkowicie nie wyjaśnione, w jaki sposób w ciągu milionów lat nastąpić mogła taka niespodziewana przemiana funkcji.<br />
Ostatni typ organelli, który musimy tutaj jeszcze omówić, otrzymał nazwę chloroplastów. "Chloros" po grecku oznacza "zielony". A więc w wolnym przekładzie: chloroplasty są to struktury, które potrafią wytwarzać zielony barwnik. Chloroplasty są tak duże (bądź co bądź od pięciu do dziesięciu tysięcznych milimetra średnicy), że można je swobodnie oglądać także przez mikroskop optyczny, a zatem odebrać również wrażenia kolorystyczne (mikroskop elektronowy dostarcza tylko fotograficznych powiększeń czarnobiałych). Widzi się je więc jako małe, wyraźnie zielono zabarwione ciałka w kształcie soczewki, znajdujące się w plazmie komórki.<br />
Ważne jest przy tym, że nie wszystkie komórki mają chloroplasty. Rozpowszechnienie tego typu organelli sięga bowiem do pewnej ściśle określonej i dobrze nam znanej granicy, przebiegającej przez cały obszar przyrody ożywionej. Chloroplasty zawdzięczają swoją zieloną barwę zawartości chlorofilu, barwnika liści. Zieleń wszystkich liści, traw, igieł i glonów wywołana jest wyłącznie barwą niezliczonych drobnych chloroplastów, znajdujących się w komórkach tych i prawie wszystkich innych roślin. Chloroplasty występują więc tylko w komórkach roślinnych. Właściwie powinno się powiedzieć nawet odwrotnie: występowanie jednego bądź więcej (zwykle jest ich od dziesięciu do dwudziestu) chloroplastów w komórce stanowi o tym, że jest ona komórką roślinną. W chloroplastach bowiem zachodzi ów proces przemiany materii zwany fotosyntezą, który rośliny zielone tak zasadniczo różni od zwierząt.<br />
Tym samym chloroplasty są owymi organellami, z których komórka roślinna pobiera istotną część paliwa napędzającego silniki zwane mitochondriami, Chloroplasty wytwarzają to paliwo, wykorzystując formy energii dostarczanej im dosłownie "bez drutu", bo w postaci fal elektromagnetycznych emitowanych przez Słońce. Innymi słowy: te nadzwyczaj ważne organelle potrafią wchłaniać w siebie wypromieniowywane przez Słońce światło i wykorzystywać je jako źródło siły do budowy materiału organicznego.<br />
Materiał ten budować mogą z wody (pobieranej korzeniami z gleby) i dwutlenku węgla (czerpanego z atmosfery). Chloroplasty potrafią więc złożyć z tych dwóch prostych nieorganicznych cząsteczek wiele kompleksowo zbudowanych związków organicznych (przede wszystkim skrobię, ale również tłuszcze i białka). Jak ogromne jest ich znaczenie, zrozumiemy natychmiast, gdy sobie<br />
uzmysłowimy, że te mikroskopijnie małe zielone organelle są jedynymi na całej Ziemi tworami, które to potrafią.<br />
Zaopatrzenie w materiał organiczny, na który - jako pokarm i materiał budulcowy - zdane są wszystkie żywe istoty, byłoby w praczasach ustało, gdyby nie istniały chloroplasty, przemieniające energię światła słonecznego w energię wiązania chemicznego ukrytą w cząsteczkach organicznych. Wytwarzaną przez nie na całej Ziemi roczną produkcję substancji organicznych ocenia się na ponad 200 miliardów ton. Posiadanie chloroplastów jest tym, co powoduje, że rośliny są niezbędnym warunkiem całego życia zwierzęcego.<br />
Ludzie i zwierzęta muszą radzić sobie bez chloroplastów (zobaczymy jeszcze, że ma to także i dobre strony). Nie mogą wiać po prostu żyć ze światła słonecznego. W budowaniu swego ciała i w żywieniu się są bowiem zdane na istnienie substancji organicznych, których dostarczyć im mogą wyłącznie rośliny.<br />
A więc jądro, w którym skoncentrowany jest materiał genetyczny, do tego mitochondria i rybosomy, wreszcie - gdy chodzi o rośliny - jeszcze chloroplasty, a w niektórych przypadkach również rzęski - oto w przybliżeniu najważniejsze elementy standardowego wyposażenia "nowoczesnej" komórki. Wszystko razem stanowi już niewątpliwie nadzwyczaj wszechstronną i wyspecjalizowaną organizację (która zresztą jest w rzeczywistości o wiele bardziej złożona aniżeli to, co zostało tutaj pokrótce naszkicowane). Mamy wszelkie powody, aby sądzić, że tak wyposażona komórka musi mieć za sobą długą drogę rozwoju. W takim mniemaniu utwierdza nas także to, że jeszcze dzisiaj istnieje bardzo wiele prościej, w pewnym stopniu "archaicznie" zbudowanych komórek, które pędzą swój żywot bez jądra i bez wyraźnie odgraniczonych organelli.<br />
Do tych prymitywnych komórek zaliczają się bakterie i niektóre glony, tak zwane sinice. Ze swą prostą, prawie nie rozczłonkowaną budową odpowiadają one prawdopodobnie jeszcze dzisiaj w znacznym stopniu formie w naszym wyobrażeniu właściwej pierwszym w ogóle komórkom. Jeżeli więc teraz będziemy dalej rekonstruowali ową historię, która rozpoczęła się od "Big-Bangu" i w późniejszym swoim przebiegu wyłoniła naszą teraźniejszość, musimy sobie w tym miejscu zadać pytanie, w jaki sposób mógł dokonać się rozwój od bezjądrowych prakomórek do wyżej rozwiniętych typów komórek z ich odgraniczonym jądrem i wyspecjalizowanymi organellami.<br />
Jest to znowu taki moment, który jeszcze do niedawna otoczony był całkowitą niewiedzą. Do tej pory mogliśmy jakoś szczęśliwie przezwyciężyć wszystkie przeszkody. Naturalnie, że natrafialiśmy na mnóstwo luk. Nic w tym dziwnego. Trzeba przecież ciągle pamiętać, że upłynęło zaledwie sto lat, od kiedy ludziom w ogóle pierwszy raz na myśl przyszło, że musiała istnieć taka historia jak ta, którą usiłuję tutaj zrelacjonować. I tak jest godne podziwu, że potrafimy dzisiaj jednak odtworzyć w istotnych zarysach przebieg tych najobszerniejszych spośród wszystkich dziejów.<br />
Jeżeli powiadam, że szczęśliwie przezwyciężyliśmy wszystkie przeszkody, mam na myśli, że dotąd w żadnym miejscu naszej opowieści nie zabrnęliśmy w ślepy zaułek. Bez względu na wszystkie nie rozstrzygnięte pytania i nie znane jeszcze szczegóły potrafiliśmy tam, gdzie brakuje nam dotychczas dowodów, znaleźć przynajmniej prawdopodobne drogi wyjścia i przekonywające możliwości dalszego procesu rozwojowego. Nie natrafiliśmy dotąd nigdzie na taki moment, który by w sposób zasadniczy podważał tezę tej książki. twierdzenie, że historia świata przebiegała tak spójnie i logicznie, iż każdy następny krok wywodził się nieuchronnie z poprzedzającego, od obłoków wodorowych prapoczątku zaczynając, a kończąc na powstaniu naszej świadomości, która przejawia obecnie pierwsze oznaki rozumienia rzeczywistego charakteru tej historii.<br />
Miejsce, do którego dotarliśmy obecnie, jeszcze przed paru laty mogło uchodzić za taki ślepy zaułek. Od archaicznej bezjądrowej komórki nie ma bowiem żadnego widocznego przejścia do wyżej rozwiniętego typu z wyspecjalizowanymi organellami. Mogłoby nas to irytować tym bardziej, że jak wspomniałem, ów archaiczny typ komórki istnieje obecnie. Bakterie i sinice reprezentują go z niezłomną żywotnością i świeżością. Natomiast wszystkie żyjące istoty wyższe, łącznie z wielokomórkowymi roślinami i nawet łącznie z większością jednokomórkowców (pierwotniaków), składają się z komórek wyposażonych "postępowo", jak to poprzednio opisałem. Gdzie więc są formy przejściowe pomiędzy tymi dwiema konstrukcjami przyrody, które by nam wyjaśniły, jak z prymitywnych form komórkowych wyłoniły się wyżej rozwinięte? Nikt do tej pory ich nie odnalazł.<br />
Dopiero w ostatnich czasach zaczyna świtać możliwość rozwikłania także tej zagadki. Teraz, retrospektywnie, przestajemy się dziwić, że owe formy przejściowe, których brak odczuwaliśmy tak boleśnie, były nie do odnalezienia. Prawdopodobnie bowiem nigdy nie istniały. Według aktualnych poglądów wydaje się. że następny rodzaj komórki wcale nie rozwinął się z poprzedniego, a pomimo to ewolucja i tutaj przebiegała w sposób ciągły. Wkroczyła tylko na drogę, o której nikt nie pomyślał.<br />
Tym etapem ewolucji, który prowadził od bezjądrowej prakomórki do udoskonalonego typu komórki wyższej będziemy musieli się stosunkowo dokładniej zająć w następnych rozdziałach tej książki. Z pewnością warto to zrobić. Natkniemy się bowiem na nową zasadę historii rozwoju życia na Ziemi, a bez jej poznania dalszy przebieg, który poprzez "odkrycie" ciepłokrwistości w końcu doprowadzi do powstania ludzkiego mózgu, pozostałby niezrozumiały.<br />
Dotyczy to zresztą również rozważań ostatniej części tej książki - o przyszłym przebiegu rozwoju, wybiegającym poza naszą teraźniejszość. Do ich uzasadnienia potrzebne nam będzie również to, co zrozumiemy dopiero przy bliższym spojrzeniu na swoisty sposób, w jaki powstała komórka wyższa.<br />
Teraz, ex post, okazuje się, że rozwiązanie problemu zostało sformułowane już<br />
przed prawie siedemdziesięciu laty przez rosyjskiego botanika, barona Mereżkowskiego. Co prawda wyłącznie jako przypuszczenie, jako mniej lub bardziej odważna spekulacja myślowa, na której poparcie w początkach naszego stulecia nie było absolutnie żadnych dowodów. Nie można wiec mieć za złe, że ówczesny świat naukowy zareagował obojętnością na tę próbę wyjaśnienia ze strony Rosjanina. Także w nauce istnieje nadmiar spekulacji i hipotez. To co się liczy, to jedynie dowody.<br />
Mereżkowski wpadł na pomysł, że zawarte w badanych przez niego komórkach roślinnych chloropla-sty może z pochodzenia wcale nie były organellami a więc prawowitymi częściami komórki, w których wnętrzu wykonywały swoją fotosyntetyczną działalność. Wyglądem przypominały mu glony pokrewne wymienionym już przez nas sinicom, a mianowicie pierwotne zielenice. Były to także bezjądrowe prymitywne jednokomórkowce bez organelli, które jednak już dokonały "odkrycia" fotosyntezy.<br />
Te pierwotne zielenice nie mają, jak mówiliśmy organelli, a więc także chloroplastów. A może były one same, w całości, chloroplastami? Skoro Mereżkowski wpadł na tę niezwykle oryginalną myśl, argumentował dalej mniej więcej tak: fotosynteza jest niezwykle złożonym procesem chemicznym. Byłoby więc zgodne z zasadą ekonomii w przyrodzie, gdyby przyjąć założenie, że przyroda tylko raz jeden stworzyła tak trudny do zmontowania mechanizm. Drobniutkie pierwotne zielenice opanowały tę sztuczkę. Czy można uważać za prawdopodobne, że zupełnie inne twory, a mianowicie chloroplasty, całkowicie niezależnie od tego nauczyły się raz jeszcze od nowa tego samego trudnego procesu?<br />
Mereżkowski wyciągnął z tego czym prędzej wniosek, że pierwotne zielenice i chloroplasty są ze sobą identyczne. Rosjanin rozumował dalej, że najwidoczniej szereg innych komórek (które dzięki temu stały się przodkami dzisiejszych roślin) zawładnęło pierwotnymi zielenicami i wcieliło je w siebie, aby móc wykorzystać ich aktywność przysparzająca pokarmu. Chloroplasty nie są zatem niczym innym jak pierwotnymi zielenicami, które w roli niewolników muszą produkować w ciele obcych komórek substancje pokarmowe.<br />
Rosjanin był tak upojony tym pomysłem, że w sposób bardzo nieostrożny próbował swoją teorią wytłumaczyć nawet różnice sposobu bytowania roślin i zwierząt. "Przyczyna żądzy krwi u lwa - tak głosił - sprowadza się w końcu do tego, że zwierzę to musi sobie samo upolować swój pokarm. Rośliny tylko dlatego są tak zgodne i bierne, że trzymają w swoich komórkach nieprzebraną liczbę maleńkich zielonych niewolników, którzy za nie spełniają to zadanie."<br />
Koledzy po fachu wyśmiali Mereżkowskiego za jego "fantazjowanie".<br />
Niewątpliwie rosyjski botanik posunął się zbyt daleko w swoich próbach interpretacji. Ale niedawno pojawiły się pierwsze dowody potwierdzające jego pogląd o pochodzeniu chloroplastów: s ą one istotnie "małymi zielonymi niewolnikami".<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>12. KOOPERACJA NA POZIOMIE KOMÓRKOWYM</b></span><br />
<br />
Jeżeli zechcemy zrozumieć, jak doszło do niewoli chloroplastów, musimy rozejrzeć się nieco szerzej. Przede wszystkim raz jeszcze trzeba sobie uzmysłowić, jaka była sytuacja w środowisku, w którym bezjądrowe prakomórki musiały się utrzymać. Pływały one w oceanach młodej Ziemi. Na suchym lądzie nie byłyby mogły ani powstać, ani przetrwać. Tylko woda stwarzała środowisko, w którym mogły były zachodzić wszystkie reakcje chemiczne i spotkania na poziomie molekularnym, niezbędne do powstania najpierw biopolimerów, a potem pierwszych komórek. Poza tym na stałym lądzie nadfioletowe bombardowanie Słońca było jeszcze tak nielitościwe, że żadna spośród owych złożonych cząsteczek, na jakich zasadza się życie, nie byłaby tam dostatecznie trwała.<br />
W owych praoceanach pływały więc najrozmaitsze organiczne cząsteczki i polimery, a wreszcie także powstałe z nich prymitywne komórki, stanowiące pierwsze ziemskie twory, które zaczęły prowadzić egzystencję mniej lub bardziej od otoczenia odgraniczoną. Potrzebne im do tego energię i surowce mogły one pierwotnie pobierać zapewne tylko z zasobów wielkich cząsteczek powstałych abiotycznie w ich otoczeniu. Innymi słowy: pierwsze żywe istoty na Ziemi( zaledwie się pojawiły, zaczęły pożerać materiał, z którego dopiero co same powstały.<br />
Rozpatrywaliśmy już skomplikowaną kolejność zdarzeń, które doprowadziły do powstania tych wielkich cząsteczek i polimerów. Musiały upłynąć setki milionów lat, zanim namnożyły się one w praoceanach do takiego stopnia, by umożliwić połączenie się w pierwsze kompleksy DNA-białko, które poznaliśmy w roli funkcjonalnych szkieletów najwcześniejszych komórek. Niewątpliwie znacznie łatwiej było rozłożyć je ponownie, aby do własnych celów wykorzystać zwolnioną przez to energię wiązań chemicznych. Toteż proces ten przebiegał nieporównywalnie szybciej.<br />
Zatem dalsza mozolna i długotrwała abiotyczna budowa tego rodzaju budulca cząsteczkowego stanęła teraz prawdopodobnie (po raz pierwszy!) wobec "żarłoczności" żywych komórek. Zgodnie z logiką należy więc sądzić, że w owej fazie, krótko po powstaniu pierwszych struktur, stężenie organicznych cząsteczek w praoceanach musiało się znowu gwałtownie zmniejszyć. Mówiąc dobitnie, pierwsze komórki poczęły podcinać gałąź, na którą się dopiero co z takim trudem dostały.<br />
Pokarmu więc z czasem coraz to ubywało. Proces abiotycznego powstawania nowych cząsteczek był zbyt trudny i zbyt powolny, aby móc trwale podołać takiemu nie znanemu do tej pory zapotrzebowaniu. Nad życiem, co się zaledwie ukazało na powierzchni Ziemi, już zawisło niebezpieczeństwo, które zdawało się<br />
nieodwracalne. Fakt, że możemy sobie dzisiaj roztrząsać to zagadnienie, świadczy o tym, że jakieś wyjście jednak się wreszcie znalazło. Jakież ono było?<br />
Tego też nie wiemy dokładnie. Najbardziej prawdopodobna odpowiedź, jaką dzisiaj na to pytanie znaleźli uczeni, wiąże się z różnicami, które '- jak wolno się nam domyślać - musiały występować pomiędzy prakomórkami. Wprawdzie owe pierwsze komórki miały pochodzenie wspólne w tym sensie, że powstały abiotycznie ("bez rodziców"), ale nie znaczy to, że były jednolite pod względem budowy i funkcji. Co prawda były wszystkie chyba otoczone błoną jako zewnętrzną powłoką. Bez takiego odgraniczenia trudno sobie wyobrazić "samodzielną" przemianę materii (to znaczy mniej lub bardziej niezależną od procesów chemicznych w otoczeniu).<br />
Ale przecież już sam skład chemiczny tych błon dopuszcza znaczne możliwości powstawania wariantów. A od nich z kolei zależy selekcja, jakiej błona dokonuje spośród cząsteczek wymienianych między wnętrzem komórki a otoczeniem. Zróżnicowana budowa błon rozmaitych komórek jest zatem równoznaczna z zasadniczymi różnicami w ich przemianie materii (a tym samym również ich wydolności funkcjonalnych). Prawdopodobnie w tej pierwszej populacji komórek różnice ich wyposażenia w protoenzymy były jeszcze większe.<br />
Właściwie to nawet nie mamy pewności, czy wszystkie one pierwotnie działały według zasady mechanizmu DNA-białko, o którym mówiliśmy. To, że dzisiaj już nie znamy innych komórek, niczego pod tym względem nie dowodzi. Pragnę podkreślić, że nie jest w żadnym razie niemożliwe, przeciwnie, jest nawet dosyć prawdopodobne, iż wówczas, na początku wielkiej gry o przetrwanie zwanej ewolucją, istniały także komórki, które działały według zupełnie odmiennych zasad i dopiero w toku dalszych etapów rozwojowych musiały odpaść jako zwyciężeni konkurenci, Zobaczymy jeszcze, że tego rodzaju selekcja, czyli dobór, pozostała po dzień dzisiejszy ową zasadą porządkowania, która w toku filogenezy doprowadziła do powstawania coraz to nowych, a przede wszystkim coraz wyżej rozwiniętych form życia. Dlaczego więc nie mielibyśmy założyć takiej zasady konkurencji również przy pierwszym decydującym kroku tej biologicznej historii?<br />
Pośród wielu rozmaicie zbudowanych i rozmaicie funkcjonujących komórek pierwszej epoki życia musiały według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdować się również takie, których plazma zawierała cząsteczki porfiryn. Wspominałem już, że owe związki chemiczne szczególnie łatwo powstają w sposób abiotyczny (ponieważ ich części składowe najwidoczniej wykazują z przyczyn zarówno fizycznych, jak i chemicznych duże powinowactwo).<br />
Dowodem tego są chociażby doświadczenia Millera i jego naśladowców, a także sensacyjne odkrycie porfiryn w wolnym Wszechświecie (zob. przypis na s. 172).<br />
Jeżeli więc porfiryny z tego powodu stosunkowo często występowały pośród cząsteczek w praoceanach, wolno nam przyjąć, że zostały one użyte przez<br />
niektóre z podówczas powstałych komórek jako materiał budulcowy. Działo się to znowu zupełnie przypadkowo i zrazu było bez znaczenia. Nabrało go jednak natychmiast, skoro tylko rozpoczął się pierwszy ogólnoziemski kryzys pokarmowy - wskutek zaburzenia równowagi między abiotyczną dostawą nowych organicznych cząsteczek a zapotrzebowaniem na nie ze strony dopiero co powstałych komórek.<br />
Porfiryny bowiem, znowu całkowicie przypadkowo, wykazują zdolność do absorbowania, "połykania" światła w widzialnym zakresie widma (a więc właśnie w tym zakresie, który prawie w każdych warunkach atmosferycznych dociera bez przeszkód do powierzchni Ziemi). A ponieważ światło, podobnie jak wszystkie fale elektromagnetyczne, nie jest niczym innym jak szczególną formą energii, oznacza to, że cząsteczki porfiryn mogą wchłaniać w siebie energię zawartą w widzialnym promieniowaniu Słońca.<br />
Wobec tego nagle zabłysła nieoczekiwana szansa dla komórek, które przypadkowo zawierały cząsteczki porfiryn. Ich do tej pory całkowicie nie znacząca właściwość (zawartość porfiryn) zamieniła się teraz nagle w wyniku radykalnej zmiany warunków środowiska w decydującą przewagę. (Jest to mechanizm typowy, który do dzisiejszego dnia napędza ewolucję!) W czasie gdy ich bezporfirynowe koleżanki były wszystkie zagrożone śmiercią głodową i niewątpliwie tam, gdzie tylko pojawiła się okazja, zaczynały jedna drugą pożerać, owe komórki były jedynymi, które dysponowały dodatkowym źródłem energii. Mówiąc obrazowo, znalazły się nagle w sytuacji tych nielicznych uprzywilejowanych, którzy w czasie klęski głodu otrzymują paczki żywnościowe, przysyłane przez zagraniczną organizację opiekuńczą.<br />
Gdyż - nawet nie zastanawiając się nad tym, w jaki sposób owi szczęśliwi posiadacze porfiryn mogli byli wykorzystać dostarczaną im bezpłatnie przez Słońce energię świetlną - możemy być zupełnie pewni, że z tej sytuacji wyciągnęli dla siebie korzyść. Tak pobierana energia pozwalała im przecież oszczędzać konwencjonalnie pochłaniany pokarm. Jest to zupełnie niewątpliwe, zgodne z zasadą fizycznego prawa zachowania energii. A prawa te dotyczą również organizmów żywych. Gdyby tak nie było, nie bylibyśmy zdani na odżywianie się.<br />
Dla naszego toku myślowego bardzo jest korzystne, że możemy tutaj zastosować to prawo, nikt bowiem do tej pory nie wie dokładnie, jakie to procesy chemiczne pozwoliły spożytkować energię świetlną komórkom zawierającym porfiryny. Pomimo badań trwających przez dziesiątki lat nie został również całkowicie wyjaśniony tak ważny dla życia proces fotosyntezy, który rozwinął się do dnia dzisiejszego z owych prymitywnych zaczątków. Ale z wymienionych już powodów możemy pomimo to być pewni, że w opisanym współzawodnictwie także dla ówczesnych prymitywnych "połykaczy światła" otwarła się nagle nowa droga żywienia.<br />
Pierwsze komórki, które dysponowały nową techniką, prawdopodobnie nie uniezależniły się dzięki niej od żywienia się materiałem organicznym w takim stopniu, jak to miało nastąpić później u rozwiniętych w pełni roślin. Był to przecież zaledwie pierwszy krok. Ale jakkolwiek mała była korzyść, w opisanych warunkach zapewniła ona decydującą przewagę. Podczas gdy liczba wszystkich innych komórek prawdopodobnie musiała z braku pokarmu coraz bardziej spadać, ten typ komórki zaczął się rozmnażać.<br />
Tym samym coraz częstsze stawały się także przypadki, gdy bezporfirynowe komórki pożerały takie, które zawierały porfiryny. Mogło się to dziać w takiej formie, jaką jeszcze obecnie napotykamy pośród jednokomórkowców, a mianowicie przez to, że pochłaniały one zdobycz jako całość przez szparę w swojej błonie, magazynowały ją w swym plazmatycznym ciele, a potem przystępowały do rozpuszczania jej, aby włączyć do własnej przemiany materii potrzebne jako pokarm cząsteczki ofiary. Prawdopodobnie tak właśnie stało się podówczas' niezliczoną ilość razy.<br />
Ale musiała także zajść pewna liczba, może bardzo niewiele, takich przypadków, kiedy proces przebiegał inaczej. Kiedy owe, zapewne znacznie drobniejsze (inaczej nie mogłyby przecież zostać w opisany sposób pokonane) komórki zawierające porfiryny również bywały połykane i przejmowane przez plazmę komórek większych i kiedy na tym rzecz się kończyła. Z jakichś przyczyn, na skutek jakichś zbiegów okoliczności, komórka zdobyczna w tych wyjątkowych, rzadkich wypadkach (a może w ogóle tylko w jednym wypadku?) nie została rozpuszczona. Może komórce, która ją pożarła, zabrakło akurat enzymu potrzebnego do zniszczenia błony komórki z porfiryną.<br />
Całość znowu była skutkiem przypadkowego zbiegu rozmaitych okoliczności. Milion razy zdobycz była trawiona. Ten jeden raz to nie nastąpiło. I znowu w tym jednym wyjątkowym przypadku brak enzymu polującej na zdobycz komórki stał się niespodziewanie punktem wyjścia do decydującego kroku w ewolucji: drobny upolowany organizm wciągnięty przez większą komórkę do jej plazmy utrzymał się przy życiu. Nadal więc przemieniał światło słoneczne w energię wiązań chemicznych za pomocą swoich cząsteczek porfiryn, tak jak to miał w zwyczaju. Przez to owa niestrawna zdobycz nabrała dla łowcy zupełnie nowej wartości.<br />
Ten jeden decydujący raz nie złowił on zwykłego pokarmu, który go tylko przejściowo nasycił, lecz zdobył kapitał, który od tej chwili bieżąco procentował.<br />
Wielu uczonych sądzi obecnie, że mniej więcej w ten sposób powstała pierwsza komórka roślinna. Pierwsza komórka, która była w stanie uchronić ziemskie życie przed bezpośrednio grożącą mu śmiercią głodową, ponieważ dla uzyskania pokarmu dostarczającego energii nie była (w każdym razie nie wyłącznie) zdana na coraz skąpiej występujące cząsteczki organiczne swego otoczenia; sama potrafiła przez wykorzystanie światła słonecznego budować z nieorganicznego materiału te konieczne do życia cząsteczki.<br />
Teraz wytworzył się nowy stan równowagi: zarówno same komórki porfirynowe jak i "właścicielki niewolników" mogły rozmnażać się bez przeszkód również w środowisku stopniowo coraz uboższym w zwykły pokarm. Stały się one protoplastami pierwotnych zielenic i dzisiejszych roślin. A w miarę jak wzrastała ich liczba, pojawiła się znowu szansa przetrwania dla niektórych innych jeszcze komórek typu "bezporfirynowego". Dotyczyło to w każdym razie tych, które potrafiły w porę wyspecjalizować się w czysto rozbójniczym bytowaniu i zaanektować "połykaczy światła" jako swój standardowy pokarm.<br />
Wydaje się, że w taki sposób powstali podówczas pierwsi przodkowie wszystkich obecnych zwierząt (a więc także naszych własnych praojców). Jesteśmy wobec tego dalekimi potomkami komórek, które w owym czasie najpierw zostały przez rozwój skrzywdzone, bo nie dopuszczone do postępu osiąganego przez wcielanie komórek z porfirynami. Ci nasi protoplasci tylko dlatego przetrwali, że jako pokarm zaczęli wykorzystywać żywą substancję organiczną. Zrazu były to wprawdzie przede wszystkim ciała komórek roślinnych połykających światło. Ale prawdopodobnie nie trwało zbyt długo, gdy ów "zwierzęcy" typ komórki, koleją rzeczy zmuszony do prowadzenia egzystencji rozbójniczej, odkrył, że bliźni także stanowią zdatny do użytku pokarm.<br />
Pozostały więc tylko pierwotne zielenice, dalej te komórki, które je w siebie wcieliły jako chloroplasty, oraz komórki bezporfirynowe, odżywiające się innymi żywymi komórkami. Wszystkie inne komórki i biologiczne struktury owej pierwszej godziny musiały zapewne podówczas zginąć z braku pożywienia. Nie pozostał po nich żaden ślad. Znikły w Hadesie wraz z niezliczonymi zarodkami życia, o których Pascual Jordan twierdzi, że nigdy nie istniały.<br />
Taki tok myślowy może nasuwać nam przypuszczenie, że już wówczas, gdy przed trzema i pół miliardami lat życie dopiero zaczynało się pienić na Ziemi, zapadła pewna decyzja, której konsekwencje wyciskają zasadnicze piętno na naszym obecnym zachowaniu i dzisiejszym społeczeństwie. Przymus posługiwania się innymi żyjącymi organizmami jako pokarmem mógł bardzo łatwo stać się zarodkiem wszystkich późniejszych form agresywności. Może taki bieg spraw i wypływające z niego skutki pozwolą nam nawet łatwiej zrozumieć, dlaczego pozbawienie pożywienia i skłonność do agresji tak mocno są ze sobą związane. Krąg się zamyka, gdy pomyślimy o tym, że ostateczne rozwiązanie problemu wyżywienia świata zostanie znalezione dopiero wtedy, gdy tajemnica fotosyntezy będzie całkowicie wyjaśniona naukowo.<br />
Ludzkość tak się dzisiaj rozrosła, że równowaga pomiędzy dostawą pokarmu organicznego a wzrastającym zapotrzebowaniem zaczyna znowu ulegać zaburzeniom (po raz pierwszy od trzech i pół miliarda lat). Dzisiaj również jedynym wyjściem jest jak najprędzej nauczyć się wykorzystywania energii słonecznej do produkcji żywności. Gdy rozwiążemy zagadkę fotosyntezy, będziemy mogli - z "opóźnieniem" kilku miliardów lat - powtórzyć dzięki środkom<br />
techniki ów krok, który najdawniejsze pierwotne zielenice postawiły już przed tylu laty. Będziemy mogli uniezależnić się od zwierzęcego i roślinnego pożywienia i sami wytwarzać żywność organiczną zasadniczo w dowolnych ilościach - z wody, atmosferycznego dwutlenku węgla i niektórych minerałów glebowych. Czy świadczyłoby o nadmiarze optymizmu, gdybyśmy wierzyli, że taka możliwość nie tylko uwolni ludzkość raz na zawsze od wszelkich kłopotów żywnościowych, ale także że związane z tym oswobodzenie od rozbójniczego sposobu odżywiania się ułatwi jej usunięcie nadmiernej skłonności do agresji, której wzrost napawa nas obecnie tak wielką troską?<br />
Z drugiej strony ogromna, trwająca miliardy lat droga okrężna, która w takim wypadku doprowadziłaby nas w końcu znowu do tego prastarego rozwiązania, na pewno nie była daremna. Niewyobrażalnie długi "czas bezchloroplastowy" wymusił na rozwoju zwierząt, a tym samym i naszym, nieprzebraną liczbę skomplikowanych funkcji i wydolności (z tego punktu widzenia prawie wszystkie zdają się funkcjami zastępczymi i wydolnościami okrężnymi), z których rośliny, żyjące jako "właścicielki niewolników", mogły śmiało zrezygnować. Gdy sobie przypomnimy zdanie barona Mereżkowskłego, musimy stwierdzić, że lew różni się od rośliny nie tylko swoją żądzą krwi, ale w nie mniejszym stopniu swoją ruchliwością, swymi narządami zmysłów, swoją "świadomością", wreszcie zdolnością szybkiego reagowania na zmiany otoczenia, a szybkość tę zapewnia wyłącznie przewodnictwo nerwowe istoty ciepłokrwistej oddychającej tlenem.<br />
Od pewnego czasu istnieją uchwytne wskazania, że droga rozwojowa, którą na tych ostatnich stronach naszkicowałem, jest czymś więcej niż tylko niestworzoną bajką. Badania ostatnich lat dostarczają wciąż nowych informacji wspierających pogląd, że zdarzenia mogły istotnie tak wówczas przebiegać. Jedną z największych rewelacji jest sposób, w jaki żyjący dzisiaj jeszcze jednokomórkowiec - pantofelek Paramecium bursaria - postępuje z glonami Chlorella (potomkami owych pierwotnych zielenic).<br />
Paramecium bursaria ma te wszystkie organelle, które z komórki czynią twór nowoczesny i wysoko rozwinięty. Ale nie ma chloroplastów. Aby się odżywiać, jest więc skazane na obecność organicznych cząsteczek jako pokarmu. Nie potrafi sam budować ich z substancji nieorganicznych. Jest zatem zwierzęciem - gdybyśmy chcieli przyjąć za punkt wyjścia dychotomiczny podział przyrody ożywionej na królestwo roślin i królestwo zwierząt.1 Tymczasem dokładne obserwacje tego jednokomórkowca wykazały, że takie etykietki bardzo wątłe miewają podstawy.<br />
To dziwaczne zwierzątko, pantofelek, nauczyło się bowiem wciągania w siebie określonej liczby chlorelli, które pomagają mu w wyżywieniu. Liczba wciąganych glonów (zwykle trzydzieści do czterdziestu) jest najwyraźniej utrwalona dziedzicznie w zależności od typu pantofelka. Pewne ciekawe doświadczenia dowodzą, że w tym przypadku nie o chloroplasty chodzi, lecz wyraźnie nadal o samodzielne zielone glony.<br />
Uczonym udało się pod mikroskopem ostrożnie wydobyć drobne zielone ciałka z żyjącego pantofelka. Żaden ze składników dzisiejszej komórki roślinnej nie przeżyłby takiego zabiegu. Tymczasem co się okazuje: Paramecium bursaria dalej rozwijało się wspaniale, a wyswobodzone zeń zielone ciałka również rosły, żywiły się i rozmnażały. Były to właśnie samodzielne Monera, a mianowicie glony Chlorella, a nie żadne samodzielne organelle.<br />
Następne interesujące odkrycie polegało na stwierdzeniu, że pozbawiony swoich glonów pantofelek tylko dopóty się rozwijał i mógł rozmnażać przez podział, dopóki miał w swoim otoczeniu dostatecznie dużo organicznego pożywienia.<br />
Gdy eksperymentatorzy przestawali dostarczać mu takiego pokarmu - umierał śmiercią głodową. Pozornie nie ma w tym nic szczególnego. Tymczasem wynik ten natychmiast się zmienia, skoro tylko do roztworu, w którym pływa pantofelek, wprowadza się ów typ chlorelli, w jakim dane Paramecium bursaria się wyspecjalizowało. Przy pierwszym kontakcie pantofelek od razu pochłania jeden glon. I nawet jeśli jest najbardziej wygłodniały, nie trawi go. Przeciwnie, glon doskonale się rozwija, a po krótkim czasie zaczyna się nawet w plazmie pantofelka rozmnażać przez podział.<br />
Najbardziej zdumiewający jest ostatni rezultat doświadczenia. Wygląda nieomal na to, że pantofelek umie liczyć: pochłonięta chlorella w opisywanym doświadczeniu dzieli się bowiem dokładnie dopóty, dopóki nie powstanie liczba "niewolników" charakterystyczna dla danego typu Paramecium. Z tą chwilą rozmnażanie ustaje. Musimy więc założyć, że jakieś sterujące rozkazy pantofelka (prawdopodobnie i w tym wypadku przekazywane przez specjalne enzymy) regulują rozmnażanie się pochłoniętych glonów stosownie do jego własnych potrzeb. Nie musimy chyba dodawać, że zasiedlony "przepisową" liczbą chlorelli pantofelek może naturalnie przetrzymać bez trudności okres braków pokarmowych. Dzięki swym foto-syntetycznym zdolnościom jego "niewolnicy" troszczą się w dostatecznym stopniu o wytwarzanie potrzebnych materiałów podstawowych. Ciekawe wreszcie jest, że taki pantofelek, który już wszedł w posiadanie typowej dla siebie liczby glonów, nie tylko pochłania, ale bez żadnych oporów trawi nowe chlorelle, gdy na nie natrafi. Widocznie znajduje on jakoś chemicznie swoich "stałych lokatorów", aby móc ich odróżnić od normalnej zdobyczy.<br />
Dzięki temu przykładowi biologowie uzyskali więc pewien model, który nam dzisiaj jeszcze poglądowo ukazuje, jak przebiegał ten etap ewolucji, który od bezjądrowych prakomórek doprowadził do komórek wyższych wyposażonych w organelle. Decydującą różnicą pomiędzy tą drogą dalszego rozwoju a drogą, której się tak długo daremnie poszukiwało, jest to, że wyżej zorganizowane komórki nie są - jak można było sądzić - lepiej rozwiniętymi bezpośrednimi potomkami bezjądrowych prakomórek, lecz są rezultatem jak gdyby<br />
symbiotycznego połączenia rozmaitych prakomórek o różnym wyspecjalizowaniu funkcji i wydolności.<br />
Retrospektywnie znowu nietrudno zrozumieć, że prościej i łatwiej było przebyć taką drogę niż w ciągu całych pokoleń dążyć do wytwarzania, jednej za drugą, rozmaitych funkcji i wydolności w komórkach tego samego rodzaju. Ta zastosowana przez przyrodę metoda przypomina trochę nowoczesne metody budowy domów z elementów prefabrykowanych. Komórki, które potrafią się w swojej funkcji uzupełniać, łączą się i zaczynają współdziałać. W ten sposób prakomórka mogła nabyć określonych wydolności całkowicie gotowych ("prefabrykowanych"), w postaci wyspecjalizowanej komórki siostrzanej, unikając konieczności przejścia mozolnego (i niepewnego) procesu wykształcania samej wszystkich funkcji (bądź rezygnowania z nich). Zobaczymy jeszcze, że opisana tu historia powstania dotyczy nie tylko chloroplastów, lecz prawdopodobnie również innych organelli komórkowych.<br />
Istnieje jeszcze jedno odkrycie, które pozwala hipotezę, że wszystko właśnie tak przebiegało, uważać dzisiaj prawie za dowiedzioną. W ostatnich latach znaleziono w chloroplastach komórek wyższych (zresztą także już i w mitochondriach) takie DNA, które różnią się od DNA komórki, do jakiej przynależy dana organella. Zdaniem większości naukowców odkrycie to stanowi ostateczny dowód na to, że co najmniej te dwie organelle musiały pierwotnie być samodzielnie żyjącymi komórkami. Tylko wtedy bowiem, jeżeli takie jest ich pochodzenie, a nie są one same jedynie budulcem, można zrozumieć to, że zawierają w sobie własny plan budowy, odmienny od planu obejmującej je komórki.<br />
W tym miejscu trzeba chyba zwrócić uwagę, że twierdzenie, jakoby organelle komórkowe prowadziły "żywot niewolniczy", jest nieco przesadzonym dramatyzowaniem sytuacji. Jak bardzo jednostronne byłoby takie stanowisko, wynika pośrednio także z doświadczeń nad Paramecium bursaria. Ten jednokomórkowiec dlatego przecież stał się tak radośnie przez biologów przyjętym przypadkiem modelowym, że jego składniki - a więc samo Paramecium i zawarte w nim chloroplasty - można utrzymać przy życiu również w stanie rozdzielonym. Już to świadczy o charakterze tych chloroplastów jako pierwotnie samodzielnych glonów. Znalezienie zaś tego dowodu dlatego trwało tak bardzo długo, że możliwość takiego dzielenia jest rzeczą wyjątkową.<br />
We wszystkich innych badanych do tej pory przypadkach - a uczeni przeprowadzali od czasów Mereżkowskiego wciąż od nowa takie doświadczenia - po dokonaniu rozdziału ginie w najkrótszym czasie nie tylko komórka, ale także izolowana organella. Mówiliśmy już o tym, że chloroplasty, rybosomy i mitochondria jako odwirowana frakcja komórkowa dają się do celów badawczych utrzymać przy życiu tylko przejściowo.<br />
Żadna organella dzisiejszej komórki nie potrafi już prowadzić prawdziwie<br />
samodzielnego życia, żywić się i rozmnażać o własnych siłach. Z tego wolno wnioskować, że organella dawno potrafiła dla siebie wyciągnąć korzyści z nowej sytuacji. Podobnie jak pasożyt, zrezygnowała z podtrzymywania wielu ważnych dla życia funkcji, w związku z czym w zakresie tych funkcji pasożytuje na swoim "gospodarzu". Co prawda nie możemy dzisiaj jeszcze powiedzieć, o jakie funkcje tu konkretnie chodzi. Jednakże to, że zapewne tak jest, wynika logicznie z faktu, że żadna organella nie jest już zdolna do samodzielnego bytowania.<br />
Tymczasem użyte w tym miejscu pojęcie pasożytnictwa jest wyrazem jednostronnego i nieobiektywne-go spojrzenia na sytuację i efektem niedopuszczalnej oceny, której ofiarą pada tym razem organella. Przecież organella także służy żywicielowi przez swoją fotosyntetyzującą działalność. Ze związku korzystają więc obaj uczestnicy. Taką formę kooperacji biolog określa mianem symbiozy. Zgodnie więc z poglądem, który w świetle opisanych tutaj najnowszych osiągnięć nauki zaczyna przeważać, komórki "postępowe" są rezultatem symbiotycznego połączenia się różnorakich wyspecjalizowanych komórek bezjądrowych.<br />
Teraz muszę jeszcze na dowód, że sprawa nie dotyczy wyłącznie chloroplastów, krótko zrelacjonować, co - jak nam się zdaje - wiemy już o powstaniu innych organelli komórkowych. W tym celu możemy znowu nawiązać do konkretnej historycznej sytuacji, jaką hipotetycznie przyjęliśmy dla praoceanów w owej epoce.<br />
Opis tej sytuacji przerwaliśmy w momencie, gdy pierwszy globalny kryzys żywnościowy został przezwyciężony dzięki masowemu pojawieniu się pierwszych typów komórek zawierających chloroplasty. Stwierdziliśmy także, że ich tak szybko osiągnięta przewaga otworzyła nowe możliwości życia innemu typowi komórek, a mianowicie tym komórkom bez chloroplastów, które dotąd jeszcze nie były zginęły z głodu i w porę przestawiły się na rozbójniczy sposób odżywiania.<br />
Tymczasem tak szczęśliwe pojawienie się nowego pokarmu pociągnęło za sobą również nowe problemy. Pokarm ów nie nadawał się już do tak prostego i biernego połykania w każdej chwili jak nieożywione, abiotycznie powstałe wielkie cząsteczki, które do tej pory stanowiły pożywienie. Wiele roślinnych jednokomórkowców na pewno było już wtedy bardzo żwawych i ruchliwych, na przykład glony wyposażone w biczykowate cienkie wici, bakterie obsadzone rzęskami albo też takie, które skręcone w kształcie korkociągu posuwały się naprzód obrotowym lub wijącym się ruchem.<br />
Znowu zmieniło się środowisko - ważne jest bardzo, abyśmy na ten aspekt zwrócili szczególną uwagę! - tym razem w sensie decydującej zmiany właściwości, cechujących niezbędny do życia pokarm. Stał się on bowiem ruchomy. Aby skutecznie upolować taką zdobycz, trzeba było samemu być ruchliwym. Zmiana środowiska była równoznaczna z nowym wymaganiem, z<br />
przymusem rozwinięcia nowej cechy, nabycia nie posiadanej dotąd zdolności - pod groźbą zagłady.<br />
Na cóż się mogła przydać największej komórce jej przewaga, jeżeli zdobycz po prostu od niej odpływała? W owej fazie znowu pomarły niezliczone komórki, ponieważ ich predyspozycje już nie odpowiadały nowo powstałym właściwościom pokarmu, ponieważ nie potrafiły dostosować się do tej zmiany środowiska. Jednakże i tym razem pewnej liczbie komórek - chociaż według wszelkiego prawdopodobieństwa znowu bardzo nieznacznej - udało się w porę przestawić. Uzyskały one pewne narzędzie, które umożliwiło im szybkie poruszanie się, a tym samym skuteczny pościg za umykającą zdobyczą; narzędziem tym były wici.<br />
Te organelle również nie zostały wytworzone stopniowo przez komórki, które dzisiaj je mają, w toku trudnego i powolnego procesu rozwoju, lecz zostały nabyte jako "gotowa jednostka", według zasady symbiotycznego współdziałania. Partnerkami, które w tym wypadku wniosły tę potrzebną wydolność do społeczności, były krętki (Spirochaeteae). Tak biologowie nazywają owe drobne bezjądrowe bakterie, zbudowane na podobieństwo korkociągu, posuwające się ruchem obrotowym i wijącym.<br />
Także w tym wypadku obie strony zyskały na tej kooperacji. Głodna komórka, do której powierzchni po raz pierwszy przywarł krętek, nagle została wprowadzona w ruch dostatecznie szybki na to, aby zwiększyć jej szansę przy poszukiwaniu pokarmu. Małe krętki zaś mogły się teraz odżywiać szczątkami komórek, które były zbyt duże na to, aby spirochety mogły same sobie dać z nimi radę. Zresztą dla tego przypadku nabycia wici odnaleziono tymczasem również formy przejściowe wśród obecnie żyjących jednokomórkowców. Ponadto za wiarygodnością tej drogi rozwoju przemawiają odkryte przy zastosowaniu mikroskopu elektronowego zbieżności w ultrastrukturze wici i dzisiaj jeszcze wolno żyjących krętków.<br />
Wreszcie ostatni przykład tej zasady kooperatywnego łączenia się na poziomie komórkowym. Dotyczy on mitochondriów i jest może pod pewnymi względami (w każdym razie z naszego ludzkiego punktu widzenia) najważniejszy. Przypominamy: mitochondria są to organelle, które nazywa się także "silnikami komórki", ponieważ zachodzą w nich procesy oddychania dostarczające energii. Przecież oddychanie oznacza "spalanie", bądź, mówiąc ściślej językiem chemii: rozkład - za pomocą tlenu - cząsteczek większych (przede wszystkim cukru gronowego) na mniejsze (mianowicie wodę i CO2) przy jednoczesnym uzyskaniu uwalniającej się energii wiązań.<br />
Ale cóż miały teraz robić mitochondria (potrafią one - jak widzimy - uwolnić energię przy użyciu tlenu) w praatmosferze, w której - jak to szeroko omawialiśmy - w ogóle nie było wolnego tlenu? Gdzie nawet nie powinno było być wcale wolnego tlenu, gdyż jego utleniająca siła nie byłaby dopuściła do<br />
powstania tych wszystkich wielkich cząsteczek i biopolimerów, które pozwoliły osiągnąć ten etap, do jakiego doszliśmy obecnie?<br />
Gdy zadamy sobie takie pytanie, rozumiemy od razu, że również mitochondria musiały być znowu jakąś odpowiedzią na zmianę warunków środowiska; przystosowawczą reakcją dopiero co powstałego życia na nowe wyzwanie; kryzysem, który domagał się właściwej odpowiedzi, ponieważ alternatywą byłaby nieuchronna zagłada. Wszystko, czego wolno nam się dzisiaj z różnych uzasadnionych przyczyn domyślać w kwestii powstania mitochondriów, przemawia za słusznością tej hipotezy. Wygląda na to, jakoby mitochondria stanowiły odpowiedź na śmiertelne, zagrażające wszelkiemu życiu niebezpieczeństwo ze strony innego typu organelli, o jakim właśnie mówiliśmy - ze strony chloroplastów.<br />
Dla lepszego rozumienia trzeba w tym miejscu znowu wtrącić małą dygresję. Musimy się bowiem przynajmniej krótko zająć zagadnieniem, skąd właściwie czerpały swoją energię życiową komórki w beztlenowej jeszcze praatmosferze. Odpowiedź jest stosunkowo prosta, istnieją bowiem do dziś potomkowie owych pierwotnych żyjących beztlenowe (anaerobowych) komórek. Możemy więc szczegółowo badać ich przemianę materii. Wynik: beztlenowce zdobywają energię napadową nie przez oddychanie tlenowe, lecz (abstrahując od wyjątków) przez proces rozkładu określany jako "fermentacja".<br />
Cząsteczką typową, o stosunkowo dużej energii wiązań, a jednocześnie łatwo rozkładającą się, jest cukier gronowy - glukoza. Toteż glukoza jest jednym z najważniejszych i najbardziej rozpowszechnionych środków spożywczych. Do rozkładu glukozy komórka niekoniecznie potrzebuje tlenu. Nawet dzisiejsze tlenowce załatwiają wciąż jeszcze pierwszy etap rozkładu glukozy beztlenowe, a dopiero potem przechodzą do spalania tlenowego.<br />
Wszystkie żyjące komórki bowiem rozkładają glukozą (podobnie jak inne służące za pokarm cząsteczki) "na raty", w wielu kolejno po sobie następujących etapach. W pierwszej chwili wydaje się to niepotrzebnym utrudnieniem. Ale trzeba sobie uzmysłowić, że gwałtowny, następujący jednorazowo rozkład cząsteczki glukozy na jego produkty, wodę i dwutlenek węgla, wyzwoliłby tak znaczną ilość ciepła, że żadna żywa komórka nie zniosłaby tego. Dlatego komórki się nie śpieszą. Każda z naszych komórek rozkłada "pokarm energetyczny", glukozę, w ciągu nie mniej niż dwóch tuzinów kolejno po sobie następujących stadiów. Każdy z nich wyzwalany jest, w wiadomy nam już sposób, przez własny enzym. Umożliwia to komórce kontrolę nad tempem rozkładu, a tym samym nad uwalnianiem energii chemicznej rozkładanej cząsteczki, ponadto nie dopuszcza, aby rozkład glukozy biegł jak reakcja łańcuchowa.<br />
Mniej więcej dziesięć pierwszych etapów cząstkowych przebiega anaerobowo, beztlenowe, również w komórce organizmu oddychającego tlenem. W tym<br />
procesie glukoza jest jednak rozkładana tylko do stanu produktu przejściowego, tak zwanego kwasu pirogronowego. Bez tlenu rozkład w tym miejscu ustaje. Dalszy rozkład, a tym samym uwolnienie energii chemicznej wciąż jeszcze zawartej w kwasie pirogronowym, możliwy jest tylko przy udziale tlenu. Ta pierwsza, beztlenowa faza oddychania jest identyczna z procesem, który biochemik nazywa fermentacją.<br />
Jest to, gdy się zastanowimy, niezwykle pouczające stwierdzenie. Uzupełnia je odkrycie, że ten pierwszy etap rozkładu cukru gronowego nie odbywa się w mitochondriach, lecz w bezorganellowych ("archaicznych") obszarach plazmy komórkowej. Wreszcie ów częściowy rozkład, przebiegający według zasady fermentacji anaerobowej, jest identyczny z procesem przemiany materii, z którego większość żyjących jeszcze dzisiaj beztlenowców czerpie swą energię napędową. Tyle tylko potrafią. Doprowadzają wyłącznie do wytworzenia kwasu pirogronowego (bądź substancji pokrewnych). Dalej nie umieją już wykorzystać cukru gronowego jako pokarmu. Jest to bowiem niemożliwe bez tlenu.<br />
Wszystkie te odkrycia pozwalają wysnuć wniosek, że proces przemiany materii zwany fermentacją jest najstarszą, pierwotną formą rozkładu glukozy. On to pomagał odżywiać się prakomórkom dostosowanym do beztlenowej atmosfery. To, że wskutek takiego niepełnego rozkładu wykorzystanie pożywienia było bardzo niedoskonałe, nie odgrywało żadnej roli, dopóki istniały dostateczne ilości pokarmów, a funkcje komórek nie zużywały zbyt wiele energii.<br />
Tymczasem warunki ponownie się zmieniły. "Świat, który sam jest skończony i ciągle się zmienia, nie może wszak mieścić w sobie ani nieskończoności, ani trwałości" (zob. s. 78). Jeżeli w sferze kosmicznej, gdzie działają "tylko" siły fizyczne, nie istnieje żadna równowaga, jakżeż moglibyśmy założyć utrzymanie się jej na powierzchni ziemskiej w owych warunkach, które stały się tak niezwykle skomplikowane?<br />
To, że porządek tym razem wyrwał się z zawiasów, przypisać trzeba działalności chloroplastów. Opisałem już, jak pojawienie się ich uratowało komórki praczasów od zagłady wskutek braku pokarmu; wspomniałem także, że spełniają one po dziś dzień tę niezbędną funkcję bieżącej dostawy pożywienia. Jak każda rzecz, również działalność chloroplastów ma dwa oblicza. Fotosynteza nie tylko stała się sposobem czerpania i magazynowania energii, lecz jednocześnie - jak każdy inny proces przemiany materii - wytwarzała produkty rozkładu.<br />
Zrazu nie stanowiło to żadnego problemu. Pierwsze, wstępne szczeble przemiany energii promienistej w chemiczną, znacznie prymitywniejsze i oczywiście mniej wydajne aniżeli w pełni rozwinięta fotosynteza epok późniejszych, jeszcze nie wytwarzały produktów rozkładu, które powodowałyby zmiany w otoczeniu. Ale w ciągu dalszych milionów lat stopniowo pojawiały się nowe wciąż i coraz efektywniej pracujące typy chloroplastów. Na ostatnim szczeblu postępu, który został wreszcie osiągnięty zapewne dopiero po bardzo<br />
długim okresie rozwoju, niezbędny do procesu fotosyntezy wodór wytwarzały same chloroplasty przez rozkład cząsteczek wody (H2O).<br />
Osiągnięta tym samym nowoczesna forma fotosyntezy zdaje się optymalnie wykorzystywać ten sposób zdobywania energii. O ile nam wiadomo, nie mógł on już do dnia dzisiejszego być jakoś zasadniczo udoskonalony. O jego efektywności mówi ponadto sukces, który na tym ostatnim etapie osiągnęły komórki, a który odczytujemy z bardzo starych skamieniałości. Wynalazek fotosyntezy w jej ostatecznej postaci doprowadził do gwałtownego rozmnożenia się pierwotnych zielenic, a o rozmiarach tego rozrostu świadczą dzisiaj imponujące osady powstałe z ich szczątków. Jednakże swoisty proces, który stał się przyczyną tego sukcesu, wydzielał tlen jako produkt rozkładu. Pierwotne zielenice i utworzone z nich chloroplasty rozkładały, jak mówiłem, wodę na jej części składowe. Wodoru potrzebowały do fotosyntezy. Tlen pozostał. Chloroplasty nie miały dlań zastosowania.<br />
Zatem pojawienie się w pełni dojrzałych chloroplastów oznaczało początek końca atmosfery pierwotnej. Skoro w takiej masie, do jakiej rozmnożyły się w związku z odniesionym sukcesem, produkowały one wolny tlen, to ów nie znany dotąd gaz musiał się odtąd nagromadzać w atmosferze. Od tego momentu zawartość tlenu w atmosferze ziemskiej musiała wzrastać stale i niepowstrzymanie. Skutkiem było zagrożenie na skalę światową wszystkich dotąd powstałych form życia. Nie było ani jednego organizmu przygotowanego na pojawienie się tlenu, który występował przedtem w znikomych ilościach. Sprawa była tym drażliwsza, że tlen dzięki swej znacznej aktywności chemicznej groził zaatakowaniem w najkrótszym czasie wszelkiej substancji organicznej. Dotyczyło to oczywiście wszystkich organizmów, które nie mogły się bronić specjalnymi środkami ochronnymi, jak na przykład enzymami inhibitującymi, przed siłą utleniania tego nowego składnika atmosfery. Innymi słowy, tlen, gdy po raz pierwszy zjawił się na Ziemi, był gazem stanowiącym śmiertelne niebezpieczeństwo dla wszelkiego ziemskiego życia.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>13. PRZYSTOSOWANIE PRZEZ PRZYPADEK?</b></span><br />
<br />
Po wielokrotnie powtarzających się kryzysach pokarmowych doszło teraz do największej spośród wszystkich katastrof. Jakkolwiek wiedza nasza o tej tak bardzo dawnej epoce nie jest kompletna, wszyscy naukowcy są zgodni co do tego, że w tamtym czasie, w wyniku klęski, która nawiedziła cały ówczesny świat, prawie wszystkie powstałe już formy życia musiały ulec zagładzie.<br />
Pomarły one wskutek zatrucia tlenem. Przeżyły tylko bardzo nieliczne, ratując dla następnej kolejnej epoki cenne doświadczenia, zdobyte do tej pory przez życie. Wydawało się, jakoby jakiś zły duch zasnuł naszą planetę trującym obłokiem.<br />
Tym razem przyczyna także nie przyszła z zewnątrz. Podobnie jak w przypadku wszystkich poprzednich kryzysów, wywołało ją samo życie. Ziemia nie jest "sceną". Środowisko nie jest tylko biernym tłem, na którym "rozgrywa się" życie. Jego pojawienie się z gruntu przemieniło Ziemię. A zmiany te z kolei zwrotnie oddziaływały na życie i wpływały na przyjęty przez nie kierunek rozwoju.<br />
Przypomnijmy sobie w tym miejscu, że dialog pomiędzy życiem a środowiskiem ziemskim rozpoczął się od tego, że środowisko zrodziło życie. Zatem owo - w wyobrażeniu tak wielu ludzi bierne - środowisko było partnerem aktywnym, sprawczym, który w ogóle cały dialog zainicjował. Beztlenowa atmosfera dzięki działaniu promieniowania nadfioletowego i innym rodzajom energii spowodowała powstanie coraz bardziej złożonych cząsteczek, a wreszcie biopolimerów - w początkowo jeszcze jałowych wodach praoceanów. Skoro tylko utworzyły się z nich pierwsze żyjące komórki, stężenie biopolimerów zmniejszało się nieustannie. Stanowiły one bowiem obecnie pokarm, były zatem zużywane szybciej, aniżeli mogły od nowa powstawać.<br />
Skutkiem tego wpływu, który życie bezpośrednio od chwili pojawienia się wywierało na środowisko, był wspomniany pierwszy kryzys pokarmowy. Został on opanowany dzięki temu, że ubogie w pokarm środowisko spowodowało ujawnienie się i szybkie rozmnożenie nowego typu komórek. Były nimi "połykacze światła", komórki zawierające porfiryny, które potrafiły utrzymać się również w tym uboższym w pokarm organiczny otoczeniu dzięki temu, że z pomocą światła słonecznego same budowały niezbędne związki organiczne. W środowisku wzbogaconym teraz o komórki tego typu przetrwać mogło jednak również kilka rodzajów komórek, nadal zależnych od pokarmu organicznego. W tym celu musiały się tylko przestawić na żywienie innymi żyjącymi komórkami.<br />
Zdawało się więc, że w końcu została osiągnięta pewna równowaga.2 Ale było to tylko mylące złudzenie. Owe komórki bowiem, uprawiające fotosyntezę i stanowiące drogę wyjścia z pierwszego kryzysu, właśnie przez swą nową aktywność przygotowywały następną groźną zmianę środowiska: powodowały<br />
zmiany w atmosferze ziemskiej, która do tego momentu wydawała się tak stabilna i zaufania godna. Pierwszy raz od czasu istnienia Ziemi w jej powietrznej powłoce zaczęło gromadzić się coraz więcej tlenu.<br />
Teraz już wystarczą nam hasła wywoławcze, aby opisać, jak niebezpieczeństwo zostało tym razem przezwyciężone. Wzorzec, według którego życie zareagowało na ponowne i znowu pozornie beznadziejne zagrożenie, w głównych swych zarysach prawie nie różni się od historii poprzednich przypadków. Znowu pojawia się nowy typ komórki. Teraz są to bakterie, które dzięki pewnym nie znanym do tej pory enzymom są chronione przed nowym składnikiem atmosfery, przed tlenem.<br />
I znowu na tym się nie kończy. Podobnie jak w tamtych przypadkach, życie i tym razem nie zadowala się bynajmniej samym odparciem niebezpieczeństwa. Zmiana środowiska zdaje się stanowić zawsze nie tylko niebezpieczeństwo, lecz jak gdyby wyzwanie, pobudzające fantazję rozwoju. Nowe bakterie, niewrażliwe na tlen, rozmnażające się szybko kosztem mniej szczęśliwych, "staroświeckich" komórek, odkrywają prędzej czy później możliwość wykorzystania dla siebie większej aktywności chemicznej tlenu - a przecież pierwotnym i najpilniejszym zadaniem była tylko obrona przed nią.<br />
Sztuki tej z pewnością dokonało znowu bardzo niewiele spośród astronomicznie wielkiej liczby bakterii, może tylko tuzin, a może nawet jedna jedyna. Jedna jedyna bakteria wystarczałaby w tej sytuacji. Jej nowa zdolność wykorzystywania tlenu jako dostawcy energii potrzebnej do przemiany materii musiała nadać jej tak fantastycznie wielką przewagę nad wszystkimi konkurentami, że jej potomstwo, które talent ten odziedziczyło, miało nieporównywalnie większe szansę przeżycia. A oznacza to, że nowy, bardziej rozwinięty typ komórki, pierwszy tlenowiec w historii Ziemi, opanował widownię dziejów w ciągu niewielu tysięcy wieków.<br />
Przewaga tej pierwszej oddychającej bakterii polegała w końcu także tylko na jej zdolności otwarcia sobie pewnego źródła energii, które do tej pory wydawało się nieosiągalne. W przypadku komórek zawierających porfiryny w grę wchodziło odkrycie, że można "naciągnąć" Słońce jako dostarczyciela energii. W porównaniu z tym odkrycie pierwszych oddychających bakterii wydaje się nader skromne. Sprowadza się ono do "poznania", że kwas pirogronowy, odpadowy produkt końcowy komórek żyjących z fermentacji, zawiera nie wykorzystane jeszcze ilości energii. Mogą one służyć wyłącznie temu, kto nauczył się obchodzić z tlenem.<br />
"Oddychanie" oznacza po prostu dalsze rozkładanie tego i innych produktów końcowych rozkładu fermentacyjnego przy udziale tlenu, przy czym jest to tym razem rozkład ostateczny i zupełny, aż do nie dających się już zużytkować kamyków budulcowych, CO2 i wody. Kto potrafi oddychać, ten opanował ów proces zdobywania energii, o całe niebo przewyższający proces fermentacji<br />
(ponieważ właściwie dopiero oddychanie zamyka niepełny proces rozkładu, jakim jest fermentacja). Czyż można się więc dziwić, że od tej pory tlenowce brały górę w wyścigu? Kto pozna te rozwiązania, ten zrozumie, dlaczego (abstrahując od zanikających wyjątków, a mianowicie istniejących dzisiaj jeszcze beztlenowych gatunków bakterii) wszystkie obecne żyjące zwierzęta, czy to ameby, czy słonie, komary czy muchy - oddychają.<br />
Zdumiewać może tylko, jak się to stało, że wszystkie formy życia potrafiły przyswoić sobie tę skomplikowaną chemiczną formę wytwarzania energii przez oddychanie tlenowe. Ale znowu odpowiedź brzmi, że oczywiście wystarczało "odkryć" oddychanie tylko kilka razy, może tylko jeden jedyny raz. Komórka, której się to udało, a także jej przez nieustanne podziały komórkowe powstałe potomstwo przekazały i tę zdolność w taki sposób, że dały się symbiotycznie pochłonąć większym komórkom.<br />
Także i w tym przypadku skorzystał na tym żywiciel. Miał bowiem udział w energii uwolnionej przez oddychającą bakterię. Ale i bakteria wyciągnęła korzyść - otrzymała ochronę, której udzielała jej większa komórka żywicielska. Jest to - zgodnie z tym, co nam do tej pory wiadomo - historia powstania mitochondriów, owych organelli, w których do dnia dzisiejszego przebiega wewnątrz komórki proces oddychania.<br />
Mitochondria są więc silnikami komórki, ponieważ wciąż jeszcze tylko w nich może zachodzić całkowity rozkład cząsteczek pokarmowych przy udziale tlenu. Ciało komórkowe, plazma, także w dzisiejszej komórce potrafi zaledwie sfermentować pokarm, rozłożyć go niecałkowicie, tylko do wymienionych już produktów pośrednich. Całe nasze wdychanie na nic by się nam nie zdało, gdyby w każdej z niezliczonych komórek, z których się składamy, nie znajdowały się setki małych mitochondriów, które jedyne potrafią coś począć z tlenem wchłanianym przez nasze płuca.<br />
Wszystko to jest zrozumiałe, dostępne naszemu rozumowi, pomimo że w szczegółach luki naszej wiedzy mogą być nawet bardzo wielkie. Zasada powstawania komórki wyższej, z jej organellami wyspecjalizowanymi w ściśle określonych wydelnościach, przez połączenie się bezjądrowych prakomórek różnorodnie wyspecjalizowanych, jest zgodna ze znanymi nam prawami natury - podobnie jak każdy spośród wielu etapów rozwojowych, które następowały jeden po drugim od czasu prą wybuchu. Ilustracja 16 ukazuje wyraźnie, jak tendencja ta mogła doprowadzić do powstania przodków dzisiejszych roślin, zwierząt i pozostałych form życia.<br />
Brak nam dotąd bezpośredniego wyjaśnienia tego, że DNA, nosiciel planu budowy komórki, skupiło się w odrębną, własną organellę i odgraniczyło w obrębie plazmy komórkowej w postaci jądra. Faktem jest bezsprzecznie, że wszystko to przebiegało zgodnie. Ponieważ jest to reguła bez wyjątków i ponieważ jądro komórkowe jest szczegółem bardzo wyraźnym, łatwo<br />
rozpoznawalnym pod mikroskopem, bez potrzeby specjalnego barwienia czy innych zabiegów, biologowie używają go jako znaku rozpoznawczego różnicującego oba rodzaje komórek. Mówią więc o komórkach bezjądrowych, gdy na myśli mają prymitywne komórki bez organelli; komórki wyższe, wyposażone w rozmaite organelle, nazywają zaś komórkami jądrowymi.<br />
Dotąd jeszcze nie udzieliliśmy sobie odpowiedzi na pytanie dotyczące innej kwestii, którą w naszych wyjaśnieniach przywoływaliśmy niejednokrotnie ostatnio bez wnikania w jej swoistą problematykę. Przy rekonstrukcji dziejów powstawania pierwszych oddychających komórek (a także innych organelli z wyspecjalizowanymi funkcjami) zadowoliliśmy się bowiem ogólnym sformułowaniem, że wystarczało, jeżeli spośród niezliczonych jednokomórkowców kilka nielicznych, może tylko jeden jedyny, wykazywało nową zdolność, nagle tak gwałtownie potrzebną.<br />
Wszystko to jest z pewnością poprawne w tym sensie, że cały dalszy przebieg był już tylko skutkiem rozmnażania się tej jednej komórki, która dzięki nowej wydolności zyskiwała odpowiednią przewagę. Tymczasem sporną sprawą jest naturalnie pytanie, w jaki właściwie sposób komórka taka osiągnęła tę zdumiewającą i tak nadzwyczajnie celowo dostosowaną wydolność.<br />
Jest to znowu jeden z tych problemów, na który tak skwapliwie powołują się wszyscy ci, co z jakichkolwiek powodów upierają się, że opowiedziana tu w grubszym zarysie historia jest w pewnym sensie jak gdyby "nie z t e g o świata", pomimo że - czemu oni przecież nie zaprzeczają - przebiegała na powierzchni naszej Ziemi. Nawet jeśli wydarzyło się to tylko jeden jedyny raz (a byłoby to wszak wystarczające), to wyjaśnienia wymaga, jak się to stało, że jakaś komórka nagle potrafiła oddychać, i to właśnie w takiej chwili, w której zdolność ta stała się tak gwałtownie potrzebna do dalszego rozwoju życia. Nawet jeżeli była to tylko jedna jedyna komórka, stajemy tutaj w obliczu podstawowego problemu, decydującego o wszelkiej biologicznej ewolucji: w jaki sposób taka komórka mogła być dostosowana do jakiejś cechy środowiska, o której nic jeszcze "wiedzieć" nie mogła, wtedy gdy powstała przez podział komórki macierzystej?<br />
Żadna komórka nie może "nauczyć się" - w ścisłym tego słowa znaczeniu - nowej funkcji biologicznej. Nie jest możliwe, aby komórka w chwili powstania jeszcze nie opanowała funkcji takiej jak oddychanie czy fotosynteza, i nabyła jej dopiero w ciągu dalszego życia. Takie funkcje bowiem wymagają określonych cielesnych "urządzeń". W naszym przykładzie, to jest w oddychaniu, są nimi specjalne enzymy. I to nowe enzymy, wyzwalające procesy biochemiczne, które stanowią podstawę oddychania, które, mówiąc inaczej, umożliwiają komórce celowe obchodzenie się z tlenem.<br />
Takie urządzenia, czyli enzymy, albo się ma, albo się ich nie ma. Są one częścią składową odziedziczonego planu budowy i są zakodowane w jądrze komórki przez DNA (albo też nie). Nikt nie może ich się "nauczyć". Oznacza to więc -<br />
jeżeli nasze dotychczasowe rozumowanie było poprawne - że przed mniej więcej trzema miliardami lat musiała istnieć co najmniej jedna komórka, która z góry, od chwili swego powstania, czysto przypadkowo rozporządzała wszystkimi enzymami potrzebnymi do obchodzenia się z tlenem - dokładnie wtedy, kiedy tlen wystąpił w atmosferze ziemskiej.<br />
Tak więc znowu pojawia się tutaj przypadek, który już w dotychczasowym przebiegu historii tak często i pod tak rozmaitym przebraniem ważną odgrywał rolę. Natrafiamy nań teraz w jego najczystszej, najbardziej bezlitosnej i prowokującej postaci. W tym wypadku bowiem nie chodzi już o zagadnienie samego prawdopodobieństwa jakiegoś zdarzenia przed jego nastąpieniem. Dowiedzieliśmy się przecież przy innej okazji, że gdy obszar możliwości dalszego rozwoju jest dostatecznie albo dowolnie wielki, przypadek ma stosunkowo małe znaczenie.<br />
Prawdopodobieństwo spadnięcia dachówki na bruk w pewien ściśle określony sposób może być nawet bardzo nikłe; mimo to nawet najbardziej sofistyczny rachunek prawdopodobieństwa nie podważa ani faktu upadku dachówki, ani dalszego ciągu historii, ponieważ jest zupełnie obojętne, w jaki szczególny sposób i z jakim indywidualnym skutkiem dachówka na bruk spadła.<br />
Krańcowemu nieprawdopodobieństwu tego szczególnego przypadku odpowiadają liczne inne możliwości realizacji tego zdarzenia. W jakiś tam sposób więc dachówka na pewno spadnie. Ta też logika rządziła powstaniem enzymów i innych białek, pomimo niezaprzeczalnego faktu, że owe specjalne zakodowania i sekwencje aminokwasów, które nasi biochemicy dzisiaj odkrywają, są wręcz astronomicznie nieprawdopodobne. Ale w czasie gdy powstawały, istniało prawie dowolnie wiele możliwości zaszyfrowania rozmaitych białek przez DNA.<br />
Tymczasem w tym momencie, do którego dotarliśmy, po raz pierwszy sprawa ma się zupełnie inaczej. Dalszy ciąg rozwoju nie jest już wcale dowolny. W okresie liczącym już miliardy lat rozwój sam wytyczał sobie coraz bardziej konkretny kierunek, zacieśniając stopniowo coraz bardziej swobodę działania na przyszłość. Gdy wczesna historia życia na Ziemi osiągnęła etap, w którym zawartość tlenu w ziemskiej atmosferze nieustannie wzrastała, możliwości tego, co się od tej chwili miało stać, wcale już nie były dowolnie wielkie.<br />
Przeciwnie: jeden jedyny, ściśle określony pierwiastek, tlen, ze swymi charakterystycznymi i typowymi właściwościami, wyciskał piętno na środowisku, na które zdane było życie. Na to, aby dotrzymać kroku radykalnym zmianom warunków życia, należało bezsprzecznie rozwinąć wydolności równie specyficzne, jak indywidualne były cechy tego nowego zjawiska w otoczeniu. Nie ma wszak dowolnie wielu chemicznych metod opanowania tak agresywnego pierwiastka, jakim jest tlen. W warunkach biologicznych istnieje może - nie wiemy tego z całą pewnością - tylko jedna, którą znamy, ponieważ została<br />
wówczas na Ziemi zrealizowana.<br />
Nieprawdopodobieństwo zdarzenia, od którego teraz wszystko zależało, tuż przed jego nastąpieniem było prawie równie wielkie, jak jest obecnie, gdy się patrzy wstecz i uwzględni inne możliwości. Mówiąc prościej: rozwój byłby wówczas uległ definitywnemu zahamowaniu, gdyby w tym momencie historii Ziemi nie była się pojawiła co najmniej jedna komórka, która czysto przypadkowo od chwili swego powstania posiadała dokładnie takie nowoczesne enzymy, jakie były potrzebne do oddychania. Powiedzmy sobie wyraźnie: komórka ta musiała mieć odpowiedni zestaw enzymów już w chwili powstania, a więc zanim w ogóle zetknęła się po raz pierwszy z tlenem w atmosferze.<br />
Czy taka zbieżność, powstała z czystego przypadku, jest w ogóle możliwa? Oto podstawowe pytanie wszelkiej ewolucji biologicznej. Przy jego rozstrzyganiu rozchodzą się poglądy wielkich umysłów. Odpowiedź "tak" jest czymś w rodzaju wyznania wiary współczesnego przyrodnika. Gdyby chcieć być złośliwym, można by powiedzieć, że właściwie nie ma on innego wyjścia, jak na to pytanie odpowiedzieć twierdząco. Postawił sobie przecież za cel wyjaśnianie zjawisk przyrodniczych w sposób rozumowy, a więc wyprowadzanie ich z praw natury, bez uciekania się do pomocy nadprzyrodzonej ingerencji.<br />
Wydaje się zrazu, że w tym miejscu, przy tej próbie zapędził się definitywnie w ślepą uliczkę.3 W co właściwie - w tych samemu sobie nałożonych warunkach wyjściowych - przyrodnik ma teraz wierzyć, jak nie w przypadek? Jakżeż inaczej można wyjaśnić z punktu widzenia przyrodoznawstwa, że dla dobra dalszego rozwoju nagle pojawia się komórka, która umie oddychać? Dokładnie w tej chwili, kiedy jest to nie tylko sensowne, lecz kiedy ta skomplikowana reakcja chemiczna jest absolutnie niezbędna do kontynuowania życia na Ziemi?<br />
Jak wiadomo, biolog posługujący się argumentami przyrodniczymi w tej przymusowej sytuacji radzi sobie stawiając podwójną hipotezę. Zakłada, że przy podziałach komórki wciąż zachodzą mutacje, a więc występujące przypadkowo drobne zmiany zmagazynowanego w jądrze komórkowym dziedzicznego planu budowy. Musi także przyjąć dodatkowo drugie założenie, że liczba komórek, w których takie mutacje zachodzą, jest dostatecznie wielka, aby wśród tych przypadkowych mutacji, znowu przypadkowo, znalazła się także i ta, która w danym momencie właśnie potrzebna jest ewolucji, a więc dalszemu rozwojowi życia.<br />
Tego rodzaju nagromadzenie celowych przypadków wystawia naszą dobrą wiarę na ciężką próbę. Mamy bowiem wierzyć, że przy podziale komórki oraz towarzyszącym mu podziale i podwojeniu DNA (obie komórki potomne potrzebują przecież kopii planu budowy i funkcji) w pewnym małym procencie zachodzą ciągle drobne "błędy": po podziale w jednej z komórek potomnych jakaś trójka nukleotydów nagle znajduje się na niewłaściwym miejscu, inna została wymieniona bądź całkowicie wypadła i tym podobne inne kombinacje.<br />
Dotąd nie ma w tym jeszcze nic szczególnego. Przeciwnie, byłoby to nawet bardzo dziwne i sprzeczne z wszelkim oczekiwaniem, gdyby w skomplikowanym procesie podziałów komórkowych podwojenie DNA zawsze, bez wyjątku, we wszystkich przypadkach przebiegało bez takich małych awarii. Ale przecież wiara nasza ma sięgać jeszcze znacznie dalej, jeżeli pragniemy dać sobie radą bez nadprzyrodzonego "kierownictwa" w tym całym procesie; każą nam wierzyć w twierdzenie biologów, że - bez względu na to, co przyniesie ze sobą przyszłość - pośród tych planów budowy, zmienionych przez przypadkowe zróżnicowania, znajdować się mają nie tylko niewypały (które bez wątpienia stanowią przeważającą większość wszystkich zachodzących mutacji), lecz także warianty, które czysto przypadkowo (bo jakżeby inaczej!) "pasują", które się więc nadają do opanowania nowych bądź do tej pory nie uwzględnianych warunków środowiska.<br />
Czy może cały problem traci nieco na ostrości przez niebywale długie okresy, które tu wchodzą w grę? Wydaje się pożyteczne i słuszne, żebyśmy w tym miejscu spróbowali sobie uzmysłowić tempo, w jakim następowały poszczególne kroki, które tutaj rozpatrujemy. Od prawybuchu do tej pory minęło - jak wolno domniemywać na podstawie przesłanek omówionych na początku tej książki - mniej więcej trzynaście miliardów lat. Upłynęło więcej niż połowa tego okresu, bo około ośmiu miliardów lat, zanim przyjścia i odejścia różnych pokoleń gwiazdowych zrodziły wszystkie te pierwiastki, z których się składa nasz dzisiejszy świat i zanim się wreszcie z nich utworzył nasz Układ Słoneczny, a wraz z nim Ziemia.<br />
Jakieś cztery i pół miliarda lat temu oziębienie skorupy ziemskiej posunęło się o tyle, że powstać mogły praoceany i pierwotna atmosfera, a w nich rodzić się procesy, które opisaliśmy jako ewolucję chemiczną. Mniej więcej trzy i pół miliarda lat temu powstały zapewne pierwsze bezjądrowe komórki. Jednakże początek ewolucji wyższych wielokomórkowych istot żyjących rozpoczyna się dopiero mniej więcej w trzy miliardy lat później, a więc dopiero około sześciuset do siedmiuset milionów lat przed dzisiejszymi czasy.<br />
Są to naturalnie bardzo niedokładne rachuby. W zasadzie powinny jednak oddawać właściwą skalę wielkości. Otóż z naszego przeglądu wynika niespodziewany wniosek, że czas rozwoju jednokomórkowego życia na Ziemi był cztery czy pięć razy dłuższy od tego, który był potrzebny, aby od pierwszych prymitywnych wielokomórkowców oceanów prekambryjskich doprowadzić do płazów, zjawiska ciepłokrwistości i wreszcie do powstania człowieka.<br />
Co najmniej więc przez cały miliard lat przyroda marudziła z rozwinięciem skomplikowanego procesu podziału komórkowego. Należy przyjąć, że równie długo trwało najprawdopodobniej przejście od bez-jądrowych do wyższych, jądrowych komórek, rozwój fotosyntezy, a także nabycie zdolności oddychania tlenowego. Odpowiednio do tego - ponieważ toczące dialog życie i środowisko<br />
korespondują ze sobą w zwierciadlanym odbiciu - także katastrofy, o których mówiliśmy na poprzednich stronicach, przebiegały w tempie zwolnionym.<br />
Miliard lat na udoskonalenie podziału komórkowego. Taki sam niewyobrażalnie długi czas na coraz doskonalsze "dopracowanie" fotosyntezy. A "tylko" sześćset- siedemset milionów lat na długą drogę od pierwszych bezkręgowych wielokomórkowców do człowieka. Różnica jest diametralna. Zajmiemy się nią jeszcze później, gdyż kryje się za tym fakt ważny dla tezy tej książki. Obecnie zależy mi tylko na tym, aby zwrócić uwagę, że również stopniowy wzrost zawartości tlenu w powietrzu aż do stężenia o znaczeniu biologicznym musiał być procesem trwającym setki milionów lat.<br />
A wiać czas, który życie miało do dyspozycji na przystosowanie się do nowych zmian środowiska, był ogromnie długi. Zatem szansę przypadkowego powstania pierwszej oddychającej komórki ewolucja mogła zaczerpnąć nie tylko z astronomicznie wielkiej liczby komórek jednej zaledwie epoki Ziemi, lecz ze wszystkich komórek, które dzieliły się w ciągu setek milionów lat. Liczba mutacji, w których przez czysty przypadek zdarzyć się mogło to "właściwe", to bezwzględnie konieczne w obliczu tego, co miało nastąpić, była odpowiednio wręcz niewiarygodnie wielka.<br />
Ale czy to rozpoznanie coś nam daje? Jeśli mamy być zupełnie szczerzy, musimy zaprzeczyć. Dla naszej ludzkiej zdolności wyobraźni pytanie, czy porządek może, czy też nie może pojawić się przez przypadek, czy skomplikowana funkcja biologiczna może, czy nie może być przypadkowym rezultatem dowolnie zachodzących, nie ukierunkowanych mutacji - pytanie takie jest kwestią nie ilościową, lecz sprawą zasadniczą. Twierdzenie, że jest to możliwe, działa jak prowokacja, niezależnie od tego, jak długi byłby czas, w którym teoretycznie trzeba by wyczekiwać takiego zdarzenia.<br />
Toteż jedynymi, którzy wierzyli, że coś takiego istnieje, byli do niedawna ci biolodzy, którzy zajmowali się specjalnie problemami ewolucji. Oni nie mogli tego pytania uniknąć. Nie mogli go od siebie odsunąć, ponieważ natykali się na nie codziennie w toku pracy. Wierzyli więc w przypadek, w powstawanie wciąż nowych, coraz bardziej celowych i stopniowo doskonalonych biologicznych planów budowy i funkcji - jako rezultat przypadkowych i nie ukierunkowanych mutacji. Wierzyli, nie umiejąc tego właściwie udowodnić. Istniało wiele wskazówek, na które mogli się powoływać, ale dowodu nie mieli.<br />
W gruncie rzeczy wierzyli w tę możliwość po prostu dlatego, że innej nie było - jeżeli nie chcieli zbaczać z prostej drogi argumentacji naukowej. Mogło się więc zdawać, że ta ich wiara niewiele więcej jest warta od wiary ich krytyków, którzy z takim samym uporem twierdzili, że powstanie porządku i celowego przystosowania na loterii mutacji przez czysty przypadek jest całkowicie niemożliwe.<br />
W tym podstawowym zagadnieniu rozwoju życia na Ziemi niewiele się zmieniło<br />
do dziś w zakresie argumentów pro i contra, które można przytoczyć i których można teoretycznie bronić. W teorii oba stanowiska mogą być prezentowane i reprezentowane przez ludzi inteligentnych z taką samą siłą przekonania i bez logicznych sprzeczności. W tych warunkach jest to naprawdę szczęśliwy zbieg okoliczności, że amerykański biolog i laureat nagrody Nobla Joshua Lederberg potrafił wymyślić doświadczenie, które raz na zawsze rozstrzygnęło tę ważną kwestię.<br />
Na sztuczkę czarodziejską wygląda w pierwszej chwili fakt, że istnieje możliwość doświadczalnego badania problemu, czy nie ukierunkowane mutacje mogą przypadkowo doprowadzić do sensownych biologicznych wydolności i przystosowań. Tymczasem doświadczenie takie jest nie tylko możliwe, lecz tak proste, że każdy dobry nauczyciel biologii może je zademonstrować swoim uczniom. Trzeba było tylko, aby ktoś wpadł na właściwy trop, jak problem ten badać. Joshua Lederberg taki pomysł powziął przed dwudziestu laty.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>14. EWOLUCJA W LABORATORIUM</b></span><br />
<br />
Gdy się pragnie doświadczalnie przebadać zjawisko ewolucji, potrzebna jest duża liczba żyjących organizmów i czas życia wielu ich pokoleń. Liczba żyjących obiektów doświadczalnych musi być bardzo znaczna, ponieważ procentowa liczba mutacji, a więc suma przypadków, w których przy podziale komórki, w toku podwajania się DNA, pojawiają się błędy, jest znikoma. Gdyby było inaczej, żaden żyjący gatunek nie mógłby się utrzymać przez więcej pokoleń. (A gdyby błędów w ogóle nie było, wówczas z kolei przez długie okresy nie mogłyby zachodzić żadne zmiany gatunku, nie byłoby więc ewolucji.)<br />
Doświadczenie zaś musi objąć wiele pokoleń, ponieważ mutacje zachodzą tylko przy rozmnażaniu się (przy podziale komórki) i dopiero porównanie ze sobą co najmniej dwóch pokoleń może wykazać, czy i jakie zaszły mutacje. Następnie, obserwując dalszy przebieg doświadczenia, trzeba także ocenić, czy pośród tych mutacji występują takie, które zasługują na miano "celowych". Musiałyby to być mutacje, które wywołują jakieś nowe bądź zmienione funkcje organizmu, powodujące, że jest on lepiej przystosowany do swego środowiska aniżeli jego nie zmutowani współplemieńcy.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhF1mzqvIkfsrJGm4EJ6NUSRhbE9DvKuBVhTCLZda-84YaLM-22yuPQvycYpNtBW2R4JdyQW-x5SALd2-Z5-Yoia7uC_Vrk1wyVEz8GEjWs2fqUQC2HvkNAQt_XcAbuSciPIOkacouVKrnC/s1600/Clipboard07.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhF1mzqvIkfsrJGm4EJ6NUSRhbE9DvKuBVhTCLZda-84YaLM-22yuPQvycYpNtBW2R4JdyQW-x5SALd2-Z5-Yoia7uC_Vrk1wyVEz8GEjWs2fqUQC2HvkNAQt_XcAbuSciPIOkacouVKrnC/s400/Clipboard07.jpg" height="325" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
Możliwie duża liczba żyjących organizmów tego samego gatunku i okres obserwacji obejmujący wiele pokoleń - a więc zrazu wydaje się, że jeden tylko<br />
uczony nie mógłby nawet tego procesu obserwować, a cóż dopiero zbadać doświadczalnie. Jednocześnie wymagane do eksperymentu warunki są bardzo łatwo dostępne. Należy dobrać obiekty doświadczalne możliwie małe, aby móc obserwować jak największą ich liczbę na małej przestrzeni. Ponadto trzeba wybrać takie istoty, których trwanie życia jednej generacji jest możliwie krótkie.<br />
Oba te założenia spełniają w sposób wręcz idealny bakterie. Te drobnoustroje są tak małe, że wiele milionów osobników można umieścić wygodnie na pożywce jednej tylko płytki Petriego ("płytką Petriego" bakteriolog nazywa płaską okrągłą miseczkę szklaną o średnicy około 10 centymetrów, do której wlewa się galaretowatą pożywkę, na jakiej mają rosnąć bakterie). Przeciętne trwanie jednego pokolenia dla większości gatunków bakterii wynosi tylko około dwudziestu minut. Co dwadzieścia minut więc każda spośród milionów komórek bakterii dzieli się na płytce Petriego na dwie komórki potomne. Ponieważ genetyczny aparat magazynujący działa u wszystkich ziemskich form życia, a więc także u bakterii, według takiej samej zasady, owe drobnoustroje stanowią idealny obiekt doświadczalny do badań prowadzonych przez genetyków, a więc biologów specjalizujących się w analizowaniu procesów dziedziczenia.<br />
Są to przyczyny, dla których na całym świecie istnieją tak liczne instytuty naukowe zajmujące się wyłącznie genetyką bakterii. "Międzynarodowy" charakter kodu genetycznego gwarantuje naukowcom pracującym w tych instytucjach, że odkrycia, których dokonują na tych stosunkowo prostych obiektach doświadczalnych, odnoszą się również do wszystkich innych ziemskich istot żywych, z człowiekiem włącznie. Joshua Lederberg swoje później tak rozsławione doświadczenie z użyciem stempli, mające na celu zbadanie prawideł rządzących mechanizmem ewolucji, przeprowadził także na bakteriach. Szczególnym zjawiskiem, którym posługiwał się jako "modelem ewolucji", była tak zwana oporność.<br />
Każdy wie, że lekarze usilnie ostrzegają przed zażywaniem antybiotyków natychmiast po pojawieniu się pierwszych objawów grypy czy zwykłego zapalenia gardła. Tak czyniąc możemy doprowadzić do tego, że wyhodujemy we własnym ciele bakterie, które już nie reagują na antybiotyki, które - jak mówią lekarze - stały się oporne na antybiotyki. Oznacza to w praktyce, że jeśli będziemy lekceważyć ostrzeżenia lekarzy, ryzykujemy, że pewnego dnia zachorujemy na zapalenie płuc, które nie da się już wyleczyć antybiotykami. Bakterie, które wywołały zapalenie, będą sobie kpiły z penicyliny, tetracykliny i wszelkich innych antybiotyków.<br />
Fakt, że firmy farmaceutyczne już od wielu lat wymyślają i wprowadzają na rynek wciąż nowe antybiotyki, jest także skutkiem tego zjawiska nabywania oporności. Liczba szczepów bakteryjnych, które już nie reagują na żaden ze znanych antybiotyków, na całej kuli ziemskiej stale wzrasta. Jeżeli lekarze chcą w przyszłości nadal zwalczać skutecznie infekcje wywołane tymi opornymi<br />
szczepami, muszą móc sięgać do coraz innych, nowych rodzajów antybiotyków. W oczach biologa zwalczanie zakażenia lekami anty-biotycznymi w rodzaju penicyliny i jej pochodnych ukazuje się więc jako pojedynek między techniką medyczną człowieka, który z "egoistycznych motywów" dąży do zniszczenia bakterii, a zdolnością przystosowania owych drobnoustrojów, które, jak każde żyjące stworzenie, za wszelką cenę chcą przeżyć.<br />
Zjawisko oporności bakterii było dla lekarzy gorzkim rozczarowaniem. Gdy w czasie ostatniej wojny zaczęto stosować jako środek leczniczy odkrytą już w 1928 roku przez angielskiego bakteriologa sir Aleksandra Fleminga penicylinę, rezultaty były tak fenomenalne, że wielu lekarzy poważnie wierzyło, iż zbliża się długo oczekiwane ostateczne zwycięstwo nad mikroskopijnymi zarazkami chorobotwórczymi. Jednostronnie, zgodnie ze swoim zawodem, wychowani w myśleniu kategoriami interesu swoich pacjentów, a zatem usprawiedliwieni, zupełnie stracili z oczu to, czym naprawdę jest infekcja, gdy się na zjawisko to spojrzy nie z lekarskiego, lecz z biologicznego punktu widzenia.<br />
Dla bakterii organizm, który zainfekowała i w którym się rozmnaża, nie jest niczym innym jak środowiskiem, do którego jest przystosowana i którego potrzebuje do swej egzystencji. Nie "chce" ona wcale szkodzić zaatakowanemu organizmowi. Gdy pacjent umiera na chorobę zakaźną, jest to - pod względem biologicznym - katastrofą nie tylko dla niego, lecz w nie mniejszym stopniu dla drobnoustrojów, które w tym nieszczęściu zawiniły, gdyż razem ze swym "ludzkim środowiskiem" muszą bezapelacyjnie także same zginąć.<br />
Objawy choroby zakaźnej są jednocześnie wyraźną oznaką tego, że życie w każdej formie oddziałuje na swoje środowisko, powodując w nim zmiany. Odnosi się to również do środowiska, które samo jest żywym organizmem. Gdy się patrzy z takiej perspektywy, ingerencja lekarza stanowi w gruncie rzeczy próbę naruszenia bezpieczeństwa "mieszkańców" ludzkiego organizmu i - o ile możności - doprowadzenia do ich wymarcia przez nagłą zmianę warunków środowiska, do którego są przystosowane.<br />
Jeżeli więc lekarz wstrzykuje pacjentowi choremu na zapalenie płuc penicylinę, usiłuje tym samym stworzyć w "świecie" owych bakterii, które zwalcza, sytuację dokładnie porównywalną z tą, w której znalazły się żyjące na Ziemi prakomórki, gdy w atmosferze ziemskiej nagle i w sposób nieprzewidziany pojawił się tlen jako nowy składnik. Ziemskie życie podówczas nie wymarło, ponieważ - zgodnie z teorią biologów - wskutek szczęśliwego przypadku przystosowanej do nowych warunków mutacji, istniała jedna (bądź kilka) komórek, które były oporne na tlen. Fakt, że już w krótkim czasie po wprowadzeniu penicyliny pojawiły się pierwsze oporne szczepy bakteryjne, świadczy o tym, że ewolucja przebiega jeszcze po dzień dzisiejszy.<br />
Zatem zarysowała się nagle fascynująca szansa przeanalizowania owego procesu ewolucji i wszystkich szczegółów jego mechanizmu. Czy w przypadkach<br />
opornych bakterii była to rzeczywiście przystosowawcza zmiana żywych organizmów na drodze mutacji? Czy mutacje te zachodzą naprawdę czysto przypadkowo, czy też może istnieją jednak jakieś "kierujące" wpływy środowiska, wskutek których mutacje dostosowują się celowo do zmian otoczenia? A może był to wpływ samej penicyliny, która wywołała w bakteriach skuteczne, celowo przeciwko temu antybiotykowi skierowane mutacje, a tym samym eliminowała owo tak gorszące pojęcie przypadku?<br />
Odpowiedzi na wszystkie te pytania musiały tkwić w zjawisku nabywania oporności. Ale w jaki sposób należało do tych odpowiedzi dotrzeć? Lederberg rozwiązał ten problem na drodze możliwie najprostszej. Nalał płynną pożywkę na płytkę Petriego i pozwolił jej zastygnąć w galaretowatą masę. Następnie posiał bakterie jednego gatunku, powiedzmy gronkowce, i dał im się namnażać w cieplarce dopóty, dopóki płytka nie pokryła się całkowicie nieomal widocznymi małymi plamkami, drobniutkimi koloniami gron-kowców. W opisanych warunkach na jednej płytce Petriego mieści się mniej więcej 100 000 takich punkcikowatych kolonii.<br />
Po tych przygotowaniach Lederberg przystąpił do właściwego doświadczenia.<br />
Do powierzchni porosłej koloniami pożywki przycisnął teraz na chwilę okrągły drewniany stempel, który uprzednio obciągnął cienkim aksamitem i który miał dokładnie średnicę płytki Petriego. Na aksamicie gołym okiem nadal nie było nic widać. Ale bakteriolog wiedział, że po tym krótkim dotknięciu co najmniej kilka bakterii z każdej spośród niezliczonych kolonii musiało przylgnąć do cieniutkich włosków aksamitnej powłoki. Toteż teraz przycisnął z kolei swój stempel do pożywki na drugiej płytce Petriego: ta pożywka nie zawierała żadnych bakterii, ale za to penicylinę w niewielkim stężeniu. Tę drugą płytkę umieścił także w cieplarce, aby przeszczepionym na nią za pomocą aksamitnego stempla bakteriom umożliwić namnażanie się, a tym samym ponowne rozrastanie do widocznych małych kolonii.<br />
Gdy następnego dnia amerykański bakteriolog wyjął swoją płytkę doświadczalną z cieplarki i obejrzał, stwierdził, że na jej pożywce tylko w czterech miejscach powstały małe kolonie. Pozostała powierzchnia pożywki była przejrzysta jak szkło i bez bakterii. A więc spośród mniej więcej 100 000 kolonii gronkow-ców pierwszej płytki Petriego tylko cztery potrafiły zasiedlić pożywkę zawierającą penicylinę. Musiało to być potomstwo czterech bakterii, którym penicylina nie mogło zaszkodzić. Podczas gdy przeniesieni przez aksamitny stempel przedstawiciele wielu milionów innych gronkoweów wymarli, cztery oporne kolonie rozrastały się swobodnie na pożywce z penicyliną, aż objęły cały "świat" drugiej płytki Petriego, która teraz już nie różniła się niczym od pierwszej. Jednakże w odróżnieniu od niej zawierała ona obecnie wyłącznie gronkowce oporne na penicylinę.<br />
W jaki sposób cztery oporne bakterie uzyskały zdolność przeżycia w środowisku<br />
przepojonym antybiotykiem? Lederberg od początku tak zaprogramował swoje doświadczenie, aby móc analizować ten problem. Nie bez powodu użył on stempli do przeszczepienia. Dzięki temu bowiem przeniósł także na pożywkę drugiej płytki dokładnie układ przestrzenny wszystkich kolonii pierwszej płytki. Innymi słowy: uczony mógł po dokonaniu doświadczenia dokładnie stwierdzić, z jakich kolonii pierwszej płytki pochodziły cztery oporne bakterie.<br />
To badanie sprawdzające pozwoliło zakończyć definitywnie owo tak pozornie proste doświadczenie. Lederberg sporządził teraz dużą liczbę płytek Petriego z pożywką zawierającą penicylinę i na każdą z nich przeszczepiał próbki spośród niezliczonych małych kolonii swojej wolnej od trucizny płytki wyjściowej. Rezultat dokładnie odpowiadał jego oczekiwaniom i poglądowi tych wszystkich biologów, którzy zawsze byli przekonani o przypadkowym charakterze mutacji. Ilekroć Lederberg próbował wyhodować bakterie pierwszej płytki na pożywce z penicyliną, ani jedna z przeszczepionych próbek nie wyrastała. Nigdy na zatrutej dla gronkoweów pożywce nie tworzyły się owe typowe małe kolonie - z wyjątkiem czterech znamiennych przypadków: efekt uzyskiwał zawsze i tylko wtedy, gdy brał próbki z czterech maleńkich plamek, których reprezentanci od początku posiadali oporność i dlatego wyrośli na zatrutej pożywce.<br />
Interpretacja tego wyniku dopuszcza tylko jeden wniosek. W tych czterech miejscach pierwotnej płytki musiały już od początku doświadczenia znajdować się oporne bakterie. A więc bakterie, które były niewrażliwe na antybiotyk penicyliny, zanim się po raz pierwszy z nim zetknęły. Musiały one więc nabyć tej wydolności już przedtem, w wyniku przypadkowej "pasującej" mutacji. Doświadczenie udowodniło także, że odpowiednią mutację wywołał nie kontakt z samym lekiem, wykazało, iż na pożywce zawierającej penicylinę wyhodowanie chociażby jednej spośród wielu milionów innych bakterii, które nie były już zmutowane przed przeszczepieniem, nie było możliwe.<br />
Najważniejsza osobliwość tego doświadczenia polega na tym, że wynik jest zawsze taki sam, ilekolwiek razy by się je powtarzało z coraz nowymi bakteriami. Bez względu na to, jakiego się użyje antybiotyku, w każdym przypadku na zatrutej pożywce wyrastają pochodzące od kilku nielicznych bakterii kolonie mutantów, które okazują się przypadkowo przystosowane do nowego środowiska.<br />
Znaczenie tego dopiero wtedy docenia się w pełni, gdy się uwzględni, jak bardzo skomplikowane są wydolności, z których bierze się owa oporność. Penicylina, tetracyklina i wszystkie inne antybiotyki, które obecnie istnieją, są truciznami działającymi nadzwyczaj swoiście. "Swoiście" oznacza tutaj, że atakują one tylko ściśle określone związki chemiczne, że blokują tylko zupełnie ściśle określone etapy przemiany materii. Bez takiej swoistości oddziaływania antybiotyk nie mógłby stanowić leku, ponieważ oczywiście zakłócałby także funkcje komórek ludzkiego organizmu, a zatem szkodził im. Lecznicza przydatność antybiotyków<br />
polega właśnie na tym, że zakłócają one funkcje przemiany materii bądź rozpuszczają składniki błony komórkowej, właściwe komórkom bakterii, a nie komórkom ludzkiego organizmu. Zabezpieczenie się przed niszczącym działaniem antybiotyku może się więc udać komórce bakteryjnej tylko przez przestawienie skomplikowanych funkcji przemiany materii. Niektórym z nich udaje się nawet - dzięki przypadkowym mutacjom - wytwarzać takie enzymy, które rozpuszczają zagrażające im antybiotyki. Na "loterii mutacji" powstaje więc celowo działający chemiczny oraz obronny o niezwykle skomplikowanej funkcji.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>15. ROZUM BEZ MÓZGU</b></span><br />
<br />
Nawet jeżeli się zna doświadczenie Lederberga i w pełni pojęło jego konsekwencje, zawsze jeszcze bardzo trudno wyobrazić sobie, jak mogło wyglądać w szczegółach osiągnięcie tych rezultatów. W procesie powstawania człowieka, w ciągu długich okresów geologicznych i pod wpływem właśnie tej ewolucji zdolność naszej wyobraźni została z oczywistych przyczyn nastawiona tak bardzo na zachowanie przyczynowo umotywowane i skierowane na cel, że dla owych trudności w końcu miarodajne zdają się powody, których szukać należy w naszej konstytucji psychicznej. Nie potrafimy uzmysłowić sobie tego przez samoobserwację z tych samych logicznych przyczyn, dla których baron Munchhausen nie potrafił sam wyciągnąć się z grzęzawiska za własną czuprynę.<br />
Z drugiej strony jednak doświadczenie Lederberga ze stemplami dowodzi niezbicie, że "można", że powstanie porządku, celowego przystosowania i nabycie nowych nadrzędnych funkcji życiowych przez nie ukierunkowane mutacje jest możliwe. Proszę sobie przypomnieć, iż nie po raz pierwszy zmuszeni jesteśmy przyznać, że na tym świecie i w znanej nam ziemskiej przyrodzie istnieje mnóstwo zjawisk, którym nie może podołać zdolność naszej wyobraźni, które umykają zdolności postrzegania naszego rozumu, pomimo że realność ich nie budzi żadnych wątpliwości. Bez względu na to, czy chodziło o granice Wszechświata, od czego rozpoczęliśmy naszą opowieść, czy o pozornie banalne doświadczenie, że połączenie dwóch gazów daje w wyniku ciecz zwaną wodą, czy też o rolę mutacji w dalszym rozwoju istot żywych - ciągle musieliśmy się godzić z tym, że wyobrażalność i zmysłowe postrzeganie nie są dobrymi argumentami, gdy chodzi o objaśnienie świata.<br />
Doświadczenie Lederberga informuje nas również zupełnie jednoznacznie o pewnym fakcie przyrodniczym, który musimy uznać za obowiązujący i zaakceptować, bez wzglądu na to, czy go rozumiemy i czy nas przekonuje. Od dawna zresztą istnieją już pewne obserwacje, mogące uchodzić za klasyczne, które wykazują, co prawda na prostszych.! bardziej przejrzystych przykładach, że te same prawidła, które tutaj zostały odkryte w odniesieniu do bakterii, rządzą również rozwojem innych form życia, z wyższymi włącznie.<br />
Słynnym przykładem jest historia krępaka brzozowca (Biston betularius) w uprzemysłowionych rejonach Anglii. Krępak brzozowiec jest motylem. Zasadniczą barwą jego skrzydeł była od niepamiętnych czasów srebrna biel, na której widniał cieniutki zielonkawoszary rysunek. Jednym słowem, skrzydełka wyglądały jak mały kawałek kory brzozowej. Prawie miałoby się ochotę powiedzieć: "jakże celowe", bowiem motyl ten - co zresztą wyraża jego nazwa - przebywa najchętniej na brzozach i normalnie przez swój wygląd jest na korze tych drzew nadzwyczaj dobrze chroniony przed wrogami, to jest ptakami.<br />
Maskujący rysunek krępaka "naśladuje" tak doskonale wygląd kory brzozowej, że na takim tle prawie nie sposób dostrzec znajdującego się tam zwierzęcia.<br />
Jakie znaczenie może mieć słowo "naśladuje" w tym kontekście? Krępak brzozowiec na pewno nie wyobraża sobie absolutnie swojego własnego wyglądu. Stan rozwoju jego malutkiego mózgu wyklucza również możliwość, aby cokolwiek wiedział o łowieckim zachowaniu się ptaków czy też o celowości barw ochronnych. Ale nawet gdyby motyl rozporządzał tymi całkowicie dla siebie nieosiągalnymi informacjami, na nic by mu się one nie przydały. Nawet bowiem gdyby wszystko wiedział, nie mógłby wyciągnąć z tego żadnych praktycznych wniosków i na przykład dowolnie zmienić swojego wyglądu.<br />
Pomimo to w przeciągu tysięcy wieków ten gatunek motyli przybrał powierzchowność, której celowość nie mogłaby być lepsza, gdyby zwierzęta te potrafiły się świadomie i umyślnie maskować. Jak to jest możliwe? Darwiniści, a więc biolodzy, którzy usiłowali wyprowadzić postęp ewolucji ze zmiennej gry między podażą mutacji a selekcją przez środowisko, twierdzili, że również w przypadku owego motyla te czynniki musiały doprowadzić do powstania ochronnego zabarwienia. Szczęśliwy zbieg okoliczności umożliwił bezpośrednio udowodnienie tego właśnie w tym przypadku.<br />
Jeszcze bowiem za życia pierwszych darwinistów. a więc w drugiej połowie ubiegłego stulecia, nastąpiła bardzo drastyczna zmiana w środowisku krępaka brzozowca, która dotychczasową celowość jego wyglądu nagle przeobraziła w cechę przeciwną. Były to początki uprzemysłowienia. Dla krępaka skutki tej ludzkiej ingerencji w środowisko naturalne były katastrofą. Na terenach przemysłowych kora wszystkich brzóz zaczęła nabierać coraz ciemniejszej barwy wskutek obficie opadającej tam sadzy.<br />
Konsekwencje dla motyli były oczywiste. Skończyła się nagle "ochronność" ich ubarwienia. Białawe skrzydła jaśniały na zabrudzonej korze drzew i stanowiły dla ptaków widoczne z daleka tarcze celownicze. Wydawało się jedynie kwestią czasu, że nieszczęsny gatunek motyli wymrze jako ofiara zmiany swego środowiska, do którego już nie był dostatecznie przystosowany, podobnie jak przydarzało się już wiele razy innym gatunkom w historii Ziemi.<br />
Jednakże w tym wypadku stało się inaczej. Powoli, zrazu niezauważalnie, potem coraz częściej motyle te, dziesiątkowane w tak przerażającym tempie przez ptaki, a więc coraz rzadsze, zaczęły przybierać barwy ciemniejsze dopóty, dopóki w zdumiewająco krótkim czasie, bo w ciągu niewielu dziesiątków lat, nie wyglądały znowu zupełnie tak samo jak kora drzew, na których nadal chętnie przebywały. Motyle stały się teraz również szarawobrązowe, były więc znowu chronione przed swymi prześladowcami. Toteż liczba ich zaczęła wzrastać i niebawem osiągnęła stan sprzed zmiany. Równowaga została przywrócona.<br />
Na oczach biologów rozegrał się tutaj wyraźnie fragment ewolucji. Przy bliższym rozpatrzeniu owa tak inteligentna i nosząca niewątpliwie znamiona celowości<br />
reakcja krępaka na groźne zmiany środowiska okazała się - zgodnie z tym, co darwiniści od dawna twierdzili - rezultatem współdziałania mutacji i selekcji.<br />
Jak wykazały potem przeglądy starych zbiorów motyli, w okolicach tych zawsze występowała mała liczba krępaków brzozowców ciemno zabarwionych. Liczba ta była bardzo zmienna, ale nigdy nie przekraczała jednego procentu wszystkich krępaków. Jednakże odbiegające od normy ciemno ubarwione motyle pojawiały się stale. "Loteria mutacji", wytwarzająca w miarę upływu czasu przypadkowo i dowolnie wszelkie możliwe warianty, raz po raz wyłaniała więc między innymi taki "typ ciemny" krępaka brzozowca jako osobliwość dziedziczną. Nie ukierunkowany, przypadkowy charakter zmian mutacyjnych staje się tutaj szczególnie wyraźny, gdy się pomyśli, że zjawisko to powtarzało się nieustannie przez tysiące lat, a więc w okresie, kiedy ten ciemniejszy wariant wydawał się niecelowy na przyszłość, tym samym zaś jak gdyby całkowicie "bezsensowny".<br />
Jak dowodzi krańcowa rzadkość występowania tej odmiany w starych zbiorach, nie mogła ona też nigdy utwierdzić swej pozycji ani się rozmnożyć. Zmieniło się to w chwili, gdy charakteryzujący się optymalnym przystosowaniem stosunek równowagi pomiędzy krę-pakiem brzozowcem a jego środowiskiem został zniweczony przez nowy czynnik środowiskowy, którym było uprzemysłowienie i wywołane tym zabarwienie kory brzóz na czarno. Z tą chwilą motylom groziło wymarcie. Byłyby one też zupełnie na pewno wymarły, gdyby pośród niewątpliwie bardzo dużej liczby rozmaitych mutantów, zawsze oferowanych środowisku jak by dla przeprowadzania próby jakości, nie znalazł się ów do tej pory całkowicie nieprzydatny typ ciemny.<br />
"Mutabilność" nadaje gatunkowi ową plastyczność, która stwarza szansę dostosowania się do zmienionej sytuacji w środowisku. Oczywiście, nie w każdym przypadku to, co potrzebne, bywa akurat w porę pod ręką. Wówczas gatunek ginie. Krępak brzozowiec miał szczęście. Jako gatunek mógł się przystosować. Oczywiście ani jeden spośród osobników tego motyla nie zmienił swego wyglądu. Jakżeby to mogło nastąpić? Stało się natomiast to, co ewolucjoniści nazywają doborem: środowisko dokonało selekcji spośród oferowanych zmutowanych wariantów. Wyraźnie mówiąc: teraz, na ciemnych pniach, przez ptaki pożerane nie były już - tak jak dawniej - przede wszystkim rzadkie mutanty. Ofiarą padały nagle jasne, do tej pory "normalne" motyle, a ciemne były chronione.<br />
Resztę już opowiedzieliśmy. Ciemne krępaki korzystały odtąd z ochrony celowego przystosowania i odpowiednio się rozmnażały. Dzisiaj, w sto lat później, reprezentują one w angielskim okręgu przemysłowym, w którym dokonano tych obserwacji, "normalny" typ krępaka. Nie musimy chyba mówić o tym, że wśród nich dzisiaj, wprawdzie bardzo rzadko, stale można obserwować jasno ubarwione mutanty, a więc mutacje "bezsensowne", które jako niecelowe nie mogą ani swej pozycji utwierdzić, ani się rozmnożyć.<br />
Tak proste są więc środki, dzięki którym przyroda potrafi doprowadzić do tego, aby jakiś gatunek jako całość "zachowywał się" w sposób, o którym trudno powiedzieć co innego niż to, że jest to sposób inteligentny.<br />
W tym momencie większość ludzi prawdopodobnie będzie się wzdragać przed użyciem przymiotnika "inteligentny". Dlaczego? Przyczyną jest naturalnie to, że w potocznej mowie używamy określenia "inteligentny" wyłącznie wtedy, gdy mamy na myśli planujące i przewidujące zachowanie się człowieka. Z tego codziennego przyzwyczajenia wynika dla nas reguła, że inteligencja i wyobraźnia występować mogą tylko wtedy, gdy istnieje mózg dostatecznie wysoko rozwinięty do operowania tym, co rozumiemy pod tymi terminami. Jednakże pomimo iż wydaje się to tak oczywiste, powinniśmy nasz sąd w tej sprawie poddać raz krytycznemu przemyśleniu.<br />
Czyż nie doświadczyliśmy już wielokrotnie, w chwili gdy usiłowaliśmy uwolnić się od perspektywy naszej codzienności, że przyzwyczajenie jest złym doradcą, kiedy próbujemy stworzyć sobie właściwy obraz świata i naszej w nim pozycji? Czyż naprawdę wolno nam odmówić jakiemuś zachowaniu, jakiejś reakcji na zmieniające się warunki środowiska waloru celowości, działania przemyślanego, a więc inteligentnego -- w momencie gdy stwierdzamy, że nie istnieje mózg, w którym przymioty te mogły się wylęgnąć? Jakkolwiek myśl taka jest niezwykła, nie wątpię, że pozbawione przesądów rozpatrzenie historii przyrody zmusi nas dzisiaj do przyznania, że istnieje rozum bez mózgu.<br />
Także Attacus edwardsii, atlasem zwany motyl indyjski, zawdzięcza zdumiewającą sztukę maskowania się, dzięki której przeżywa stadium poczwarcze, tylko tak pozornie prostemu współdziałaniu mutacji i selekcji. Na pierwszych stronach tej książki opisałem, z jakim wyrafinowaniem, jakim wręcz - zda się - niewiarygodnym trikiem ten mały owad oszukuje swoich wrogów. Kto przypatrzy się łańcuchowi wydarzeń, na którego końcu wreszcie bezbronna poczwarka, otoczona pustymi atrapami, owinięta w zwiędły liść, "znika" z oczu swoich pożeraczy, ten poczuje się znowu zmuszony do używania terminów, które zazwyczaj rezerwujemy dla inteligentnego zachowania.<br />
W końcu będziemy musieli pogodzić się z tym, że gąsienica, przez celowe i skomplikowane przygotowanie liści służących maskowaniu, stosuje środki zapobiegawcze wobec ryzyka, które wystąpi dopiero w przyszłości. Trud, który podejmuje, jej samej żadnej nie przyniesie korzyści. Stwarzana przez nią ochrona dotyczy poczwarki, w jaką się dopiero zamieni. Działanie gąsienicy nie jest więc związane z konkretną sytuacją, w jakiej się znajduje. Jest czymś więcej niż reakcją na aktualny bodziec środowiska. Jest w obiektywnym, nie ograniczonym znaczeniu tego słowa - "przewidujące".<br />
Nikt nie zaprzeczy, że istnieje bardzo wiele możliwości maskowania się przez zasłonięcie widoku i że próba zwiększenia efektu przez zbudowanie atrap stanowi szczególnie wysoko rozwiniętą strategię. Samo pojęcie celowości już<br />
tutaj nie wystarcza do opisu i wyjaśnienia. Dzieje się bowiem więcej aniżeli to, co niezbędne. W tym przypadku spośród wielu możliwości maskowania, takich jak: ubarwienie ochronne, wynalezienie otoczenia dostosowanego do własnego wyglądu, zwykłe ukrycie się, przykrycie materiałem dobranym z otoczenia itp. - wyłowiony został pewien ściśle określony sposób i doprowadzony do perfekcji przez technikę tworzenia atrap. Czy takie zachowanie możemy w ogóle nazwać inaczej jak "pomysłowe" czy też "dyktowane wyobraźnią"?<br />
Pewne jest wreszcie, że zachowanie gąsienicy wyzwala u istot żywych innego gatunku także zupełnie określone zachowanie, które z perspektywy gąsienicy należy ocenić jako pożądane bądź celowe. Musimy także przyznać, że gąsienica nie mogłaby się pod tym względem zachować zręczniej, nawet gdyby cokolwiek wiedziała o psychologii ptaków. Spreparowanie pułapki psychologicznej, służącej odparciu potencjalnego prześladowcy przez powtarzające się frustracje, zasługuje - oczywiście patrząc obiektywnie - niewątpliwie na ocenę "pomysłowe".<br />
Przewidujące, świadczące o wyobraźni, pomysłowe - czy zachowaniu, które spełnia takie założenia, mamy prawo odmówić zakwalifikowania do kategorii zachowań inteligentnych? Czy mamy zrezygnować z używania tych epitetów tylko dlatego, że nie udaje nam się odnaleźć mózgu, który by tą inteligencję w sobie mieścił? Nie mam żadnych wątpliwości, że gdy taki wyciągamy wniosek, ulegamy znowu złudzeniu urojeń antropocentrycznych.<br />
Jakże groteskowy jest sposób, w jaki często bezmyślnie oceniamy nasze położenie. Czyż nie zachowujemy się tak, jak gdyby miliardy lat dotychczasowej historii Wszechświata służyły tylko i wyłącznie temu, aby wytworzyć nas i naszą teraźniejszość? Jak gdyby historia Ziemi, powstanie i dalszy rozwój życia w ciągu co najmniej trzech miliardów lat, jak gdyby cały ten potężny proces osiągnął dzisiaj swój cel i swoje zakończenie w nas. Czyż nie jest o wiele bardziej realne, jeżeli założymy, że historia, której przebieg próbowaliśmy sobie w tej książce uzmysłowić przynajmniej w zarysie, nie zatrzymała się akurat dzisiaj, za naszego życia? Że będzie wybiegała dalej w przyszłość, ku jakiemuś celowi, o którym nie wiemy nic?<br />
Inteligencji, którą rozporządzamy bez żadnej własnej zasługi, musimy użyć do tego, aby wydostać się z grzęzawiska przyzwyczajeń myślowych sugerowanych nam przez codzienne doświadczenia. Nasza teraźniejszość nie jest niczym innym, jak zdjęciem migawkowym dowolnie wychwyconym z filogenetycznego rozwoju, rozsadzającego wszelkie ludzkie i wszelkie ziemskie skale. Nikt nie może nam powiedzieć, dlaczego żyjemy właśnie dzisiaj, a nie przed tysiącami lat albo w jakiejś dowolnie odległej przyszłości.<br />
Gdy pomyślimy o długich tysiącach stuleci głuchej i jeszcze nic o sobie nie wiedzącej świadomości przed-człowieka, a więc o psychicznej strukturze człowieka z historycznie wcale nie tak bardzo odległej przeszłości, powinniśmy<br />
odczuwać wdzięczność. Wdzięczność za to, że możemy przeżywać przynajmniej początek, pierwszy brzask nowej epoki ludzkiej świadomości, charakteryzującej się tym, że człowiek po raz pierwszy odkrył siebie jako rezultat pewnego filogenetycznego rozwoju, sięgającego wstecz, aż do kosmicznego wybuchu, w jakim nasz Wszechświat rozpoczął istnienie.<br />
Znaczenie tego rozpoznania jest poważniejsze, aniżeli większość ludzi sądzi.<br />
Ten ostatni szczebel ludzkiej samowiedzy można by nazwać odkryciem trzeciej rzeczywistości.<br />
Pierwszym stopniem rzeczywistości jest świat naiwnego bezrefleksyjnego doświadczenia. Jest nim środowisko, w którym jesteśmy czynni bądź zmęczeni, głodni lub syci, które nas kusząco pociąga albo przez swoją obcość przejmuje lękiem. Jest to świat, w którym obecność naszą uważamy za coś samo przez się zrozumiałego, świat, w którym wszystko odnosi się perspektywicznie do nas samych i w którym antropocentryczne złudzenie stanowi jedno z założeń przetrwania. Krótko mówiąc, jest to świat, w którym żyją wszystkie zwierzęta i - jeszcze po dzień dzisiejszy - dzieci.<br />
Następny etap, który osiągnęła ludzka świadomość, otworzył świat obiektywny; wobec niego nosiciel takiej świadomości mógł nabrać refleksyjnego dystansu i dzięki swemu rozumowi i swojej technice mógł nim manipulować. W świecie tym istnieją nie tylko uczucia i afekty, lecz ponadto także wiedza i odpowiedzialność, nadzieja i dbałe przewidywanie. Ten drugi stopień rzeczywistości obejmuje również to, cośmy z tego świata zrobili, od wytworów sztuki począwszy aż po zjawisko, które nazywamy cywilizacją.4<br />
Najnowszą, dopiero co przez nas zdobytą wiedzę o przyczynach naszej egzystencji rozpatrywać trzeba na tle tych szczebli rozwojowych. (Ciągle należy pamiętać o tym, że rozpoznanie to liczy sobie zaledwie sto lat.) Odkrycie, że jesteśmy - przynajmniej tutaj na Ziemi - najbardziej do tej pory skomplikowanym, najwyżej rozwiniętym rezultatem pewnej ciągłej historii, toczącej się od trzynastu miliardów lat - to poznanie otwiera nam oczy na nowy, trzeci wymiar rzeczywistości.<br />
Zaczynamy rozumieć, że nie jesteśmy - jak sądziliśmy dotąd - umieszczeni w tym świecie po to, aby służył nam za scenę (do wykazania się, do sprawdzenia się, do samourzeczywistnienia, do wytworzenia "historii" i do tym podobnych wszelkich innych domniemanych celów). Jesteśmy - przeciwnie - częścią tego świata, zawsze i nadal doń przynależną, podległą jego prawom i wprowadzoną w nurt pewnego rozwoju, o którym wiemy tyle co nic i na który nie mamy najmniejszego wpływu, rozwoju, który prowadzi daleko poza nas. Świat, a także Ziemia nie powstały po to, aby nas nosić. Nasz znany codzienny świat nie jest ani kresem, ani celem, nie jest również uzasadnieniem owych dziejów, które odkryliśmy tak niedawno.<br />
Sformułujmy sobie to tak, że jesteśmy właściwie tylko neandertalczykami jutra.<br />
Istniejemy poniekąd po to, aby mogła nastąpić przyszłość. Z takiego stanowiska w żadnym razie nie może uchodzić za samo przez się zrozumiałe, abyśmy czasowi i szczeblowi rozwoju odpowiadającemu przypadkowej chwili naszej egzystencji mogli przypisywać w ogóle jakikolwiek sens (nawet najbardziej problematyczny i wciąż od nowa kwestionowany). Skoro już raz myśl ta w głowie zaświta, trudno nie odczuć zgrozy wobec możliwości, że w naszej prehistorii istnieć mogły długie epoki, kiedy świadomość była już o tyle rozwinięta, że pojawiać się mogły lęk i zwątpienie, a także wiedza o śmierci, ale za mało, aby zdobyć się na jakieś skąpe przynajmniej kojące odpowiedzi.<br />
Któż może wiedzieć, ile z naszych dzisiejszych lęków i koszmarów stanowi dziedzictwo tej nieuniknionej epoki przejściowej, którą dzisiaj jeszcze wleczemy za sobą. Nasz los jest lepszy, znaleźliśmy się przecież - nie wiemy dlaczego - na dalszym, bardziej zaawansowanym miejscu historii. Ale jednocześnie z tym przeświadczeniem odkrywamy także prowizoryczny tylko charakter, przejściową naturę naszej własnej epoki i oczywiście również naszej własnej struktury.<br />
Nie mamy przecież najmniejszego pojęcia o tym, do jakich możliwości mógłby się dalej rozwinąć nasz ród - cieleśnie, a przede wszystkim duchowo. Do istoty rzeczy należy, że nie możemy wiedzieć, jaki wygląd przybrałby ten nasz świat w świadomości, która przewyższałaby naszą obecną w takim samym stopniu jak ten, który nas dzieli od świadomości neandertalczyka. Jedyne, co odkryliśmy, to fakt, że w przyszłości owa inna wyższa rzeczywistość będzie istniała, ponieważ obecny stan naszej świadomości jest także tylko etapem przejściowym, a rozwój pójdzie dalej.<br />
Takie poznanie nie może pozostawać bez wpływu na ocenę naszego położenia, tego, co nazywamy teraźniejszością bądź - z perspektywy naszego codziennego horyzontu - naszym "światem". Z chwilą gdy uzmysłowimy sobie przejściowy charakter, historyczną naturę tego wszystkiego, co się składa na nasz codzienny świat, nie możemy już nie zauważać, że oto staje przed nami pewne zadanie, a jego znaczenie przewyższa wszelkie moralne i humanitarne zobowiązania i cele, wyprowadzane z naszej obecnej sytuacji dziejowej. Jest to zadanie nie tylko przerastające zresztą wszystkie te zobowiązania i cele, o których tak trudno nam nieraz pamiętać, lecz je właściwie w sobie mieszczące.<br />
Zadaniem naszym jest zadbać o to, aby z naszej winy rozwój nie urwał się w naszych czasach. Odpowiedzialność za to, aby przyszłość mogła nastąpić, góruje nad wszystkimi innymi zobowiązaniami i celami. Naturalnie, że rozwój ten rozgrywa się w skali kosmicznej. Nie zatrzymałby się, gdyby ludzkość miała kiedyś zejść z tego świata.5 Ale tylko do nas samych należy decyzja, czy nasz głos będzie jeszcze brzmiał w momencie, gdy przyszłość przezwycięży obecne stadium planetarnej izolacji.<br />
Na końcu tej książki wyjaśnimy jeszcze dokładniej, co przez to mamy na myśli. Zanim jednak do tego dojdziemy, musimy znaleźć kilka brakujących istotnych<br />
przesłanek. Zanim spróbujemy naszkicować, jaką drogę obierze rozwój poza kręgiem naszej teraźniejszości, musimy zrekonstruować jeszcze więcej szczegółów tej części dziejów, które już upłynęły. O przyszłej historii przyrody możemy snuć uzasadnione domysły i sensowne spekulacje myślowe w takiej mierze i dopiero wtedy, gdy będziemy mieli jasne pojęcie o prawidłach i tendencjach rządzących tą historią w jej przeszłości.<br />
W tym samym stopniu więc jak zdanie, że nasza teraźniejszość miałaby mieć jakąś swoistą wartość, wydaje się wątpliwe, z chwilą gdy rozpoznajemy naszą epokę jako migawkowe zdjęcie wychwycone z nadrzędnego rozwoju w skali kosmicznej - w tym samym stopniu błędny jest zapewne pogląd, uważany do tej pory za sam przez się zrozumiały, że inteligencja i wyobraźnia weszły do tego świata dopiero wraz z człowiekiem. Jakaż niewiarygodna arogancja, dająca się usprawiedliwić tylko najwyższą chyba, prawdziwie antropocentryczną naiwnością, tkwi w bezmyślnej oczywistości, z jaką zakładamy, że Wszechświat, że dzieje przyrody i ewolucja życia na Ziemi przez trzynaście miliardów lat musiały przebiegać bez ducha, bez twórczej wyobraźni i bez inteligencji tylko dlatego, że jeszcze nie było nas.<br />
Naturalnie, przed pojawieniem się człowieka wszystkie te osiągnięcia nie były jeszcze skupione w indywidualnych mózgach, nie występowały jeszcze jako zdolności poszczególnych istot żywych obdarzonych świadomością. (W każdym razie nie na naszej planecie.) Ale musimy się strzec przed wyprowadzaniem stąd uproszczonego poglądu, jakoby mogły one być skuteczne i urzeczywistnione wyłącznie w takiej formie. W tym miejscu naszych rozważań jest jeszcze za wcześnie, aby szczegółowo podać owe wskazówki, które przemawiają za tym, że mózg nasz nie jest - jak zakładamy zawsze bez dalszego przemyślenia sprawy - narządem, który te osiągnięcia psychiczne wytwarza jak gdyby z niczego.<br />
Im głębiej wnikamy w tajniki historii przyrody, tym wyraźniej widzimy, że nasz duch także nie spadł z nieba. Stwierdzenie to należy rozumieć w podwójnym znaczeniu tych słów: duch nasz jest także z tego świata i jest także wynikiem jego historii, którą tutaj próbuję opowiedzieć. Co prawda, ta jej część jest do tej pory jeszcze bardzo niekompletna, co nas zresztą nie powinno dziwić. Istnieją jednak już pewne przesłanki wspierające logiczną skądinąd myśl, że także duch nie pojawił się w jakimś momencie rozwoju znienacka, z dnia na dzień, ale że - podobnie jak inne funkcje - stanowi rezultat pewnego przygotowawczego rozwoju, posuwającego się stopniowo przez niezmiernie długie okresy.<br />
Mózg nasz prawdopodobnie nie jest wcale takim narządem, za jaki go zawsze uważamy: narządem, którego podstawowa funkcja polegałaby na "wytwarzaniu" i umożliwianiu takich sprawności psychicznych, jak inteligencja, wyobraźnia i pamięć. Nawet ten niewielki zasób wiedzy o rozwoju, który doprowadził do nas samych i naszego mózgu, pozwala raczej przypuszczać, że mózg (także u<br />
zwierząt) jest narządem, który scala (integruje) owe sprawności w poszczególnych organizmach i pozostawia je do ich indywidualnej dyspozycji. A jest to aspekt, który - jakkolwiek niezwykły - otwiera nową drogę badaniom nad psychogenezą, to jest powstawaniem w toku historii przyrody wymiarów psychicznych i świadomości.<br />
Taki punkt wyjścia prowadzi też do twierdzenia, że owe osiągnięcia i funkcje, które zwykliśmy nazywać psychicznymi, musiały także istnieć (i dzisiaj istnieją) poza indywidualnymi mózgami, jako wyizolowane funkcje. Jeżeli tak jest, oznacza to, że inteligencja, wyobraźnia, zdolność do krytycznego wyboru spośród danych możliwości, a także pamięć i twórcza inwencja są starsze od wszystkich mózgów. Jest to na pewno sprzeczne z naszymi zakorzenionymi wyobrażeniami. Ale im dłużej zajmujemy się tym, co obecnie już wiemy o historii przyrody, tym silniejszego nabieramy przekonania, że właśnie taka jest prawda.<br />
Jak mówiłem, uzasadnienie tego twierdzenia musimy odłożyć do dalszego rozdziału. Możemy jednak już tutaj rozpatrzyć, na pierwszym przykładzie, jak należy sobie wyobrażać taką wyizolowaną egzystencję - pojęcie to w pierwszej chwili brzmi rzeczywiście niezwykle i paradoksalnie - jednej z wymienionych funkcji, a więc na przykład wyizolowane istnienie wyobraźni czy inteligencji poza mózgiem, a tym samym poza wymiarem psychicznym.<br />
W tym miejscu przyjdzie nam to łatwo i stosunkowo szybko. Zanim bowiem opuściliśmy nurt naszych chronologicznych rozważań (a mianowicie przy "stemplowym" doświadczeniu Lederberga oraz następującej po nim relacji o przystosowaniu się krępaka brzozowca do terenu uprzemysłowionego), aby zastanawiać się nad historyczną przypadkowością owej chwili, w jakiej żyjemy, i nad zagadnieniem powstania pierwszych "duchowych" zasad w przyrodzie - już mówiliśmy o takim właśnie osiągnięciu: o "inteligentnych" skutkach współdziałania mutacji i selekcji.<br />
Jednym z powodów dygresji (dalszy powód podamy później) było zresztą to, że pozwala ona nam raz jeszcze spojrzeć na to, o czym mówiliśmy, ale już z nowego i nieoczekiwanego punktu widzenia. Wydaje mi się, że teraz, po tej dygresji, mniej może nieporozumień wywoła moje stwierdzenie, że zasada mutacji jest antycypacją psychicznej kategorii "wyobraźni", a selekcja sprawuje funkcje "krytycznego wyboru".<br />
Przystosowanie się krępaka brzozowca do zmian warunków otoczenia, noszące cechy świadomej celowości, wyrafinowane zamaskowanie poczwarkł, o które przewidująco dba gąsienica atlasa, a także zdolność gronkowców do unieszkodliwienia bronią "chemiczną" aplikowanego im sztucznie przez człowieka antybiotyku - wszystko to są osiągnięcia, które wywołują wręcz przemożne wrażenie umiejętności uczenia się i inteligentnego zachowania. We wstępie zwróciłem już uwagę na to, że niektórzy uczeni, między innymi Konrad Lorenz, wobec takich przykładów mówią o reakcji "analogicznej do inteligencji".<br />
Otóż twierdzę, że takie pojęciowe ograniczenie ("analogiczny do inteligencji" zamiast "inteligentny") nie jest niczym innym jak wyrazem pewnego przesądu, a mianowicie skutkiem przekonania, że osiągnięcie tego rodzaju nazwać można "inteligentnym" tylko wtedy, gdy wynika z indywidualnej świadomości. Z chwilą gdy uwolnimy się od tego zacieśnienia, cała różnica będzie polegała już tylko na tym, że w jednym przypadku (tym, który odpowiada znaczeniu słowa w mowie potocznej) uczy się osobnik, a w drugim - cały gatunek bądź określona populacja (podczas gdy poszczególne osobniki, obojętne, bakterie czy motyle, okazują się w tej sytuacji jeszcze całkowicie niezdolne do uczenia się).<br />
Jest to coś więcej aniżeli zwykły spór o słowa. Gdy się raz odrzuci rozpowszechniony przesąd, zyskuje się widok na nie znaną do tej pory możliwość zrozumienia, że osiągnięcia psychiczne mogą powstawać w trybie takiego samego rozwoju jak ten, któremu podlega reszta przyrody. Gdy się zarzuci pogląd, że reakcję tylko wtedy nazwać wolno inteligentną, kiedy jest reakcją osobnika, nie zaś gdy stanowi reakcję gatunku, wówczas znikają wszelkie trudności w wyobrażeniu sobie, jak powstają poszczególne sprawności, które potem wszystkie razem, w jakimś o wiele późniejszym momencie, scalone przez indywidualne mózgi oznaczają początek "psychicznego" szczebla rozwoju.<br />
Pojawia się więc możliwość pojmowania mózgu jako narządu, którego właściwa wydolność - w aspekcie ewolucji - mogłaby polegać na tym, że integruje on w zamknięty w sobie, indywidualny repertuar zachowań - pewne określone możliwości reakcji, powstałe niezależnie od siebie i już zastane. Pragnąłbym w tym miejscu podkreślić, że wydaje mi się nie bez znaczenia, iż taki przebieg stanowiłby analogię do sposobu, w jakim kilka miliardów lat wcześniej bez- jądrowe jeszcze prakomórki nabyły funkcji decydujących dla ich dalszego rozwoju przez to, że wchłonęły w siebie odpowiednio wyspecjalizowane komórki jako organelle.<br />
Nie chciałbym jednak znowu wyprzedzać biegu wydarzeń. Na zakończenie tych rozważań chcę rzucić jeszcze myśl, która nasuwa się zawsze w związku z tymi możliwościami. Grozi nam stale, że cudu szukamy w niewłaściwym miejscu. W świecie, który jest niewątpliwie pełen cudowności, podziw ogarnia nas często nie tam, gdzie trzeba.<br />
Tak jest i tutaj. Przyznajmy szczerze, że w zachwytach nad przyrodą nazbyt często współbrzmi silna nuta protekcjonalności. Obawiam się, że gdy podziwiamy celowość planu budowy jakiejś rośliny albo gdy przyglądamy się z zachwytem, jak ptak buduje sobie gniazdo, część naszego uznania dzisiaj jeszcze wypływa ze zdumienia tym, iż nie posiadająca mózgu roślina albo nieinteligentny ptak mogą przyczyniać się do powstania celowych tworów. Zaskakuje nas, że "bezświadoma" przyroda może być zdolna do skomplikowanych osiągnięć, kryjących się za tak pospolitymi zjawiskami.<br />
Nasz podziw jest w tych przypadkach z pewnością słuszny i uzasadniony. Ale<br />
powinniśmy podejść krytycznie do jego motywów. Podejrzewam, że w sprawie naszej pozycji w przyrodzie powinniśmy z gruntu przestawić nasze myślenie.<br />
Jest to wręcz groteskowo fałszywa ocena sytuacji, jeżeli - jako "inteligentne" jednostki - sądzimy, że osiągnięcia przyrody należy uważać za zdumiewające i zagadkowe przede wszystkim dlatego, że powstają bez udziału świadomej siebie inteligencji.<br />
Wydaje mi się, że stajemy tutaj przed zadaniem przełamania naszego samozrozumienia, a wagę tego zadania porównać można do przełomu kopernikowskiego. Czas najwyższy, abyśmy wobec dzisiejszego stanu wiedzy o przyrodzie przestali zamykać oczy na prawdę, że jej siły twórcze, jej wyobraźnia i zdolność uczenia się w niepojętym stopniu przekraczają nasze własne zdolności (które są tylko ich słabym odbiciem).<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>16. SKOK DO WIELOKOMORKOWOSCI</b></span><br />
<br />
Musimy teraz podjąć od nowa wątek naszej chronologicznej relacji w miejscu, w którym opuściliśmy go na początku naszej długiej dygresji.<br />
Odbiegliśmy od tematu, ponieważ natrafiliśmy na pytanie, jak można by wytłumaczyć zdumiewającą zdolność żywych komórek przystosowania się do nieoczekiwanych zmian otoczenia. Konkretnego przykładu dostarczyło nam zagrożenie komórek przez pojawiający się po raz pierwszy w ziemskiej atmosferze tlen (on z kolei był nieuniknionym skutkiem działalności takich komórek, które przezwyciężyły poprzedni kryzys pokarmowy przez chwytanie światła słonecznego).<br />
I właśnie mitochondria, wyspecjalizowane bakterie - pochłonięte przez większe komórki jako symbionty - nadały zagrożonym komórkom zdolność obchodzenia się z nowym gazem atmosferycznym. Do dnia dzisiejszego mitochondria spełniają to zadanie we wszystkich oddychających tlenowo żywych istotach na tej Ziemi. Z ich pomocą życie potrafiło nie tylko obronić się przed owym gazem, działającym pierwotnie jak trucizna, lecz nawet wykorzystać dla swego dobra jego tak groźną aktywność chemiczną.<br />
Nie wolno nam zapominać o prehistorii tego dzisiaj jeszcze aktualnego stanu, gdy z obecnego punktu widzenia zajmujemy się właściwościami owego życiodajnego i tak absolutnie niezbędnego składnika atmosfery. Gdy bowiem rozpatrujemy tę sytuację historycznie, wówczas na tym konkretnym przykładzie możemy zrozumieć, w jakim stopniu my sami jesteśmy produktem przystosowania do środowiska, w którym ongiś życie musiało się jakoś urządzić. Owa niezbędność, ten symboliczny, wręcz nieodzowny do życia charakter, jaki dzisiaj przypisujemy gazowi zwanemu "tlen", jest niezwykle dobitnym miernikiem radykalizmu, z jakim przystosowanie to zostało wymuszone. Ale jednocześnie dowodzi doskonałości tego przystosowania: gaz, pierwotnie śmiertelny, w świadomości istot zrodzonych z tego przystosowania nabiera sensu równoznacznego z "tchnieniem życia". Jest to doprawdy nieprześcigniony rekord.<br />
Rozprawiliśmy się także przy tej okazji szczegółowo ze sprawą wyjaśnienia owych tak skomplikowanych przystosowań i poznaliśmy mechanizm współdziałania mutacji i selekcji, który je wytwarza. Duża rozpiętość przypadkowej podaży mnogości dziedzicznych wariantów, z jakich środowisko i jego zmiany dobierają każdorazowo nieliczne warianty "celowe", stwarza rodzaj elastyczności, potrzebnej do przeżycia w świecie, który nigdy długo nie pozostaje stabilny.<br />
Jakkolwiek wciąż wydaje się niewiarygodne, aby tak pozornie prosty mechanizm<br />
miał wystarczyć do wytłumaczenia różnorodności istniejących form życia oraz pojawiania się i zanikania rozmaitych, wciąż nowych gatunków, to jednak nie ma dzisiaj już żadnych rozsądnych argumentów przeciwko tej tezie.6 Mechanizm ten wyjaśnia ponadto właśnie także różnorakość form życia i fakt, że nie może istnieć jedna jedyna "optymalna" jego forma. Bogactwo i rozmaitość warunków oraz cech środowisku właściwych daje bowiem odpowiednio wielkiej liczbie różnych wariantów form i funkcji szansą wykazania swojej celowości w odniesieniu do tych właśnie warunków środowiska, a więc także szansę urzeczywistnienia się.<br />
Zatem środowisko powoduje jak gdyby biologiczną różnorakość, odzwierciedlającą jego własną rozmaitość. A ponieważ z kolei życie wyciska w coraz większym stopniu piętno na środowisku i ponieważ dla każdej poszczególnej żywej istoty wszystkie inne otaczające ją organizmy należą do jej środowiska - łącznym rezultatem jest dialogowy efekt samoumacniania, który, skoro tylko przeminęła długa faza rozbiegu, musiał doprowadzić wręcz do eksplozji w rozprzestrzenianiu się życia na Ziemi.<br />
W naszej chronologicznej narracji osiągnęliśmy dotąd właśnie ów punkt startowy, w którym musiało się rozpocząć owo nieustające przyśpieszenie dalszego przebiegu. W dziejach Ziemi możemy go umiejscowić w epoce odległej od nas mniej więcej o miliard lat, kiedy rozwój wyższych komórek jądrowych, z ich wielostronnym i wysoko wyspecjalizowanym wyposażeniem wnętrza, był już zakończony.<br />
W tym czasie osiągnięty został pewien poziom rozwoju, który niewątpliwie rozpoczyna nowy rozdział. W niewyobrażalnie długich epokach poprzedzających, trwających co najmniej dwa miliardy lat, rozwój, jakkolwiek zdawał się z wolna i w mękach podążać naprzód, przechodził jeden kryzys za drugim. Mówiliśmy już o tym. Wprawdzie życie nie weszło na plan po raz pierwszy w tym sensie, że nie zjawiło się na Ziemi bez etapu przejściowego, bez ciągnącej się prehistorii, niemniej przyniosło ze sobą tyle nowych czynników, tak skomplikowane nowe oddziaływania, że musiały chyba upłynąć dwa miliardy lat, zanim na powierzchni Ziemi została przywrócona jako tako stała równowaga.<br />
Wszystkie poprzednie kryzysy były tak poważne, że każdy mógł oznaczać kres rozwoju. Nie wolno nam w żadnym razie pominąć istnienia także i takiej możliwości. Aczkolwiek fantazja procesu mutacji jest bardzo wielka, jak tego dowodzi chociażby doświadczenie Lederberga (jako jeden z bardzo wielu przykładów), ale wydolność jej na pewno nie jest nieograniczona. Gdyby było inaczej, żyłyby jeszcze wśród nas jaszczury. Gdy więc pierwsze prakomórki pożerać zaczęły z kolei abiotycznie powstałe - z trudem, w ciągu miliardów lat - wielkie cząsteczki i biopolimery, a tym samym je w przerażająco krótkim czasie dziesiątkować (czymże innym mogłyby zaspokoić swoje zapotrzebowanie energetyczne i wyżywić się podówczas na pra-Ziemi?), niezawodnie wynikły stąd<br />
kryzys pokarmowy mógł był bardzo łatwo stać się początkiem końca.<br />
Pojawienie się w porę chloroplastów, owych "poły-kaczy światła", oznaczało wyjście z sytuacji, która zdawała się bez wyjścia. Jednakże aktywność ich spowodowała natychmiastowe zakłócenie równowagi pomiędzy życiem a jego ziemskim środowiskiem, jak wspominaliśmy już - przez wytwarzanie coraz większych ilości tlenu, bez którego chemiczny proces fotosyntezy nie jest możliwy. Tym razem ratunek nadszedł ze strony mitochondriów.<br />
W ten sposób zapewne rozwój życia w ciągu prawie dwóch miliardów lat przebiegał wśród kryzysowych drgawek, niczym krzywa gorączki, przy czym możemy być zupełnie pewni, że znana nam jest zaledwie drobna część tych niebezpieczeństw, przez które należało w tym czasie przebrnąć. Nie ulega wątpliwości, że podobne przeszkody i ślepe zaułki istniały również na poszczególnych etapach podziału komórki. Wskazuje na to chociażby tylko czas co najmniej jednego miliarda lat, jaki musiał upłynąć, zanim został wystarczająco udoskonalony ów proces o decydującym znaczeniu dla rozmnażania się organizmów i włączenia mechanizmu mutacji.<br />
Wreszcie, po nieprawdopodobnie długim czasie nieustających kryzysów i powtarzającej się wciąż od nowa masowej zagłady typów komórek niedostatecznie zdolnych do przystosowania się - została osiągnięta nowa równowaga. W cztery miliardy lat po powstaniu Ziemi pewne było, że życie definitywnie zagnieździło się na tej planecie.<br />
W morzach Ziemi rozmnażały się niezliczone drobne jednokomórkowce, każdy z nich stanowił organizm o wysoko wyspecjalizowanych wydolnościach. Chloroplasty dbały o to, aby pokarmu było odtąd zawsze pod dostatkiem. Mitochondria umożliwiały wykorzystywanie produkowanego przez samo życie tlenu jako źródła energii, przy czym wydajność tego źródła przekraczała wszystko, co do tej pory istniało, a zatem otwierało to możliwości biologicznych osiągnięć, które miały usunąć w cień wszystko, co minione. Wyszukany mechanizm podziału jądra gwarantował niezawodne przekazywanie każdej następnej generacji "doświadczeń" nabytych w ciągu miliardów lat - w postaci najróżnorodniejszych form przystosowania.<br />
Z drugiej strony fizyczne i chemiczne warunki na powierzchni Ziemi nie dopuszczały całkowitej bez-błędności owego mechanizmu podziału komórki ani towarzyszącego mu podwojenia magazynującej cząsteczki DNA. Promieniowanie, emitowane wskutek rozpadu naturalnych pierwiastków radioaktywnych skorupy ziemskiej, a także promienie z Kosmosu (przede wszystkim pochodzące z Drogi Mlecznej tak zwane promieniowanie kosmiczne) powodowały bardzo drobny procent nieznacznych zmian w poszczególnych cząsteczkach DNA jąder komórkowych. Przez to zmieniał się w niewielkim stopniu, ale zawsze bardzo rozmaicie, sens informacji, jaką cząsteczki owe miały przekazywać. W taki sposób rodziły się mutacje, a wraz z nimi, w toku obopólnej<br />
gry ze środowiskiem - proces ewolucji biologicznej.7<br />
Tymczasem w środowisku pojawiło się także pewne ważne ułatwienie, wprowadzone znowu przez życie, pewne decydujące poszerzenie zasięgu przyszłych możliwości, który dopiero od tej pory naprawdę już obejmował całą kulę ziemską. To również było związane z tlenem, aczkolwiek jego stężenie w atmosferze ziemskiej w owej epoce, odległej mniej więcej o miliard lat, wciąż jeszcze nie dorównywało obecnej wartości. Pomimo to pierwiastek ten już podówczas odgrywał rolę nie tylko w nowym sposobie uzyskiwania energii, lecz w nie mniejszym stopniu stanowił tarczę ochronną. Dotąd życie było ciągle jeszcze zacieśnione do względnie ograniczonej warstwy wody oceanów.<br />
Na głębokościach poniżej pięćdziesięciu-stu metrów siła promieniowania słonecznego prawdopodobnie już nie wystarczała do utrzymania fotosyntetycznej aktywności ówczesnych komórek: aktywność ta nie była przecież jeszcze w pełni dojrzała. Ze względu zaś na niszczycielskie promieniowanie nadfioletowe Słońca wrażliwe komórki nie mogły się dotąd zbliżać do powierzchni wody na odległość mniejszą niż pięć—dziesięć metrów. I to również zmieniło się obecnie całkowicie. Wobec niezwykle silnej skuteczności tlenu jako filtra promieni nadfioletowych wystarczały obecnie względnie niewielkie ilości nowego gazu, aby zasadniczo zmniejszyć ów niebezpieczny udział promieniowania słonecznego. Dopiero teraz więc życie mogło opanować naprawdę całą powierzchnię planety, nie tylko powierzchnie wód, lecz ponadto szeroki obszar suchego lądu - chociaż była to możliwość, która z najrozmaitszych przyczyn miała jeszcze przez dalszych .500 milionów lat pozostać całkowicie teoretyczna.<br />
Gdy zechcemy to wszystko krótko podsumować, ujrzymy sytuację spokojną i ugruntowaną. Życie zakorzeniło, urządziło i zadomowiło się na Ziemi; stało się odtąd trwałym składnikiem naszej planety. Jednakże - ściśle biorąc - najdziwniejsze w tym obrazie, niezależnie od wszelkich szczęśliwie przezwyciężonych przeszkód i niebezpieczeństw, jest nie to, że do tego doszło. Najbardziej zdumiewa, że na tym się nie skończyło.<br />
Już kiedyś, w pewnym o wiele wcześniejszym momencie rozwoju, zdziwiło to nas. Było to wtedy, gdy natknęliśmy się na fakt, że wywołane przez wzajemne przyciąganie się mas skupienie atomów wodoru, rozdzielonych we Wszechświecie w postaci delikatnych obłoków, nie spowodowało po prostu powstania i rozbłyśnięcia gwiazd, rozgrzanych przez ich własne ciśnienie wewnętrzne. Przeciwnie, stało się tak, że w centrum gwiazd wystąpiły zjawiska, które doprowadziły nieuchronnie do zespalania się poszczególnych atomów wodoru, a następnie także coraz cięższych jąder atomowych, dzięki czemu powstała mnogość nowych pierwiastków, a więc substancji wykazujących cechy i możliwości, których dotąd we Wszechświecie nie było.<br />
Stwierdziliśmy wtedy, że nie ma odpowiedzi na pytanie, dlaczego historia świata<br />
nie miałaby się po wsze czasy ograniczyć do historii powstawania i zaniku wciąż nowych pokoleń gwiazd z wodoru - w nieustannym i nie kończącym się powtarzaniu. Nigdy nie będziemy tego wiedzieć. To, że stało się inaczej, że powstały nowe, inne pierwiastki, które otwarły rozwojowi nowe, nieoczekiwane horyzonty, sprowadza się do zdolności przemieniania się prapierwiastka - wodoru. Natomiast pochodzenie wodoru, a tym samym przyczyny osobliwości jego cech znajdują się dla nas poza jakimś początkiem, poza który nauka już nie potrafi sięgać, stawiając sensowne pytania.<br />
Dlaczego atom wodoru posiada te szczególne właściwości, w jaki sposób powstał i jak się dostał do naszego świata - oto pytania, na które nie ma naukowej odpowiedzi, podobnie jak na pytanie o pochodzenie czasu czy przyczyny praw natury. Natrafiamy tutaj - musimy to znowu niezwykle dobitnie podkreślić - w pewnym konkretnym punkcie na niezaprzeczalny fakt, że świat nasz, że obszar, w którym przeżywamy rzeczy i w którym możemy zadawać naukowe pytania, nie obejmuje wszystkiego, co istnieje. Jednocześnie rozpowszechnienie pewnego przesądu, który zdaje się nie do wykorzenienia, zmusza nas do wyraźnego powtórzenia i wskazania palcem, że to współczesna wiedza przyrodnicza gwarantuje nam, że tak właśnie jest. To co filozofia czy metafizyka mogły jedynie zakładać bądź czego żądały - współczesne przyrodnicze badania podstawowe podsuwają nam wprost pod nos.<br />
Było już jedno stadium, wobec którego mieliśmy okazję zdziwić się, że rozwój nie stanął w miejscu, ów etap, kiedy na wyższym poziomie powtórzyło się to, co nas słusznie zdumiewało w reakcji atomu wodoru: powstałe stopniowo nowe pierwiastki nie tylko wzbogaciły Wszechświat o dalsze dziewięćdziesiąt jeden substancji wykazujących nowe właściwości. Okazały się one ponadto zdolne do tworzenia najrozmaitszych związków między sobą i z wodorem, od którego pochodziły, a różnorakość tych związków jest nie do ogarnięcia i do dnia dzisiejszego nie wyczerpana. To również nie było ani konieczne, ani możliwe do przewidzenia (czy też do wyjaśnienia). Że tak się stało, musimy znowu przyjąć do wiadomości jako fakt niewytłumaczalny.<br />
Na chronologicznie kolejnym szczeblu doszło do symbiotycznego łączenia się rozmaicie wyspecjalizowanych prakomórek. Opisaliśmy ten proces szczegółowo, ponieważ ma on decydujące znaczenie dla wszystkiego, co następuje potem, nie musimy więc teraz ponownie wnikać w ten temat. W tym miejscu można to łączenie się opisać następująco: zda się, jakoby rządziła tutaj zasada, pod której działaniem rozwój postępuje naprzód dlatego, że na nowo osiągniętym szczeblu organizacji powtarza się, każdorazowo z pojawieniem się nowych możliwości, to co już okazało się skuteczne na poprzednich etapach rozwoju. Powtarzam, że nie należy tego mylnie rozumieć jako "wyjaśnienie", lecz że przez takie sformułowanie próbuję tylko uprzystępnić to, co się naprawdę wówczas stało.<br />
Podobnie jak w tych minionych już przypadkach działo się także w owej epoce<br />
konsolidacji życia ziemskiego, do której ostatnio dotarliśmy i która jest od nas odległa o jakiś miliard lat. W oceanach roiło się życie - mrowiły się jednokomórkowce, których skomplikowana organizacja świadczyła o pewnym szczytowym punkcie dotychczasowego rozwoju. Życie i środowisko, po niezliczonych kryzysach, wreszcie ze-stroiły się w harmonijnej wzajemnej równowadze i uspokoiły. Co więc właściwie przemawiało za tym, że ciągle jeszcze nie nadchodził kres? Jaką można znaleźć dzisiaj, retrospektywnie, kiedy w pełni znamy wszystko, co potem się stało - przyczynę tego przekonania, że rozwój nie mógł się zatrzymać, że znowu musiał pozostawić za sobą wszystko, co zostało osiągnięte tak niewiarygodnym nakładem czasu i zdolności przystosowawczych?<br />
Na to także nikt nie może dać odpowiedzi. Jedyne, co wiemy, to historyczny fakt, że ponownie powtórzyło się to, co się przedtem już niejednokrotnie działo: istniejące złożone komórki - jak się niebawem miało okazać - nie tylko wzbogaciły ziemską scenę o nową zasadę (zjawisko różnorako wyspecjalizowanych materialnych struktur uprawiających przemianę materii), lecz ponadto przygotowały nowy skok rozwoju przez przejawienie zdolności do łączenia się ze sobą.<br />
Na tym szczeblu rezultatem było brzemienne w skutki powstanie pierwszych wielokomórkowych istot żywych. Jak do tego doszło i jakie ten skok spowodował fantastyczne wręcz poszerzenie możliwości dla wszystkiego, co żyło - nietrudno już opisać. Niemniej zjawisko to jest fantastyczne i cudowne. Pojąć możemy je tylko dlatego i o tyle, że przy jego opisie to, co do tej chwili zostało przez rozwój osiągnięte, będziemy przyjmowali po prostu jako dane. W tych warunkach łatwo oczywiście operować istniejącym materiałem. Jeżeli nie chcemy zatracić proporcji, nie wolno nam jednak ani przez moment zapomnieć, jakiej fantastycznej prehistorii materiał ten zawdzięcza swoją egzystencję.<br />
Tak decydujące dla dziejów życia na Ziemi przejście od jednokomórkowców do wielokomórkowych istot żywych nietrudno będzie zrozumieć, gdy uświadomimy sobie, że pojęcia "łączenia się" nie należy tutaj brać dosłownie. Pierwsze wielokomórkowce według wszelkiego prawdopodobieństwa nie były dosłownie wynikiem połączenia się istniejących pojedynczych komórek, tak samo jak wszystkie wielokomórkowce w ciągu całej następującej potem historii Ziemi, aż po dzień dzisiejszy. Żadna żywa istota wyższa w taki sposób nie powstaje.8<br />
Jak wszyscy wiemy, odbywa się to raczej tak, że określona komórka pierwotna, którą z reguły nazywamy komórką jajową, zaczyna się dzielić i że komórki powstałe przez ciągły podział tej komórki jajowej już się od siebie nie oddzielają, tak jak się to działo u jednokomórkowców przez miliardy lat. Wszystko przemawia za tym, że to samo działo się przy powstaniu pierwszych, jeszcze prymitywnych wielokomórkowców, a więc przed mniej więcej miliardem lat.<br />
Jeden z wielu dowodów stanowią organizmy, które do dnia dzisiejszego<br />
zachowały tę postać przejściową jak gdyby trwale. Podobnie jak bakterie i niektóre prymitywne glony są jeszcze obecnie żyjącymi przedstawicielami archaicznych bezjądrowych prakomórek, podobnie jak istnieje jeszcze bardzo wiele rozmaitych gatunków wyżej rozwiniętych jednokomórkowców, które konserwatywnie zachowały jednokomórkowy sposób bytowania - podobnie także występują dzisiaj prymitywne organizmy, które jak gdyby stanęły w rozwoju, pozostając w owym stanie przejściowym (który również musiał się ciągnąć przez kilkadziesiąt milionów lat).<br />
DNA jąder komórek, z których się te organizmy składają, wiernie zmagazynowało to, co komórki te osiągnęły, i zachowało przez niewyobrażalnie długi ciąg pokoleń aż do czasów teraźniejszych. Z jakichś tam przyczyn nie pojawił się tutaj łańcuch następujących po sobie mutacji, które mogły były je wyprowadzić z tego obojnaczego stanu między jednokomórkowcem a wielokomórkowcem. Biolog musi być za to wdzięczny. "Żywe skamieniałości" tych gatunków stanowią dla niego jedyną szansę prowadzenia badań nad tymi archaicznymi formami życia.<br />
Jednym z ulubionych przykładów uczonych jest w tej dziedzinie mikroskopijnie mały wielokomórkowiec, nazwany przez nich pandoriną. Nosicielka tego dźwięcznego imienia pomimo swej wielokomórkowości nie jest właściwie "prawdziwym" wielokomórkowym organizmem. Właśnie ta komplikacja powoduje, że pandoriną jest obiektem tak interesującym. Można by ją określić jako kolonię komórek, która jeszcze nie osiągnęła rangi złożonego osobnika. Pandorina składa się z szesnastu zielonych komórek glonowych powstałych przez czterokrotny podział komórki pierwotnej. Galaretowata otoczka tej komórki pierwotnej nie ginie i zamyka szesnaście komórek potomnych, nadając im postać kulistego tworu.<br />
Za tym, że ma to charakter kolonii, przemawia brak wyraźnej hierarchii, czyli podziału pracy pomiędzy poszczególnymi komórkami. Wprawdzie wystające na wszystkie strony małe wici wspólnie wybijają takt, w związku z czym mikroskopijny twór może się w wodzie poruszać w sposób znośnie uporządkowany, ale tutaj wszystkie szesnaście komórek jest jeszcze zawsze równouprawnionych. Każda z nich potrafi to wszystko, co potrafią jej komórki siostrzane. A przede wszystkim brak jakiegokolwiek śladu, że komórki, aby się rozwinąć, zdane są wzajemnie na siebie, co jest właściwe niepodzielności, która prawdziwemu osobnikowi - indywiduum - nadaje jego charakter. Gdy się pod mikroskopem oddzieli od siebie komórki pandoriny, pojedyncze komórki mogą żyć dalej i każda z nich może utworzyć nowe kolonie.<br />
Pandorina rozmnaża się w naturze także przez podziały wszystkich swoich komórek, tak że w końcu kolonia macierzysta rozchodzi się "bez reszty" na szesnaście nowych kolonii. Fakt, że pomimo to mamy w tym wypadku do czynienia z pierwszym krokiem w kierunku wielokomórkowości, przejawia się w<br />
tym, że kolonia składa się zawsze z szesnastu (a nie ośmiu ani trzydziestu dwóch) komórek. Liczba etapów podziałów stanowi więc już tutaj pewną nadrzędną wielkość, obowiązującą wszystkie uczestniczące komórki.<br />
Jednakże najdobitniejszy dowód na to, że małej kolonii glonowej przypisać trzeba rolę pionierską, znajdujemy w tym, iż pandorina ma bliskich krewnych, którzy zupełnie wyraźnie prezentują kolejne fazy, dalsze kroki na tej samej drodze. Niczym poszczególne kadry taśmy filmowej, przyroda zachowała ślady przebiegu prowadzącego ongiś od jednokomórkowca do złożonego z wielu komórek osobnika.<br />
Następną fazę filmu stanowi eudorina. W niej połączone są w kolonię już trzydzieści dwie komórki. U niektórych gatunków zaznaczona jest nawet wyraźna oś ciała: ruch naprzód odbywa się zawsze w tym samym kierunku ciała. Komórki położone z tej strony, a więc "z przodu", są nieco mniejsze. Jednocześnie typowe dla tych swobodnie poruszających się glonów plamki oczne komórek położonych z przodu są lepiej wykształcone aniżeli plamki oczne komórek tworzących "rufę" pływającej kolonii, przy czym ich wrażliwość na światło z natury swej stosunkowo niewiele ma wspólnego ze sterowaniem.9 Ale na tym się kończy podział pracy u eudoriny. Także i w tej kolonii w zasadzie wszystkie komórki jeszcze potrafią wszystko.<br />
Pierwszym prawdziwie wielokomórkowym osobnikiem, który pojawia się na tej drabinie rozwoju, jest słynny wolwoks, czyli toczek. Jest on zespołem wieluset, często nawet wielu tysięcy wyposażonych w wici komórek glonowych, które - w toku podziału jednej pojedynczej komórki pierwotnej - tworzą wierzchnią warstwę względnie dużej kuli, widocznej nawet gołym okiem w postaci zielonkawego ziarenka. Techniczna nieomal symetria tych glonowych kuleczek na pierwszy rzut oka może nawet mniej aniżeli w przypadku pandoriny czy też eudoriny wskazuje na to, jakoby to był osobnik, a więc jakobyśmy tu mieli przed sobą po raz pierwszy prawdziwy organizm wielokomórkowy. Tymczasem wrażenie to jest mylne. Toczek jest już pod każdym względem prawdziwym wielokomórkowcem, pierwszym przykładem typu organizmu znajdującego się na następnym, wyższym szczeblu rozwoju.<br />
Pomimo idealnej prawie kulistości, u toczka występuje zupełnie jednoznaczna orientacja ciała: podczas pływania zawsze ten sam biegun jest skierowany do przodu. Plamki oczne komórek tworzących ten biegun są znowu wyraźnie lepiej wykształcone aniżeli pozostałe, szczególnie aniżeli plamki komórek połowy kuli skierowanej do tyłu. Wszystkie wici owych tysięcy komórek, z których składa się toczek, uderzają w zgodnym rytmie. A umożliwiają to cienkie połączenia między wszystkimi komórkami, delikatne pasma białkowe, pozostałe po podziałach komórki pierwotnej. Należy sądzić, że w nich przebiegają tam i z powrotem potrzebne do tej synchronizacji impulsy.<br />
Jednakże decydujący w tej klasyfikacji jest przede wszystkim wyraźnie czytelny<br />
podział pracy między poszczególnymi komórkami. Najdobitniej występuje on w odniesieniu do podstawowej biologicznej funkcji - rozmnażania się. U toczka po raz pierwszy zdolna do podziału jest nie każda dowolna komórka. Możliwość tę ma tylko względnie niewiele komórek położonych w tylnym końcu powierzchni kuli. Fakt ten sprawia, że pozostałe liczne komórki toczka mogły stać się komórkami somatycznymi. Z tym z kolei związane jest, że u tego pierwszego przedstawiciela osobników złożonych z wielu komórek stykamy się po raz pierwszy w rozwoju ze zjawiskiem śmiertelności.<br />
Oczywiście, śmierć istniała także już przedtem, pojawiła się wraz z życiem. W pierwszej chwili może to brzmieć makabrycznie, ale w przeciwnym wypadku już od miliardów lat na Ziemi byłoby nie do wytrzymania. Nietrudno to udowodnić. Jedna jedyna bakteria mogłaby, dzieląc się tylko co 30 minut, doprowadzić teoretycznie w ciągu 24 godzin do ponad 200 bilionów potomstwa. (Zapomina się stale, do jakiego wyniku doprowadza w najkrótszym czasie pozornie tak prosty szereg geometryczny jak 2, 4, 8, 16, 32 itd.)<br />
Na szczęście nigdy do tego nie doszło. Po prostu nie ma przestrzeni dostatecznie wielkiej dla tak nieograniczonego rozrodu. Bakterie oczywiście również giną. Ale jest to zawsze, podobnie jak u wszystkich jednokomórkowców, jak gdyby "śmierć wskutek wypadku". Jednokomórkowce nie starzeją się i nie umierają z przyczyn wewnętrznych. Są one, jak powiada biolog, potencjalnie nieśmiertelne. Gdy rozmnażają się przez podział, każda powstała połowa tworzy nową "młodą" komórkę potomną. Nie ma przy tym "trupa".<br />
Po raz pierwszy u toczka jest inaczej. Pierwszy w dziejach prawdziwy wielokomórkowiec dostarcza również pierwszego trupa. Gdy toczek się rozmnaża, dzielić się zaczynają położone w okolicy tylnego bieguna komórki generatywne, jedyne, które są jeszcze zdolne do dzielenia się. Odrywają się one przy tym od powierzchni i zapadają we wnętrze kuli, gdzie rozrastają się w nowe kuleczki. W końcu uzyskują wolność przez to, że kula macierzysta pęka i ginie.<br />
Tylko komórki służące rozmnażaniu są tu więc jeszcze nieśmiertelne. Pozostałe tworzą ciało zdolne do życia jedynie przez czas ograniczony. Tak już pozostało w podkrólestwie wielokomórkowców po dzień dzisiejszy, dotyczy to również i nas. Spośród wielu niezliczonych komórek, z jakich składa się nasze ciało, jedynie służące rozmnażaniu komórki rozrodcze są (przynajmniej potencjalnie) nieśmiertelne. W rzeczywistości możliwość ta realizuje się także tylko w odniesieniu do tych bardzo nielicznych, którym udaje się połączyć z komórką rozrodczą drugiej płci, a następnie rozbudować się w nowe ciało.<br />
Z punktu widzenia tego szczebla rozwoju, do jakiego dotarliśmy teraz w naszym opisie, można by więc odnieść wrażenie, że ciało organizmu złożonego z wielu komórek, a więc i nasze własne ciało, jest w gruncie rzeczy tylko czymś w rodzaju "opakowania". Że jest przejściową powłoką dla właściwego ładunku użytkowego, a mianowicie potencjalnie nieśmiertelnej komórki rozrodczej, którą<br />
trzeba zachować i przekazać poprzez pokolenia. Że jest wehikułem przeznaczonym do chronienia tej komórki rozrodczej i dania jej okazji oraz czasu do dzielenia się.<br />
Myśl tę można snuć dalej jeszcze. Można by się zastanawiać, czy może w końcu ciało nasze, przez skalę sukcesu, z jakim się biologicznie utwierdza i przebija w swoim środowisku, gra tylko rolę aparatury wskaźnikowej czy też kontrolnej dla komórek rozrodczych lub - mówiąc ściślej - dla zawartego w nich DNA, aparatury służącej sprawdzeniu celowości wszelkich pojawiających się mutacji.<br />
Ale jakiż sens chcemy w takim razie nadać pojęciu celowości biologicznej? Jak inaczej może się objawiać celowość, jeżeli nie przez wzrost powodzenia organizmu sprawdzającego się w swoim środowisku? A zatem mikrokosmos miałby służyć makrokosmosowi, DNA - organizmowi, a nie przeciwnie. Spekulacje tego rodzaju mogą więc być zabawne. Tkwi w nich pewien aspekt, na który zbyt mało się zwraca uwagi. Niemniej nie wolno zapominać, że wszystkie tego rodzaju rozważania są jednostronne, wypływają bowiem z horyzontu ograniczonego, z zawężonego punktu widzenia jednego jedynego, dowolnie wychwyconego szczebla rozwoju. 10<br />
Korzyści biologiczne z wielokomórkowości można było więc osiągnąć tylko za cenę ograniczonego trwania życia. Samo to pozwala wnioskować, że musiały one być niezwykle duże. Najprostszą korzyścią, jakiej może sobie przysporzyć istota wielokomórkowa, jest przede wszystkim wielkość ciała, nieomal dowolnie rosnąca - w porównaniu z jednokomórkowcem. Wystarczy raz zobaczyć, jak mały owad miota się bezradnie na powierzchni kropił wody, aby się przekonać, że w tym świecie napięć powierzchniowych już sama wielkość ciała może zapewniać przewagę. Są naturalnie jeszcze inne przyczyny. Jeżeli nawet powiedzenie, że "wielcy pożerają małych", w przyrodzie nie obowiązuje bezwzględnie, to jednak w zasadzie można przyjąć, że z kolei wielcy są stosunkowo dobrze zabezpieczeni przed pożarciem przez małych. Jednakże najważniejsze i najbogatsze w skutki możliwości, które za sobą pociągnęło ewolucyjne przejście od istot jednokomórkowych do wielokomórkowych, wynikają z zasady podziału pracy między poszczególnymi komórkami, z jakich jest złożony organizm. Zaznacza się ona już u toczka. Do jakich krańców te możliwości rozwinęły się w przebiegu ewolucji, poucza nas przelotny tylko rzut oka na niektóre typy komórek, z jakich sami się składamy.<br />
Gdy rozpatrujemy przykłady zestawione na ilustracji 16, trudno wprost uwierzyć, że te wszystkie tak nadzwyczaj różnie zbudowane i funkcjonujące typy komórek są u każdego z nas wynikiem nieustannych podziałów jednej jedynej zapłodnionej komórki jajowej. Nawet biologowi trudno nie tyle w to uwierzyć (jest to bowiem sprawa bezsporna) - ile zrozumieć to. Jak się dzieje, że jedna tylko komórka przy podziale pozwala powstawać tak licznym, bogato zróżnicowanym komórkom, jest właściwie - pomimo pewnych przesłanek - do tej pory naukowo<br />
niemal nie rozwiązaną sprawą.<br />
Zagadnienie polega na tym, że w jądrze każdej spośród komórek naszego ciała, czy to będzie komórka nerwowa czy gruczołowa, skórna czy nerwowa, wskutek doskonałego (nieomal) funkcjonowania procesu podziału jądra, znajduje się kompletna kopia wszystkich cząsteczek DNA (a zatem wszystkich genów), które były zawarte w komórce jajowej i które wszystkie są produktem jej podziału. Przy każdym z niezliczonych stadiów podziałowych, kiedy stopniowo powstają owe cząsteczki DNA, są one dokładnie<br />
podwajane i za każdym razem równomiernie dzielone między obie tworzące się połowy komórki. Zatem każda z komórek naszego ciała zawiera o wiele więcej informacji, aniżeli właściwie potrzebuje do spełnienia swego wyspecjalizowanego zadania. Każda mieści w sobie pełny, nie skrócony plan budowy całego naszego ciała.<br />
Tylko dzięki temu ci spośród biologów molekularnych, którzy zajmują się przepowiadaniem przyszłości, mogli w ostatnich latach wpaść na fantastyczny wręcz pomysł, że w zasadzie można by doprowadzić do powstania człowieka od nowa z jednej komórki jego ciała. Że można by w ten sposób z każdego z nas stworzyć poniekąd "dodatkowo" jego monozvgotycznego bliźniaka. Ten pomysł doprowadził następnie do dalszych spekulacji nad tym, czy kiedyś w przyszłości ludzie może dojdą do tego, aby metodą głębokiego zamrażania przechowywać własne komórki skóry jako pewien rodzaj zabezpieczenia przed nieszczęśliwymi wypadkami i po takiej katastrofie móc zmartwychwstać przynajmniej jako "bliźniak". (Zob. w tej sprawie raz jeszcze przypis na s. 230.)<br />
Naturalnie, że myśl owa (abstrahując całkowicie od tego, czy jej realizacja w ogóle byłaby pożądana) jeszcze przez długi czas pozostanie utopia. A - co jest znamienne - nie tylko dlatego, że wyhodowanie ludzkiego zarodka poza ciałem matki jest chwilowo niemożliwe, ale także dlatego, że o wiele większe trudności sprawiałyby problemy związane z wymienionym przez nas zagadnieniem różnicowania.<br />
Wyobraźmy sobie przypadek komórki, która ma wyrosnąć na komórkę wątrobową. Powstaje ona w pewnym momencie w zarodku przez podział nie wyspecjalizowanej komórki. Zawiera również pełny, nie skrócony plan budowy organizmu, którego cześć stanowi. Jednakże spośród wszystkich skomplikowanych szczegółów tego planu obchodzi ją tylko ten bardzo drobny wycinek, który obejmuje przepisy o wyglądzie i funkcjonowaniu komórki wątrobowej. Gdy więc komórka po podziale wzrasta, wolno jej tylko "odczytać" i uwzględnić ten mały wycinek. Wszystkie inne zawarte w planie przepisy budowy musi jak gdyby pominąć.<br />
Biologowie stwierdzili przynajmniej to, że w praktyce właśnie tak się to odbywa. Liczne łańcuchy DNA, każdy zawierający plan budowy i złożony z kolejnych odcinków - genów, tworzą w jądrze komórki wiązki, tak zwane chromosomy. W pewnych przypadkach można pod mikroskopem rozpoznać w chromosomie, które geny są właśnie aktywne, a które drzemią bezczynnie. U niektórych owadów geny, które stają się aktywne, czyli zabierają się do wydawania rozkazów, nabrzmiewają w sposób widoczny. Te miejsca chromosomów, w których się znajdują, rozszerzają się w wyraźne zgrubienia, tak zwane "puffy" (od angielskiego słowa "puff" - wzdęcie).<br />
Wiadomo więc, że spośród wszystkich genów komórki bardzo znaczna większość nie jest aktywna. Zawarte w nich informacje są zablokowane. (Prawdopodobnie znowu przez inne geny, które biologowie nazywają represorami.) Widocznie jest to nawet w pewnym stopniu stan normalny. Gdy gen ma się uaktywnić, to znaczy gdy informacja, jaką reprezentuje, staje się potrzebna, nastąpić musi zdjęcie blokady (prawdopodobnie znowu przez swoiste geny, które to potrafią). Właściwie, patrząc na to wstecz, jest to całkowicie zrozumiałe: jasne, że sam plan budowy nie może wystarczać. Zawiera on przecież tylko jak gdyby porządek przestrzenny, a komórka potrzebuje ponadto harmonogramu.<br />
Najlepszy plan budowy jest nieprzydatny, jeżeli jednocześnie nie wiadomo, od czego należy rozpocząć budowę, i jeżeli nie ma się wyraźnych wskazań, kiedy i w jakiej kolejności poszczególne części planu mają być realizowane. W przypadku budowy domu jest to dla nas zupełnie oczywiste. Trzeba rozpocząć od fundamentów, a do wznoszenia dachu przystąpić można dopiero wtedy, gdy wymurowane są poszczególne kondygnacje. Nie wolno również nakładać na ściany tynków, dopóki nie są ułożone przewody elektryczne. Każda budowa wymaga nie tylko przestrzegania dokładnego planu przestrzennego, lecz także trzymania się ściśle określonej kolejności wielu poszczególnych faz, w jakich budynek powstaje.<br />
To samo obowiązuje budowle przyrody, a więc również każdą poszczególną komórkę. Niestety wiemy tyle co nic o tym, co tutaj zapewnia ten porządek w czasie. Kto mówi komórce, kiedy i jakie ma "odczytać" szczegóły planu, a jakie inne ma pominąć - tego biologowie dotychczas nie odkryli. Jest całkowicie niejasne, jak się to dzieje, że poszczególne geny są odhamowywane we właściwym momencie i we właściwej kolejności, kto blokuje bądź aktywuje geny- represory i ich kontrpartnerów. (Wydaje się logiczne - chociaż sposób wykonania jest jeszcze bardzo mało wyjaśniony - że to osiągnięty każdorazowo stan budowy sam wyzwala następny niezbędny etap.)<br />
Pewne jest w każdym razie, że sterowanie aktywnością, dokładnie w ten sposób zsynchronizowane w przestrzeni i czasie, w miarę potrzeby włącza czy też wyłącza geny poszczególnych komórek i że różnicowanie poszczególnych komórek również tak się odbywa. Jeżeli więc jakaś komórka ma się stać komórką wątrobową, następuje po prostu aktywizacja tylko tych genów (we właściwej kolejności), które są potrzebne do zrealizowania tej części planu<br />
budowy, a wszystkie inne geny komórki pozostają zablokowane na cały okres jej życia. (Nie potrzebuję chyba raz jeszcze zwracać uwagi na to, jaki ogrom nie rozwiązanych problemów kryje się za tym małym słowem "po prostu".)<br />
Powiedzmy sobie więc - aby naprzód zamknąć ten temat - że w praktyce na nic się nam nie przyda bezsporna wiedza o tym, że w każdej z naszych komórek skóry zawarta jest informacja genetyczna o całym naszym ciele. Aby z jednej z tych komórek skóry wyhodować w laboratorium bliźniaka człowieka, eksperymentator musiałby wiedzieć, jak zdjąć blokady wszystkich zawartych w tej komórce genów (u człowieka co najmniej kilka milionów), przy czym odblokowanie to musiałoby nastąpić celowo i dokładnie we właściwej kolejności w czasie. Jest to zadanie, które pozostanie chyba absolutnie nie do rozwiązania jeszcze dla kilku pokoleń biologów.<br />
Przyroda natomiast zna tę zasadę od nieprawdopodobnie dawnych czasów. Bez tej możliwości nie byłaby mogła doprowadzić do powstania nawet jednokomórkowca. Rozmnożenie go bowiem przez podział już zakłada dokładny podział jądra wraz z jego genonośnymi sznurami chromosomów, a więc proces, który już przy innej okazji, ze względu na jego niebywałą precyzję w czasie, porównywaliśmy do układu baletowego.<br />
Teraz, na szczeblu wielokomórkowości, opanowanie klawiatury genów umożliwia przyrodzie wyspecjalizowanie poszczególnych elementów budowlanych komórki organizmu wyższego do ostatecznych granic możliwości biologicznych. Kto panuje nad rejestrami genów, ten może w każdej poszczególnej komórce wyszukać odpowiednie geny i "grać" na tych, których potrzebuje do osiągnięcia pożądanych cech i swoistych funkcji. Wynikiem jest zróżnicowanie komórek, a więc fakt, że rozmaite komórki wyższej istoty żyjącej mogą się między sobą tak nadzwyczajnie różnić w zależności od pełnionych funkcji.<br />
Na tym polega decydujący postęp, którym jest skok do wielokomórkowości w historii życia. Dzięki wyspecjalizowanym w ten sposób kamykom budulcowym można dla określonych funkcji i sprawności budować narządy o nie spotykanej dotąd doskonałości. Polega to po prostu na tym, że względnie małe elementy budowlane pozwalają konstruować względnie duże narządy w sposób bez porównania bardziej wyrafinowany i wszechstronny, aniżeli było to możliwe przy użyciu względnie dużych elementów budowlanych w ciele istot żywych, które same składały się tylko z jednej jedynej komórki. Jest to ta sama zasada, która uzależnia jakość obrazu od gęstości rastra, a tym samym od liczby punktów w obrazie. Przy złym druku gazetowym (stosunkowo nieliczne bądź stosunkowo rzadkie punkty rastrowe) uzyskuje się o wiele mniej szczegółów i odcieni aniżeli w przypadku filmu fotograficznego o wysokim stopniu rozdzielczości, z mikroskopijnie drobnymi punktami barwnymi.<br />
Powrócimy raz jeszcze do plamek ocznych, na które natrafiliśmy u jednokomórkowców (a także raz jeszcze do przypisu na s. 335). Nie ma żadnej wątpliwości, że te małe, pochłaniające światło plamki pigmentowe, nawet jeżeli są to tylko drobne ziarenka barwnika, spełniają u jednokomórkowców w zasadzie to samo zadanie, co o tyle później dopiero powstałe oczy wyższych istot. Zresztą właśnie temu zawdzięczają one swoją nazwę. Naturalnie, są nieporównywalne z okiem w ścisłym sensie o tyle, że - chociażby z przyczyn czysto fizycznych - nie można nimi jeszcze uchwycić obrazu otoczenia, co zresztą na tym stopniu rozwoju byłoby przecież bez znaczenia, skoro nie istnieje centralny układ nerwowy, który wiedziałby, co począć z takim odbiciem.<br />
Jednakże niewątpliwie plamki oczne jednokomórkowców są już odbiornikami światła. Wprawdzie w bardzo skromnym zakresie, ponieważ połykają one padające na nie światło i stąd w organizmie, do jakiego należą, rzucają cień. Są one organellami, które chwytają światło i przewodzą bodźce, nawet jeżeli bodźce te to tylko cienie padające na nasadę wici i oddziałujące na jej aktywność. Wszystko to razem jednak tak współgra, że funkcjonuje jako automatyczne sterowanie, które pozwala na to, aby dany jednokomórkowiec dążył do pożytecznego dlań światła.<br />
Całość jest mikroskopijnym cudem ewolucji. Umożliwia istocie jednokomórkowej orientację według właściwości optycznych jej otoczenia. Nawet jeśli ta stosunkowo tak prosta aparatura pozwala tylko na prymitywne rozróżnianie między "jaśniej" a "ciemniej", stanowi ona jednak niewątpliwie pierwszy krok w kierunku owej szczególnej funkcji, którą mamy na myśli, gdy mówimy o widzeniu.<br />
Ważne jest dla naszego toku myślowego, abyśmy sobie w tym miejscu wyraźnie uzmysłowili, że przyroda ten pierwszy krok ku widzeniu postawiła już na szczeblu jednokomórkowości. To znaczy w tym okresie, kiedy w ogóle nie było mowy o oczach w sensie nam znanym. Co prawda ta pierwsza, omackiem poszukiwana droga nie zaprowadziła zbyt daleko. W jednokomórkowcu nie było jeszcze nic więcej niż opisane optyczne odruchy sterownicze. Tworzywo nie wystarczało do tego, aby zasadę kontynuować i rozbudować. Jednakże wtedy gdy rozwój uczynił następny krok, prowadzący do zbudowanego z wielu komórek organizmu wyższego, wtedy - można tak powiedzieć - żadnych nie było już hamulców. Stało się to, co się stać musi, gdy na przykład wynalazca, który przez długi czas nosił w sobie pewien pomysł, nagle dostaje do ręki elementy umożliwiające mu wreszcie przeobrażenie swej myśli w czyn. Podobnie zareagowała wynalazczym ewolucja, gdy nagle na tym szczeblu rozwoju została jej dana szansa zbudowania odbiornika światła z licznych, swoiście wyspecjalizowanych pojedynczych komórek.<br />
Na ilustracji 9 pokazana jest droga, która w tych warunkach doprowadziła przyrodę od zwykłego zmysłu światła do naszego oka, wraz z tymi wrażeniami zmysłowymi, które wydoskonalony stopniowo narząd mógł przekazywać na coraz dalszych osiąganych szczeblach rozwoju. Każdy z tych stopni jest sprawdzalny i udokumentowany przez żyjące jeszcze obecnie zwierzęta na rozmaitych poziomach organizacji.<br />
Jakkolwiek skomplikowane byłoby nasze oko, droga prowadząca do niego została przebyta w śmiesznie krótkim stosunkowo czasie kilkuset milionów lat. Jest to znacznie mniej aniżeli okres, którego potrzebowała przyroda na przykład do przebudowania mechanizmu podziału komórki u jednokomórkowca.<br />
Mamy tu więc przed sobą drugą zapowiedzianą już przez nas i prawdopodobnie najważniejszą przyczynę tego ogromnego, wzrastającego - w porównaniu z poprzedzającymi epokami - przyśpieszenia tempa ewolucji w ciągu ostatnich 600-800 milionów lat. Wydaje się, jakoby w ciągu tej niewiarygodnie długiej poprzedzającej epoki wszystkie istotne decyzje już były zapadły. Skończył się czas poszukiwań. Wszystkie podstawowe zasady - wprawdzie w postaci zawiązków lub zaczątków - są stworzone. Teraz trzeba je wykorzystać i nieustannie udoskonalać, posługując się tak wybitnie ulepszonymi nowymi możliwościami.<br />
Natkniemy się jeszcze niejednokrotnie na przykłady przemawiające za takim ujęciem. Obecnie przypomnimy tylko sprawę przewodzenia bodźców u jednokomórkowców wyposażonych w wici. Fakt, że kierunek i intensywność uderzania ich wici są skoordynowane, można wytłumaczyć tylko tym, że musi istnieć pomiędzy nimi rodzaj połączenia, które sprzęga ze sobą ich rytm. Dzisiaj nie mamy jeszcze pojęcia o tym, o jakie tu może chodzić połączenie. Mikroskop optyczny ani elektronowy niczego nam tu nie odkrywają. Może drogę sygnalizacyjną tworzy chemicznie tylko wyspecjalizowane, a więc niewidoczne, włókno plazmy komórkowej łączące wici. Jednakże jakkolwiek wyglądałoby rozwiązanie tego problemu, pewne jest, że znowu mamy tu do czynienia z antycypacją zasady, którą odnajdujemy w jej dojrzałej formie dopiero u wielokomórkowych istot żywych: zasady przewodzenia bodźców.<br />
Znowu więc nie jest tak, jak często bezmyślnie sądzimy, że dopiero wyspecjalizowana komórka nerwowa umożliwia przenoszenie bodźców w organizmie, a tym samym jego spoistość i sterowanie różnymi jego funkcjami. W rzeczywistości jest właśnie przeciwnie. Przewodzenie bodźców istniało od zawsze. Nawet najprymitywniejszy jednokomórkowiec nie byłby zdolny do życia bez sensownego zsynchronizowania różnych swoich funkcji. Natomiast niewiarygodne możliwości tkwiące w tej zasadzie istotnie mogły być wykorzystane dopiero wówczas, gdy pojawiły się komórki nerwowe, dzięki którym powstać mogło w organizmie dokładne kojarzenie informacji i z których potem, o wiele później, mógł zostać skonstruowany centralny ośrodek informacji i rozkazów, to znaczy - mózg.<br />
Gdy się patrzy z takiej perspektywy, pierwsze 400-500 milionów lat wielokomórkowości, a także filogeneza ryb, małży i skorupiaków, gąbek, robaków i meduz (do tej pory życie wszak istnieje wyłącznie w wodzie!) dostarcza wciąż nowych przykładów tego samego stanu rzeczy; przykładów, w<br />
niektórych przypadkach wręcz, zda się, fantastycznego udoskonalania funkcji, sprawności i sposobów zachowania, które w zaczątkach występowały już na szczeblu jednokomórkowca. Rzecz oczywista, że "nowe" powstaje w nieogarnionej wręcz różnorakości. Ale w każdym przypadku, bez względu na to, czy jest to szczególny narząd czy specjalna funkcja, zawiązek znajdujemy już w podkrólestwie jednokomórkowców.<br />
Byłoby nużące, gdybyśmy chcieli - poza już opisanymi przykładami - omawiać dalej jeszcze wszystkie szczegóły. Zresztą nie przysporzyłoby naszemu tematowi przewodniemu nowych punktów widzenia, gdybyśmy w każdym przypadku mieli teraz nakreślać konkretną drogę, która od jednokomórkowców prowadziła do ryb, skorupiaków czy też robaków. Kogo szczegóły te interesują (a są one dostatecznie interesujące), może sobie o tym poczytać w każdej dobrej książce z dziedziny biologii.11 Jeżeli się przyjmie materiał wytworzony przez komórkę wyższą jako założenie i do tego doda proces ewolucji popędzanej naprzód przez mutację i selekcję, wówczas nie ma już żadnych zasadniczych trudności w zrozumieniu rozwoju, który wyłonił rozmaitość żyjących w wodzie zwierząt.<br />
Któż nie dojrzy tutaj analogii do pierwszego etapu rozwoju, powtórzenia sytuacji, której opisem rozpoczęliśmy naszą książkę? Powiedzieliśmy tam, że jeżeli się przyjmie wodór i jego zdumiewające właściwości jako założenie, a do tego doda prawa natury, przestrzeń i czas - to można z tego, przynajmniej w grubych zarysach, wyprowadzić historię toczącą się od początku świata, która prowadzi na Ziemi aż do nas samych. Fakt, że stało się to możliwe, jest - tak mi się zdaje - najbardziej fascynującym odkryciem naszych czasów. Dlatego też historia ta stanowi podstawowy temat tej książki.<br />
Stwierdzenie więc, że wszystko, co kiedykolwiek powstało i kiedykolwiek w przyszłości powstanie, od samego początku jako możliwość było zawarte w atomie wodoru, jest najdonioślejszym odkryciem współczesnej wiedzy przyrodniczej, ponieważ każdego z nas, kto nie chce się gwałtownie odciąć od tego rozpoznania, zmusza do uznania faktu, że świat ten, wraz ze swą historią, ma przyczynę, która w nim samym tkwić nie może. Poza zasięgiem tego jedynego faktu każdy ma swobodę ułożenia sobie tego, co chce sądzić o tej przyczynie, która owemu - według nas z niczego - powstałemu atomowi najprostszego spośród wszystkich pierwiastków nadała takie możliwości rozwoju, że obejmują one zarówno naszą egzystencję i naszą zadumę nad tym, jak - cały Wszechświat.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">17. WYJŚCIE Z WODY</span></b><br />
<br />
Dlaczego właściwie tak długo trwało, zanim życie, które już od dawna było mocno zasiedziałe na Ziemi, objęło w posiadanie całą powierzchnię naszej planety? Zdobycie lądu nastąpiło dopiero jakieś 500 milionów lat temu. Dlaczego życie tak późno postawiło ten krok? Odpowiedź jest bardzo prosta: ponieważ do dnia dzisiejszego nie ma żadnego przekonującego argumentu biologicznego, który by uzasadniał jego celowość. Pytanie nasze musimy więc dokładnie odwrócić: czym należy sobie wytłumaczyć to, że życie w ogóle poderwało się do tego gwałtownego i brzemiennego w skutki skoku, który wyrzucił je z wody, jego kolebki i naturalnej ojczyzny, na suchy ląd?<br />
To, że woda wydaje nam się dzisiaj żywiołem wrogim i zagrażającym naszemu życiu, jest raz jeszcze przejawem owej skrupulatności, z jaką przyroda dostosowała nas do - w gruncie rzeczy całkowicie nienormalnych - warunków bytowania, na które zdany jest organizm w wolnym powietrzu. Przejście z jednego żywiołu w drugi jest spośród wszystkich etapów rozwojowych, jakie dotąd omawialiśmy, najbardziej zagadkowym chociażby dlatego, że w chwili, w której się dokonało, nie przyniosło żadnych korzyści, tylko straty, niebezpieczeństwa i utrudnienia.<br />
Jakiś hipotetyczny obserwator, który by się przyglądał wysiłkom i stratom towarzyszącym próbom wydobycia się życia z wody, na pewno z politowaniem pokiwałby głową. Jest bowiem niezrozumiałe, czemu całe to kosztowne przedsięwzięcie miałoby służyć. Pewne było ponadto, że będzie ono wymagało rozwinięcia wielu dodatkowych a skomplikowanych biologicznych wydolności i urządzeń, które do tej pory były zupełnie niepotrzebne.<br />
Przede wszystkim więc sprawa ciężaru własnego ciała. W wodzie tego problemu nie było. Wskutek znacznej zawartości wody w ciałach wszystkich istot żywych ich ciężar właściwy jest niewiele wyższy od 1. Nieznaczna nadwyżka daje się łatwo wyrównać, na przykład przez pęcherzyki powietrzne bądź temu podobne urządzenia. Stąd też mieszkaniec morza jest podtrzymywany przez swój żywioł. Nawet najpotężniejszy wieloryb w wodzie prawie nic nie waży. Natomiast mieszkaniec lądu, w każdym razie taki, który wzniósł się ponad poziom rozwoju robaków, ślimaków i węży, zużywa do czterdziestu procent łącznej energii swojej przemiany materii jedynie do najzwyklejszego celu, jakim jest noszenie swego ciężaru. Doprawdy, niełatwo odkryć przyczynę, dla której rozwój poszedł podówczas w kierunku przynoszącym te i inne straty. Z pewnością nie może tutaj być mowy o celowości biologicznej w potocznym znaczeniu tego pojęcia.<br />
Zmiana ta miała jeszcze inne braki i inne pociągała za sobą ryzyko. Do tej pory woda, niezbędna jako rozpuszczalnik we wszystkich procesach przemiany materii, występowała w ilości nieograniczonej. Na lądzie stała się towarem<br />
deficytowym. Trzeba było więc rozwinąć liczne, skomplikowane i nowoczesne mechanizmy pozwalające na możliwie najoszczędniejsze obchodzenie się z tą cieczą, która nagle zaczęła być tak cenna. Do tego dodać trzeba znaczenie wody jako ośrodka wydalania odpadów przemiany materii. Mieszkaniec morza może dowolnie przepłukiwać swoje ciało i je w ten sposób oczyszczać. Teraz należało wynaleźć nowe sposoby przemiany materii, aby móc ograniczyć zużycie wody.<br />
Jednakże istota żyjąca, która porywa się na skok z wody na ląd, nie tylko zostaje nagle obciążona własnym ciężarem. Poznaje nie tylko niebezpieczeństwo wysychania, a tym samym po raz pierwszy uczucie pragnienia. Ponadto zostaje wystawiona na nie znane do tej pory wahania temperatur, grożące zaburzeniami przemiany materii: na zmiany pomiędzy ciepłem dnia a nocnym ochłodzeniem, a także - jeszcze silniej - na różnice temperatur towarzyszące zmianom pór roku. Jako organizmy od tak dawna już wyobcowane ze środowiska wodnego, zapomnieliśmy, że problem ten poprzednio w ogóle nie istniał. Zaledwie niewiele metrów pod powierzchnią oceanów temperatura przez cały rok wynosi plus 4 stopnie Celsjusza, a na jej równomierności można z całym zaufaniem polegać.<br />
Owa stałość wydawała się także do tej pory jednym z niezbędnych, podstawowych założeń życia. Przypomnijmy sobie, że temperatura jest przecież motorem wszelkich reakcji chemicznych. Zatem stałość temperatury oznacza pewność, że wszystkie reakcje chemiczne będą przebiegać z szybkością niezmienną, a więc taką, jaką można wkalkulować. Przemiana materii zaś jest sumą niezliczonych pojedynczych reakcji chemicznych. O ile trudniejsze musi być utrzymanie ich porządku pod obciążeniem wahań temperatury zewnętrznej!<br />
Łącznie więc wyjście z wody równało się porzuceniu właściwego żywiołu życia. To co nazywamy dzisiaj zdobyciem lądu, wydawałoby się podówczas jakiemuś obserwatorowi tak samo nieracjonalne, jak dzisiaj wielu ludziom pęd do lądowania na Księżycu. Wyjście z wody oznaczało opuszczenie wygodnego, bezpiecznego spokoju na rzecz środowiska, które na początku tego awanturniczego przedsięwzięcia zdawało się żadnych nie rokować szans. Widziany z wody suchy ląd przedstawiał się wówczas życiu równie obco i wrogo, jak nam obecnie powierzchnia Księżyca.<br />
Analogia ta sięga dalej, niżby się zrazu zdawało. W obu przypadkach mamy do czynienia z tym samym problemem: z problemem przeżycia w obcym, śmiertelnym dla naszej konstytucji środowisku biologicznym. Szczegółowsze rozważania wykazują także, że podobne były w obu przypadkach nie tylko wspólne im ryzyko i wyrzeczenia, lecz także rozwiązania. Jest to tym bardziej znamienne, że w pierwszym wypadku były to rozwiązania biologiczne, które dała wynalazczym ewolucja przez mutację i dobór, podczas gdy dzisiaj do zdobycia Wszechświata używamy środków technicznych powstałych dzięki naszym uczonym.<br />
Natrafiamy tutaj ponownie na jedno z owych podobieństw, jedno z powtórzeń tego samego motywu na różnych szczeblach rozwoju, o których już niejednokrotnie była mowa. Co sądzić należy o tym nowym przykładzie, będziemy rozpatrywali dopiero w którymś z późniejszych rozdziałów, będzie nam bowiem łatwiej zrozumieć całość, gdy poznamy przedtem jeszcze kilka dalszych założeń. Obecnie chcemy tylko na konkretnych szczegółach udowodnić, jak zdumiewająco daleko sięgają tutaj owe analogie. Potrzebna jest do tego znowu mała dygresja, która nam wyjaśni, w jaki sposób naukowcy obecnie jeszcze potrafią zbadać, dzięki jakim biologicznym przestawieniom się i wynalazkom udało się przyrodzie przed 500 milionami lat zdobyć ląd.<br />
Możemy przy tym nawiązać do pewnego doświadczenia położnych, że nowo narodzone dziecko, które jest silnie owłosione, według wszelkiego prawdopodobieństwa urodziło się przedwcześnie i jest jeszcze niedojrzałe. Obserwacja ta jest słuszna. Wiąże się ona z tym, że mniej więcej w czwartym miesiącu każdy ludzki zarodek otrzymuje najprawdziwsze gęste futro, które następnie, przed właściwym terminem przyjścia na świat, zanika. Jakiż sens może mieć takie futro, istniejące tylko w okresie rozwoju w ciele matki, w którym przecież ochrona przed nadmiernym ochłodzeniem na pewno nie jest potrzebna?<br />
To futro, które wszyscy przejściowo mamy na sobie przed urodzeniem, nie jest niczym innym jak "wspomnieniem" naszych genów o okresie odległym o kilkanaście milionów lat, gdy ród nasz jeszcze nie dojrzał do stadium człowieka i posiadanie futra było rzeczą normalną. Gdy w ciągu długich miesięcy ciąży rozwijamy się z zapłodnionej komórki jajowej aż do zdolnego do życia człowieczka, represory i czynniki odhamowujące grają na rejestrach naszych genów, aby w toku dobrze zharmonizowanego skomplikowanego przebiegu w czasie pozwolić produktom podziału komórki jajowej we właściwym porządku przestrzennym stać się tymi wielu rozmaitymi rodzajami komórek, które mają utworzyć nasze ciało.<br />
Owe jeszcze nie znane prawie czynniki, uczestniczące w tej grze, zachowują się przy tym podobnie jak deklamujący uczeń, który zawsze, gdy się zatnie, musi zaczynać wiersz od początku, bo inaczej w ogóle nie ruszy z miejsca. Także przy powstawaniu nas samych wcale nie od razu w rejestrach genów następują uderzenia w te klawisze, które intonują ostatnią zwrotkę, a mianowicie układ ciała ludzkiego. Wydaje się, że jak w przypadku ucznia tylko wtedy może się udać, jeżeli przedtem zostaną oddeklamowane wszystkie inne zwrotki, podobnie i my w rozwoju zarodkowym odtwarzamy wszystkie poprzedzające plany budowy naszych ludzkich przodków.<br />
Nie odbywa się to naturalnie ani bez luk, ani ze skrupulatnym przestrzeganiem wszystkich szczegółów, lecz raczej z pewnym pośpiechem i dosyć pobieżnie. Niemniej jednak wszyscy w pierwszych tygodniach naszego bytu mamy ogon,<br />
który na długo przed urodzeniem ulega uwstecznieniu do drobnej pozostałości (kość ogonowa). Przejściowo mamy nawet skrzela, najdobitniejsze przypomnienie tego, że również i nasza galeria przodków sięga wstecz, do pramorza, poprzez protoplastów małpopodobnych, gryzoniopodobnych, wreszcie płazopodobnych. Co prawda, szczeliny skrzelowe ludzkiego zarodka są tylko zaznaczone przejściowo i nie są rozwinięte do stopnia zdolności funkcjonalnej. To byłoby już nazbyt nieracjonalne. Ale wspomnienie genów sięga w tym miejscu jednak tak daleko, że te embrionalne skrzela są nawet jeszcze otoczone charakterystyczną siatką cienkich naczyń krwionośnych, których zadaniem u mieszkańca mórz jest odbieranie tlenu z wody omywającej skrzela.12 Dalsze wspomnienie filogenetyczne przejawia się w układzie naszych oczu na początku i na końcu okresu zarodkowego. W pierwszym odcinku tej fazy rozwojowej są one jeszcze położone po bokach głowy, co odpowiada wcześniejszym, zwierzęcym szczeblom rozwoju. Dopiero później, w okresie embrionalnym, oczy wędrują ku przodowi, aby umożliwić charakterystyczne dla prymatów wyższych, a szczególnie dla człowieka, nakładanie się na siebie obu pól widzenia, a co za tym idzie, widzenie plastyczne, przestrzenne.13<br />
Wskutek tego oczywiście ani przez chwilę w naszym rozwoju zarodkowym nie jesteśmy ani rybą, ani gadem, ani zwierzęciem futrem pokrytym, lecz od początku tworzącym się człowiekiem. Niemniej owo wspominanie naszych genów stanowi nieodparty dowód pochodzenia od zwierzęcych przodków i pokrewieństwa ze wszystkimi zwierzętami.<br />
Tymczasem, pomimo że jest to wszystko niezwykle interesujące, owe wspominki embrionalne człowieka są w rozważanym tutaj zakresie dla uczonego całkowicie nieprzydatne. Aluzje te są zbyt pobieżne, aby można z nich było czerpać wiedzę o sposobie, w jaki nasi przodkowie biologicznie dokonali skoku z wody na ląd.<br />
Na szczęście, pewien przymus powtarzania, w którego toku powstający osobnik powtarza biologiczną historię powstania swego gatunku - przynajmniej przez napomykanie - występuje nie tylko u człowieka. Na szczęście, istnieje nawet kilka przypadków, w których ten skok, to przejście od życia w wodzie do bytowania pod otwartym niebem dzisiaj jeszcze przebiega realnie, w formie indywidualnego rozwoju.<br />
Najbardziej znanym przykładem jest żaba. Jak wszyscy wiemy, zwierzę to w pierwszej fazie swego życia przebywa w wodzie jako kijanka, dopóki nie przemieni się w żabę żyjącą na lądzie. Tak więc w niedługim okresie każda żaba dokonuje owego przestawienia się, dla jakiego ewolucja potrzebowała swego czasu co najmniej 50, a prawdopodobnie nawet 100 milionów lat. Ale, naturalnie, kto się raz lekcji nauczył, ten może już działać szybciej. Geny żaby znakomicie opanowały materiał nauczania, dzłęki czemu zwierzę to może obecnie, niczym w przyśpieszonym filmie, pokazać uczonym to, co się działo ongiś.<br />
Gdy się bliżej rozpatruje poszczególne kroki biologicznego przestawienia się,<br />
które tutaj, na naszych oczach, przemieniają zwierzę wodne w mieszkańca lądu, nie można nie zauważyć analogii do techniki astronautycznej. Porównywalne problemy wywołują wszak porównywalne rozwiązania, zupełnie niezależnie od tego, jaka dziedzina wchodzi w grę.<br />
Jedno z tych rozwiązań polega najwidoczniej na tym, aby niezbędne do przeżycia warunki biologiczne, w miarę możności, po prostu zabrać ze sobą w obce środowisko. Potężne nakłady techniczne lotów kosmicznych dotyczą - jak wiadomo - w dużym stopniu usiłowań utrzymania w kabinie załogi warunków zbliżonych do ziemskich; należy do tego przede wszystkim stałe zaopatrzenie w tlen.<br />
Dziwnie wzruszający jest moment, gdy studiowanie przeobrażeń, którym podlega kijanka w toku "stawania się żabą", otwiera człowiekowi nagle oczy na to, że przyroda przed wielu setkami milionów lat sięgnęła już do tego samego rozwiązania. Już podówczas najprostszym sposobem okazało się widocznie zabrar nie ze sobą owego ośrodka, w którym od powstania rozgrywało się wszelkie życie, a mianowicie wody. Pierwszym warunkiem tego było wytworzenie takiej skóry, która nie dopuszczałaby do wyparowania wody.<br />
Kijanka na wolnym powietrzu wysycha w bardzo krótkim czasie. Żabie pobyt pod wolnym niebem nic już nie szkodzi, ponieważ w czasie przekształcania się sprawiła sobie skórę, która zatrzymuje wodę jej ciała, podobnie jak ubiór kosmiczny astronauty pracującego na powierzchni Księżyca - niezbędny do życia tlen [żaba nie Jest najlepszym przykładem zwierzęcia w pełni lądowego, ponieważ płazy (zwane dawniej ziemnowodnymi) nie potrafią egzystować w środowisku całkowicie suchym. Pierwszymi historycznie kręgowcami, które przeszły w pełni do życia na suchym lądzie, były dopiero gady (przyp. red. poi.)].<br />
Jednakże z tą wodą, uratowaną i wyprowadzoną na suchy ląd, należy obchodzić się nader oszczędnie. Tym samym pojawia się problem wydalania, który zrazu wydaje się bez wyjścia. Mieszkaniec morza produkty końcowe rozkładu pokarmu i inne odpady swojej przemiany materii wydzielić może w tej chwili, w której powstają one w jego ciele. Ma do tego wody pod dostatkiem. Natomiast na suchym lądzie nie można sobie już pozwolić na tak rozrzutne obchodzenie się z tym płynem. Jakie jest więc wyjście?<br />
W astronautyce charakteryzuje je hasło wtórnej obróbki. Jak wiadomo, technicy od dłuższego czasu opracowują różne sposoby uporania się z problemem odpadów podczas lotów kosmicznych. W odniesieniu do izolowanej we Wszechświecie kabiny pojazdu kosmicznego w grę wchodzą nie tylko resztki żywności i zużyty materiał, ale przede wszystkim wydaliny załogi. Nie można sobie tutaj również pozwolić po prostu na wyrzucanie odpadów za burtę, ponieważ zawierają one zbyt dużo cennej wody. Technicy lotów kosmicznych myślą więc o tym, aby produkty wydalania i odpady, które mają zostać usunięte z kabiny, uprzednio doprowadzić do możliwie silnego stężenia, a więc pozbawić<br />
je wody, którą można by - po oczyszczeniu - zużyć ponownie.<br />
Przyroda przystąpiła podobnie do rozwiązania tego zadania, chociaż stosowała środki biologiczne. Typowym dla mieszkańców morza produktem końcowym rozkładu białka jest amoniak. Kijanka jeszcze nie musi martwić się o to, że związek ten jest trujący. Wydala go równie prędko, jak w jej ciele powstaje. Żaba już sobie na taki luksus nie może pozwolić. W czasie przeobrażenia powstają więc w kijance nowe enzymy, które obrabiają wtórnie amoniak przetwarzając go dalej, aż do typowego prawie dla wszystkich mieszkańców lądu mocznika. Jest on nietrujący, zatem może być wydalany od czasu do czasu w stosunkowo znacznym stężeniu i ze stratą niewielkich już ilości płynu. Ta zasada stężania produktów wydalniczych, oszczędzająca wodę, została później u ciepło- krwistych dalej rozwinięta, aż do granic możliwości biologicznych. Nie jest to przypadek, że, nie licząc mózgu, nerki nasze są narządami zużywającymi najwięcej tlenu i że pod mikroskopem komórki nerkowe wykazują szczególną obfitość mitochondriów. Praca, którą ciągle wykonują, jest ogromna.<br />
Nasze nerki wchłaniają około 150 litrów moczu pierwotnego, który po prostu przesącza się z krwi. Tak wielka ilość płynu jest więc potrzebna, aby rozpuścić produkty rozkładu powstałe w naszym ciele w ciągu jednego dnia i przerzucić je z układu krążenia do nerek. Proszę sobie tylko wyobrazić, co by to oznaczało, gdybyśmy byli zmuszeni do obrotu płynami w takim rozmiarze. Na szczęście, nerki stężają ten pierwotny mocz dzięki wchłanianiu zwrotnemu. Mówiąc jaśniej, nerki powodują, że pierwotny produkt filtrowania ulega bardzo silnemu stężeniu, wobec czego ponad 90 procent zawartej w nim wody może powrócić do układu krążenia. W końcu więc wystarcza nam dziennie wydalenie płynu w ilości niewiele większej niż litr na to, aby pozbyć się wszystkich trujących odpadów przemiany materii.<br />
Jak widzimy, życie na lądzie jest trudne i kosztowne. Stąd raz jeszcze stawiamy pytanie: właściwie dlaczego? Im dłużej rozmyślamy nad tym pytaniem, tym bardziej zagadkowy wydaje nam się zrazu ten etap ewolucji. Czy nie wygląda całkiem na to, że pod tym względem istnieje także analogia do wysiłków, które obecnie podejmujemy jedynie i tylko po to, aby odwiedzić ciała niebieskie, na których utrzymać się możemy jedynie przez krótki czas, i to dzięki kosztownym technicznym urządzeniom ochronnym? Czy w przypadku astronautyki nie jest równie trudno znaleźć odpowiedź racjonalną na pytanie o cel całego przedsięwzięcia? Znaleźć przekonujące uzasadnienie dla tak oczywistej dysproporcji między istotnie astronomicznym nakładem sił a wątłością tego, co w najlepszym razie można będzie osiągnąć?<br />
Gdy zechcemy zrozumieć pojawiające się tu zależności i znaleźć odpowiedzi na nasze pytania, musimy się przedtem zająć jeszcze jednym wynalazkiem przyrody ożywionej, który także jest wynikiem wyjścia z wody. Jest nim wynalezienie ciepłokrwistości. Bliższemu rozpatrzeniu tej całkowicie nowej<br />
zasady i jej tła warto poświęcić oddzielny rozdział. Przyczyny i skutki tego zjawiska większe mają bowiem znaczenie, aniżeli można by w pierwszej chwili sądzić.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhHycBZi5IDA41xsmyr0lw5Ctjj6wpXQtM2sWggLP5h5kdiSYn3B00HB6xdjxjnJ0tV2Z6smrFBJa7v7TuRcP-QXZ3Z4Cwa55a3kbHJKGxIvjpOPVdFwTXWJP7SQxJtGQx7U3EqqdONu-vk/s1600/Clipboard17.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhHycBZi5IDA41xsmyr0lw5Ctjj6wpXQtM2sWggLP5h5kdiSYn3B00HB6xdjxjnJ0tV2Z6smrFBJa7v7TuRcP-QXZ3Z4Cwa55a3kbHJKGxIvjpOPVdFwTXWJP7SQxJtGQx7U3EqqdONu-vk/s400/Clipboard17.jpg" height="302" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhUreJqSSeIIl8VbBSG_jdIa6GkrVtkyWE0ja9LK059qpF-jgCGuCh58E-WKAD5TPj6T-4tyewk8sFSlQBaf4-CsbQeH-3jvDHuoE5uEYnp_GSNjDMH0sD5gVYcUkEBz6qgtbgbjJkIc8SJ/s1600/Clipboard18.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhUreJqSSeIIl8VbBSG_jdIa6GkrVtkyWE0ja9LK059qpF-jgCGuCh58E-WKAD5TPj6T-4tyewk8sFSlQBaf4-CsbQeH-3jvDHuoE5uEYnp_GSNjDMH0sD5gVYcUkEBz6qgtbgbjJkIc8SJ/s400/Clipboard18.jpg" height="362" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1eKEF2xgvZvAyBIBqB96n6uNhQCGAeyEltsC-VG1sJuZAFCb-VmxwVtojyNDEyw6I8FgV2aVuAIbLh_qZB3aaLGKMLTwnJY6OVUHsCRVf5i0tOF3XU3J7cEsyY63PQ5lr0e7_-KAETnPB/s1600/Clipboard19.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEg1eKEF2xgvZvAyBIBqB96n6uNhQCGAeyEltsC-VG1sJuZAFCb-VmxwVtojyNDEyw6I8FgV2aVuAIbLh_qZB3aaLGKMLTwnJY6OVUHsCRVf5i0tOF3XU3J7cEsyY63PQ5lr0e7_-KAETnPB/s400/Clipboard19.jpg" height="281" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjdYBv7-wl_1RnFTwnpNq_l10GWHFthCtQlSQdZSTVl1wR6MjBq6IFtWSplDopA85TRVY6MsCYmxuhCxcrpgtCG-AIhdNMAt5o3zgEHI-XMoY9wovKafdjiJNgU2X3yY2_gmH_OYIGzvl8D/s1600/Clipboard20.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjdYBv7-wl_1RnFTwnpNq_l10GWHFthCtQlSQdZSTVl1wR6MjBq6IFtWSplDopA85TRVY6MsCYmxuhCxcrpgtCG-AIhdNMAt5o3zgEHI-XMoY9wovKafdjiJNgU2X3yY2_gmH_OYIGzvl8D/s400/Clipboard20.jpg" height="237" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhNeEEIkA2jq_zEtfmzvCaJK-0Vsu8n8GBLcad8GRKlje05wrLRt-yTjRLQv_0ZTYSM_hxUQ0DW_ZWZRAz16-BOBlPtxJ2HsT03JetrKjJu1U44m7mMylrrrD9GzZP9lAk-tOeW8vSHXJay/s1600/Clipboard21.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhNeEEIkA2jq_zEtfmzvCaJK-0Vsu8n8GBLcad8GRKlje05wrLRt-yTjRLQv_0ZTYSM_hxUQ0DW_ZWZRAz16-BOBlPtxJ2HsT03JetrKjJu1U44m7mMylrrrD9GzZP9lAk-tOeW8vSHXJay/s400/Clipboard21.jpg" height="397" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjatVmlyZpkyWM4v3mA2aJH-VMgQtjTjnvWq2aYrgoNa6ej8AcmjhrwjHPLgUFsve6ejUWFs3ryGa9jAdGpEvlPlyf4QYNd9A-yAFbpgqTsYnSyxFR3s-134GdjqpJ4hQcia9a8KWU1Dd3A/s1600/Clipboard22.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEjatVmlyZpkyWM4v3mA2aJH-VMgQtjTjnvWq2aYrgoNa6ej8AcmjhrwjHPLgUFsve6ejUWFs3ryGa9jAdGpEvlPlyf4QYNd9A-yAFbpgqTsYnSyxFR3s-134GdjqpJ4hQcia9a8KWU1Dd3A/s400/Clipboard22.jpg" height="400" width="322" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgTTapiY4vtFF617dYD8hew-9Y3dDJnhsS07Fv_xuv9ngJPePKbO9zZFHTqUAnNiV8xjmCgP_excSsBi75BsxNPXMgWecsYQn99QkMSHvbqYkII-yQYDg6ojHrSVG9vZIqjzQFOaceHz_BL/s1600/Clipboard23.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgTTapiY4vtFF617dYD8hew-9Y3dDJnhsS07Fv_xuv9ngJPePKbO9zZFHTqUAnNiV8xjmCgP_excSsBi75BsxNPXMgWecsYQn99QkMSHvbqYkII-yQYDg6ojHrSVG9vZIqjzQFOaceHz_BL/s640/Clipboard23.jpg" height="640" width="337" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhrkgyP3skOo50J4kbEVez6SKydr_0eMtVYgoJTnTPSe3twlaySLJloqiDh1rNWHgXUKbMVYPLhai2ivNDB_nR0Z9CXUxeaAfQKtwPevrQDGBZFzKMLfPSuz4xTEa1rD0Jf-Pe0ZlrZUgNJ/s1600/Clipboard24.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEhrkgyP3skOo50J4kbEVez6SKydr_0eMtVYgoJTnTPSe3twlaySLJloqiDh1rNWHgXUKbMVYPLhai2ivNDB_nR0Z9CXUxeaAfQKtwPevrQDGBZFzKMLfPSuz4xTEa1rD0Jf-Pe0ZlrZUgNJ/s400/Clipboard24.jpg" height="62" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHIbcm2bM_mkJhAYjYsZsXA7aO_I8A8sXB27lBZ5HgfxUo6D5Tya3AIPj4G8yhYSpMOVxLotgQMizOzE3j-fYKt9OYN5wIe5lvQ0lLjayZG60TYNIermsxDn_YR3aKqRdAS66UiuFpsLkP/s1600/Clipboard25.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiHIbcm2bM_mkJhAYjYsZsXA7aO_I8A8sXB27lBZ5HgfxUo6D5Tya3AIPj4G8yhYSpMOVxLotgQMizOzE3j-fYKt9OYN5wIe5lvQ0lLjayZG60TYNIermsxDn_YR3aKqRdAS66UiuFpsLkP/s400/Clipboard25.jpg" height="328" width="400" /></a></div>
<br />
<span style="font-size: large;"><b>18. CICHA NOC JASZCZURÓW</b></span><br />
<br />
Ogólnie biorąc, w wodzie było prawie tak jak w jakimś eldorado. Było się niesionym, i to nie tylko w dosłownym znaczeniu. Od samego początku życie pozwalało się biernie nieść przez swoje środowisko, i na dobre mu to wyszło. Komórki, podobnie jak i późniejsi mieszkańcy morza, skutecznie przystosowały się do różnych warunków oferowanych im przez otoczenie.<br />
Światło słoneczne nie było od zawsze, ani "z natury" życiu przyjazne. Przez długi czas komórki musiały się ukrywać przed jego niszczycielską siłą głęboko pod powierzchnią wód. Ale proces adaptacji do owego promieniowania, które przecież było niepodważalnym faktem, w końcu doprowadził do przekształcenia jego wpływu w działanie pozytywne. Od chwili gdy nauczono się wykorzystywania tej tak groźnej ongiś siły jako źródła energii, obowiązywać zaczęła nowa skala. Skutkiem tego było nawet powstanie optycznie sterowanych automatyzmów ruchowych, które miały dbać o spożytkowanie każdej odrobiny światła słonecznego.<br />
Podobnie działo się przedtem jeszcze z tlenem, którym życie, jak gdyby niechcący, samo przepoiło ziemską atmosferę. Wszystko podówczas wskazywało przejściowo na zbliżanie się katastrofy. Niezliczone formy życia, przystosowane do innego rodzaju środowiska, wyginęły. Wreszcie jednak zdolność do bezwarunkowego przystosowywania się podołała i temu zagrożeniu.<br />
I tym razem sukces był tak zupełny, że od tej pory tlen odgrywał rolę niezbędnego nieomal składnika powietrza oddechowego.<br />
Różnorakie były także formy przystosowania do fizycznych właściwości cieczy, w której trzeba było żyć. Ponieważ w niewielkiej już odległości od brzegu nie można było dosięgnąć dna, najlepszą metodą, bez naruszenia zasady biernego poddawania się panującym warunkom, było unoszenie się w wodzie przez zrównanie własnego ciężaru właściwego z ciężarem właściwym wody. W tym celu zostały z czasem wytworzone pęcherze pławne, otoczone cienką siatką drobnych naczyń krwionośnych, które mogły zarówno oddawać, jak i wchłaniać gazy, a więc i tlen. Tym samym powstał zdumiewający i wyrafinowany aparat do nurkowania: pojemnik powietrza, w którym ciśnienie (wobec czego i siła wyporu) mogło być zmieniane w miarę potrzeby i który dzięki temu pozwalał na wygodne unoszenie się na różnych głębokościach.1<br />
Od początku istnieli naturalnie również specjaliści od dna, a więc formy przystosowane do bytowania na stałym podłożu. Wreszcie pojawiali się także liczni reemigranci: zwierzęta, które po milionach lat jak gdyby znużyły się stałym pobytem na dnie morskim i powracały do wolnej toni wód. U niektórych z nich, na przykład u płaszczki, owa prehistoria jest dzisiaj jeszcze widoczna. Zdradza ją nie tylko płaska forma tych zwierząt, która pozostała po ich bytowaniu na gruncie, lecz także to, że - co dla ryby jest zupełnie niezwykłe - są cięższe od wody.<br />
Przyczyną tego jest, że pęcherze pławne, które one również dawniej posiadały, w ciągu wielu milionów lat życia na morskim dnie uległy uwstecznieniu. W fazie przystosowywania się stały się uciążliwe przez swoją siłę wyporu. Gdy więc płaszczki potem znowu powróciły do toni wodnej, musiały wynaleźć nową metodę, aby w tym żywiole móc się poruszać we wszystkich kierunkach.<br />
Istnieje pewne prawidło wyprowadzone z doświadczenia, tak zwane prawo Doiła - od nazwiska słynnego belgijskiego paleontologa - które powiada, że jeśli narząd uległ zanikowi, nigdy ponownie nie powstaje w toku dalszej ewolucji, nawet wtedy gdy wydaje się, że dla nowego przestawienia sposobu bytowania byłoby to jak najbardziej celowe czy pożądane.2 Stąd doszło do tego, że płaszczki nauczyły się latać. Owe dziwaczne zwierzęta dosłownie latają pod wodą, przy czym używają zewnętrznych brzegów swoich spłaszczonych ciał jako skrzydeł, w których nieustannie przebiegają falujące ruchy od przodu do tyłu.<br />
Jest to latanie w tempie zwolnionym, ponieważ woda jest gęstsza od powietrza. Ale płaszczka, która choćby na chwilę przestanie uderzać krawędzią swego ciała, natychmiast w wodzie opada na dół.<br />
Wobec takiej prehistorii i takich sukcesów zasady bezwarunkowego przystosowywania się trudno się dziwić, że życie po wyjściu z wody nadal stosowało tę samą receptę. Istoty żywe, które wyemigrowały na suchy ląd, znowu całą swoją zdolność przystosowawczą kierowały na to, aby poddać się panującym tam obcym warunkom i - podobnie jak do tej pory - z biedy wyciągnąć pożytek. Udało im się to znowu w stopniu zdumiewającym i przynoszącym zaszczyt wynalazczyni ewolucji.<br />
Jednakże pod wolnym niebem owa bezwarunkowa gotowość do poddawania się istniejącym warunkom pociągnęła za sobą bardzo dziwny skutek. Po raz pierwszy życie zostało teraz przeniesione do otoczenia, którego jedną z charakterystycznych cech były nieustanne okresowe wahania temperatury. W rytmicznej zmianie, uzależnionej od dnia i nocy, bywało stale na przemian raz ciepło, raz zimno.<br />
Oczywiste jest, że istoty lądowe zostały także wciągnięte w owe wahania. A oznaczało to, że każdego wieczora, gdy Słońce zachodziło i Ziemia się ochładzała, aktywność ich słabła, aż wreszcie zwierzęta odrętwiałe z zimna traciły przytomność. Możliwe, że w okolicach równika, a także w okresach upałów, nie każdej nocy dochodziło do tak skrajnych sytuacji. Jednakże w zasadzie wahania w intensywności życia były podówczas na całej kuli ziemskiej nieuniknione, a w wyższych szerokościach geograficznych, na północ i południe od rejonów podzwrotnikowych, prawdopodobnie w odstępach dwunastogodzinnych całe życie musiało ulegać zatrzymaniu po nastaniu nocnego chłodu.<br />
Każdego wieczora więc całe życie gasło. Nocą w lasach jaszczurów panowała martwa cisza. Łowcy przerywali polowanie. Zdobycz zamierała w trakcie ucieczki. Głodny przestawał się pożywiać. Dopiero gdy następnego ranka Słońce pojawiało się na niebie, Czar pryskał. Spostrzegamy to dzisiaj jeszcze, obserwując każdą jaszczurkę i każdą salamandrę. Jak wszystkim wiadomo, dzieje się to dlatego, że zwierzęta te są "zimnokrwiste".<br />
Określenie to jest z gruntu fałszywe. Toteż utrudnia ono zrozumienie właściwej istoty zjawiska. Zwierzęta te bowiem nie są wcale zimne, lecz temperatura ich ciała nie jest dla nich swoista i to jest tutaj sprawą decydującą. Po prostu przejmują one biernie wartość temperatury otoczenia, co jest wyrazem ich tradycyjnego poddawania się warunkom środowiska. Naukowy termin fachowy "poikilotermiczność", czyli "zmiennocieplność", znacznie lepiej oddaje stan faktyczny.<br />
W ciągu długich miliardów lat, kiedy życie toczyło się w wodzie, rzecz ta nie pociągała za sobą żadnych odczuwalnych konsekwencji. Jak pamiętamy, do rajskich warunków tego bytowania należała również wygoda stałości temperatury. Obecnie skończyło się to raz na zawsze. Stąd w nowym otoczeniu wszelkie życie nagle zostało poddane nieuniknionemu dwudziestoczterogodzinnemu cyklowi aktywności i letargicznego odrętwienia.<br />
W tym potężnym okresie, który upłynął między momentem, gdy pierwsze płazy opuściły wody, a końcem panowania jaszczurów, Ziemia przez swój obrót narzuciła ten rytm wszelkiemu życiu, występującemu na jej kontynentach. Całość nie miała żadnego sensu, nie przynosiła żadnych korzyści biologicznych, nie mogła być spożytkowana do jakiegokolwiek bądź ewolucyjnego postępu. Był to po prostu nieunikniony, tępy wynik faktu, że szybkość wszystkich reakcji chemicznych maleje przy obniżaniu się temperatury i że poniżej pewnej określonej granicy tak silnie zwolnione reakcje nie pozwalają już na efektywną przemianę materii. Ślepe konsekwencje tego faktu wyciskały swoje piętno na wszystkim, co żyło na kontynentach, przez okres 300 milionów lat.<br />
Czyżby to był powód, dla którego dzisiaj jeszcze wieczorem jesteśmy zmęczeni? Pomimo wszelkich wysiłków do tej pory nie udało się fizjologom odkryć przekonywającej przyczyny tego, że musimy spać. Z punktu widzenia biologicznego nie jest to absolutnie konieczne. Czy nie jest wystarczająco charakterystyczne, że mieszkańcy mórz nie potrzebują snu? Gdy wiać wraz z tak wielu innymi istotami lądowymi co nocy tracimy we śnie przytomność, może budzi się w nas wspomnienie genowe o dziwacznym sposobie spędzania! nocy, do jakiego zostały zmuszone jaszczury. Nie tak łatwo pozbyć się przyzwyczajenia trwającego przez 300 milionów lat.<br />
A więc w owych czasach zwierzęta lądu "postrzegały" (w całkowicie pierwotnym znaczeniu tego słowa) właściwie tylko połowę ogromnie długiego okresu. W czasie drugiej połowy pozostawały nieruchome i nieprzytomne. Nie było to dla nich absolutnie szkodliwe. W przeciwnym razie ewolucja z pewnością nie byłaby przez tak długi czas wytrzymała tego dziwacznego rytmu. Co prawda, w stanie odrętwienia spowodowanego chłodem były one dosłownie unieruchomione. Ale dotyczyło to wszystkich, nie pociągało więc niebezpieczeństwa dla któregokolwiek spośród nich. Nikt nie był ani uprzywilejowany, ani pokrzywdzony. Zobojętnienie obejmowało zawsze wszystkich jednocześnie.<br />
Zmiana oraz radykalne skutki tej zmiany wystąpiły, kiedy nagle, po długim bardzo okresie, pojawili się pierwsi przedstawiciele nowego rodzaju kręgowców, których przypadek mutacji w końcu obdarzył rewolucyjną wręcz nową właściwością. Jakieś enzymy, jakieś krótkie spięcia w ich organizmach spowodowały, że spalali oni przyjmowane przez siebie pokarmy dostarczające energii szybciej, aniżeli było konieczne. Nadwyżka energii, która nie była więc zużywana przez aktywność tych zwierząt) z konieczności przemieniała się w ciepło i zaczęła rozgrzewać ich ciała.<br />
Na tym przykładzie znowu rozpoznajemy znakomicie ów samowolny, nie ukierunkowany charakter każdej mutacji, a więc naturę materiału, na jaki w swych wynalazkach zdana jest ewolucja. Nadwyżka spalania pokarmu jest oczywiście zrazu sprawą wysoce nieracjonalną. Wygląda bezwzględnie na mutację negatywną, oddziałującą ujemnie (to jest zmniejszającą szansę przetrwania). Możemy nawet być przekonani, że takie i temu podobne mutacje występowały raz po raz już przedtem i zostały przez selekcję odsiane jako niekorzystne. W praktyce musiało to przebiegać tak, że osobniki, >u których pojawiły się takie mutacje, przez swoje zwiększone zapotrzebowanie na pokarm były tak bardzo upośledzone wobec konkurentów, że miały mniejsze powodzenie przy rozrodzie i wychowie potomstwa. Stąd ten nowy wariant prawdopodobnie wymierał już po kilku pokoleniach.<br />
Jednakże o tym, czy mutację należy oceniać jako korzystną, czy nie, czy służy ona danemu osobnikowi, czy też mu szkodzi - w końcu decyduje przecież środowisko. Otóż owo nadmierne spalanie pokarmów, które przedtem, w innych warunkach, wydawało się tak bezsensowne, nagle w rewirach jaszczurów i wielu innych gadów, gdy dodatkowo wystąpiły jeszcze inne okoliczności, nabrało cech rewelacyjnej wprost korzyści. Wynikające stąd rozgrzanie organizmu usunęło bowiem wywołaną zimnem nocną martwotę, która od niepamiętnych czasów ogarniała nieuchronnie całe pozostałe życie. Nietrudno odgadnąć, co to oznaczało.<br />
Każdy z nas już chyba kiedyś imaginował sobie, co by się działo, gdyby świat cały znalazł się w stanie odrętwienia, gdyby czas nagle stanął, a tylko on sam czuwał i mógł się poruszać. Można to sobie wyobrazić tak, że wszystkie ulice i domy byłyby pełne "żywych obrazów", a więc ludzi zamarłych w takiej pozycji, w jakiej właśnie zastał ich sen, bezbronnych i nieświadomych, wystawionych na nasze ciekawe spojrzenia. Jak głęboko takie fantazje tkwią w naszej świadomości dowodzi fakt, że napotykamy je wciąż od nowa w bajkach i mitach.<br />
Taka sytuacja żywcem wzięta z bajki stała się naraz prawdą dla pierwszych istot ciepłokrwistych w historii Ziemi. Przypuszczamy dzisiaj, że były nimi drobniutkie, do myszy podobne gryzonie. Berliński paleontolog Walter Kiihne niedawno z anielską iście cierpliwością odsiał milimetrowe ząbki tych zwierząt od całych ton pustynnego piasku, w którym do tej pory, nie zauważane z powodu małych rozmiarów, leżały pośród kości jaszczurów.3<br />
Wskutek powstałej przez mutacje awarii w ich przemianie materii, maluchom tym otwarł się nagle nowy wymiar: była nim noc. Ciepło ich ciała pozwoliło im wstąpić na obszar do tej pory życiu niedostępny. Można sobie doskonale wyobrazić, jak owe małe istoty w księżycowe noce mrowiły się wokoło olbrzymich, jak posągi nieruchomych gadów, które przez tak długi czas były niezaprzeczalnymi panami Ziemi. A to się teraz skończyło.<br />
Nie wiemy, czy pierwsze ciepłokrwiste gryzonie rzeczywiście przyczyniły się aktywnie i bezpośrednio do wyginięcia jaszczurów, co niebawem nastąpiło. Nie jest to wykluczone. Nikt nie mógłby im przeszkodzić, aby w czasie nocnych wypraw zjadały jaja gadów, które stały się pożywieniem tak łatwo dostępnym. Najmniej mogły temu przeszkodzić same jaszczury. Ale nawet jeżeli nie było takiego konkretnego powiązania, jasne jest, że nowa koncepcja musiała oznaczać kres wyłącznego panowania wielkich rozmiarów.<br />
Właściwy charakter postępu stanie się lepiej zrozumiały, jeżeli za punkt wyjścia przyjmiemy nie potoczny, lecz naukowy termin. Termin "ciepłokrwistość" nie trafia w sedno sprawy. "Ciepło" jest sprawą względną. W stosunku do lodu jaszczur także był zawsze ciepły. Homojotermiczność, "stałocieplność" - była zjawiskiem decydującym. Z pewnością wynalazek ten nie udał się od razu, za jednym zamachem. Pierwsze pokolenia ciepłokrwistych ulegały prawdopodobnie nadal wyraźnym wahaniom temperatury swego ciała, co stwierdzamy jeszcze obecnie u niektórych prymitywnych ssaków (na przykład u australijskich torbaczy).<br />
Punktem ciężkości jest zdolność do aktywnego utrzymania stałej temperatury własnej. Wymaga to wprawdzie więcej energii, ale występujący obecnie obficie tlen dostarczał jej w ilościach wystarczających, a te nakłady się opłacały. Po raz pierwszy od 300 milionów lat życie zaczęło się uwalniać od jarzma wahań temperatury swego środowiska.<br />
Znaczenie tej nowej wydolności miało okazać się o wiele większe, aniżeli się w pierwszej chwili zdawało. Stała temperatura własna nie tylko udostępnia noc. Przyznane przez nią wolności sięgają znacznie dalej. Wynalezienie ciepłokrwistości w historii życia ziemskiego stanowi akt usamodzielnienia się. Życie zaczyna się uniezależniać, "nabierać dystansu" do swego środowiska. Wydaje się, jakby od tej pory zaczęło się bronić przed dalszym biernym przyjmowaniem wszystkich zmian otoczenia.<br />
Rewolucyjną ważkość tego zdarzenia zrozumiemy w pełni, gdy pomyślimy o jego skutkach. Widzieliśmy już na kilku przykładach, że wydaje się, jakoby istniały pewne tendencje do powtórzeń na różnych szczeblach rozwoju. W ich toku powstaje "nowe", nieraz nieprzewidziane, i to w takim stopniu, że często niełatwo wykryć, iż jest to powtórzenie zasady napotykanej w odmiennej formie na wcześniejszych etapach. Jedną z owych zasad, które poznaliśmy, była tendencja do łączenia się, a więc zasada rozwoju polegająca na tym, że występujące na każdym uprzednio osiągniętym szczeblu jednostki elementarne łączą się, przy czym powstają z nich nowe złożone jednostki, które stanowią z kolei elementarne kamyki budulcowe następnego wyższego szczebla.<br />
Tak więc przy połączeniu się atomów wodoru w gwiazdy powstawały przez fuzję jąder pierwiastki, które następnie łączyły się w związki chemiczne, tworząc w ten sposób nowe, nie znane dotąd materiały. Z wyspecjalizowanych bezjądrowych prakomórek powstały dzięki symbiotycznemu łączeniu się komórki wyższe, wyposażone w organelle; komórki te wykazywały tak wielką zdolność do przemian, że mogły z nich zostać skonstruowane jednolicie funkcjonujące indywidualne organizmy wielokomórkowe. Można więc rzeczywiście całą historię, która w nieprzerwanym ciągu od atomu wodoru doprowadziła do nas samych, opisać w aspekcie działania owej tendencji do łączenia się.4<br />
Ale nie jest to tendencja jedyna. Ogromne znaczenie, które ma wynalezienie ciepłokrwistości dla naszej myśli przewodniej, polega na tym, że kieruje naszą uwagę ku drugiej jeszcze tendencji historii, tej, którą retrospektywnie odnajdziemy także - chociaż oddziałuje ona mniej jaskrawo - na dawniejszych stopniach rozwoju. Jest nią tendencja do usamodzielniania, do odgraniczania, do dystansowania się od środowiska.<br />
Gdy zechcemy, możemy ją już odnaleźć w najogólniejszej formie w pierwszych fazach nieorganicznego rozwoju. Na przykład w spowodowanym grawitacją skupianiu się jednorodnego obłoku wodoru, który był początkiem wszystkiego, w liczne, samodzielne, ostro odgraniczone ciała niebieskie, z których każde od tej chwili ma swoją własną historię. Albo też w wywołanym osobliwością stanów młodej Ziemi (jak na przykład efektem Ureya) nagromadzeniu kilku nielicznych, ściśle określonych związków chemicznych, które w ten sposób zaczynają się odcinać od chaosu dowolnej mieszaniny wszystkich innych cząsteczek, aby w toku dalszych dziejów wytworzyć pierwsze żyjące struktury.<br />
Najwyraźniej zasada ta objawia się przy powstaniu komórki. W głębszym znaczeniu komórka nie jest niczym innym jak najczystszym uosobieniem właśnie owej zasady odgraniczania się od środowiska. Przykład komórki dowodzi, że bez tego odgraniczania się życie nie jest w ogóle możliwe. Zamknięcie agregatu DNA-białko półprzepuszczalną błoną, co stanowi pierwszy krok do komórki, dowodzi bezspornie faktu, że tylko zamknięte (względnie) układy są zdolne do życia. Nie trzeba chyba szczegółowo uzasadniać, że uporządkowana przemiana<br />
materii możliwa jest jedynie wtedy, gdy tworzące ją łącznie procesy chemiczne są oddzielone od bezpośredniego wpływu procesów przebiegających w otoczeniu.<br />
Zatem życie od pierwszej chwili znajduje się w stanie pewnego napięcia wobec swego środowiska, od którego musi się zdystansować, aby móc się utwierdzić. Powiedzmy tutaj na marginesie, że to z samej zasady niezbędne wyodrębnianie się wtórnie stwarza konieczność nawiązywania nowych kontaktów, ukierunkowanych i zdolnych do doboru technik łączności, pozwalających na orientacją bez jednoczesnego ograniczania przez nowe formy oddziaływania mozolnie osiągniętego stopnia niezależności. Odbudowanie łączności ze środowiskiem uwzględniającej owe szczególne wymagania - oto właściwe zadanie wszystkich narządów zmysłów, nawet najzwyklejszego "odbiornika bodźców". Dopiero na tym tle funkcja ich staje się w pełni zrozumiała.<br />
Pragnąłbym w tym miejscu wyrazić przypuszczenie, że również i wyjście z wody, fakt, że życie podjęło się trudnych i pełnych ryzyka przenosin na ląd, będziemy mogli naprawdę pojąć tylko wtedy, gdy krok ten potraktujemy także jako wyraz tej samej tendencji pojawiającej się teraz na wyższym szczeblu rozwoju W takim aspekcie jasne staje się to, co do tej pory zdawało się nieracjonalne i niecelowe. Gdy bowiem takie przyjmiemy założenie, zrozumiemy, że to właśnie wygoda bytowania w wodzie była tym, co ów krok wyzwoliło.<br />
Rajskie warunki są to jednocześnie zawsze takie warunki, w których własna konstytucja jednostki współżyje harmonijnie ze stanem środowiska. Jest to również ten rodzaj bezpieczeństwa i spokoju, w którym osobnik rozpływa się biernie w środowisku, pozwalając się nieść jego rytmowi. Nie ma więc w tym nic dziwnego, że raj zawsze należy do przeszłości. Jest , on wspomnieniem prymitywniejszego szczebla rozwoju, w którym indywiduum było wolne od wysiłku niesienia siebie, od konieczności trzymania się w ryzach.<br />
Wiem oczywiście dobrze, że podówczas, w okresie pierwszych kroków na lądzie, nie było tam jeszcze żadnych konkurentów. Nikt nie przeczy, że ta okoliczność miała bezcenne korzyści dla pierwszych płazów i ryb dwudysznych. Ale doprawdy potrzebowały takiej szansy. Całe przedsięwzięcie było i bez tego już dosyć karkołomne. Muszę natomiast zaprzeczyć, jakoby można było udowodnić, że ów brak konkurencji (który zresztą trwał niedługo) wystarcza jako wyjaśnienie, że sama tylko korzyść stąd wypływająca miałaby zrównoważyć wszystkie niebezpieczeństwa, wszystkie wysiłki i całe te niewyobrażalnie wielkie nakłady na wytworzenie niezliczonych biologicznych "przeróbek", których wymagało owo przesiedlenie.<br />
To, co na pierwszy rzut oka wydawało się tak bezsensowne i niecelowe, ukazuje się w zupełnie innym świetle, szczególnie wtedy, gdy się uwzględni następujące bezpośrednio potem etapy. I tym razem bowiem po wygnaniu z raju pojawiła się zdolność poznania. Nie trzeba uzasadniać, że w wodzie nigdy nie-byłoby doszło<br />
do wynalezienia ciepłokrwistości. Mutacja prowadząca do nieracjonalnego spalania pokarmu i wynikającej stąd nadwyżki energii zostałaby w tym środowisku niewątpliwie i bez wyjątku odsiana jako ujemna. Zatem homojotermicźność, to znaczy krok do aktywnego utrzymywania stałej temperatury własnej, jest z historycznego punktu widzenia pośrednim skutkiem zdobycia lądu z jego rytmicznymi wahaniami temperatury, wywołanymi przez czynniki astronomiczne.<br />
Ta homojotermicźność z kolei jest bezwzględnym warunkiem urzeczywistnienia zasady usamodzielniania, dystansowania się - na poziomie wyższym, najwyższym w ogóle do tej pory osiągniętym przez rozwój - o ile oczywiście możemy to osądzić tutaj z perspektywy Ziemi: ciepłokrwistość jest bowiem podstawowym założeniem rozwoju zdolności do abstrakcji, tej najdobitniejszej formy zdystansowania się od środowiska, która umożliwia obiektywizujące spojrzenie na to właśnie środowisko.<br />
Aby zrozumieć te zależności, wystarczy przez zwykłą samoobserwację uzmysłowić sobie, jakiemu zaburzeniu natychmiast ulega nasza możność oceny czasu, gdy \v chorobie dostajemy gorączki, a więc cierpimy na podwyższoną temperaturą. Ocena obiektywnego trwania jakiegoś procesu w otoczeniu wymaga właśnie tej stałości "wewnętrznych" warunków jako podstawy pomiaru. Stałość tę można osiągnąć tylko wówczas, gdy organizm jest niezależny. Dopóki wydarzenia w środowisku absorbowały organizm, nie mogło być mowy o obiektywnym postrzeganiu. Liniałem, który sam podlega wahaniom wielkości uzależnionym od temperatury, nie można stwierdzać, a cóż dopiero mierzyć, wielkości zależnych od wahań temperatury w środowisku.<br />
Jest to przyczyna, dla której stałość temperatury własnej jest jednym z najelementarniejszych warunków rozwinięcia się zdolności do obiektywnego kontaktu ze światem, takiego, jaki w najwyższej swojej formie został urzeczywistniony na szczeblu zdolności do abstrakcji. W tym aspekcie na pewno nie uznamy za przypadek, że ośrodek regulujący, który ściśle, z dokładnością do dziesiątej części stopnia, czuwa nad utrzymaniem temperatury naszego ciała, mieści się w najstarszej części naszego mózgu.<br />
Dotyczy to także innego jeszcze układu regulującego organizmów wyższych, a dzieje jego rozwoju nadzwyczaj obrazowo potwierdzają te powiązania. Ponieważ historia tego układu konkretnie uzmysławia nam wzrastające usamodzielnienie, ów stopniowy postęp odgraniczającego dystansowania się od środowiska, może ona znakomicie posłużyć do wsparcia przedstawionej przez nas tezy. Chodzi o historię legendarnego "trzeciego oka". Podobnie jak wiele innych mitów, ten również zawiera ziarnko prawdy. Trzecie oko rzeczywiście istniało i po dzień dzisiejszy jeszcze po części występuje u niektórych zwierząt w odmienionej formie. Nie miało ono oczywiście nigdy żadnego związku z jakimikolwiek siłami nadprzyrodzonymi. Zadaniem jego było jedynie stworzenie pierwotnego kontaktu<br />
ze środowiskiem.<br />
Pierwotność tego kontaktu jest niewątpliwą przyczyną, że narząd ten Występował, a w niektórych wypadkach jeszcze obecnie występuje, tylko u ryb, płazów i gadów. Jest to charakterystyczne, że od czasu przestawienia się na zasadę ciepłokrwistości, a więc u ptaków i i ssaków, już go nie zastajemy. Jednakże i w tych grupach zwierząt nie zaniknął bez reszty, lecz został w sposób niezwykle ciekawy i pouczający przebudowany i dalej rozwinięty.<br />
Znany niemiecki zoolog Karl von Frisch już przed kilkudziesięciu laty zwrócił uwagę na dziwne dziury czy też kanały odkrywane w sklepieniu czaszek wymarłych gadów. Położenie i kształt tych otworów budziły podejrzenie, że za życia badanych zwierząt mogły one zawierać narząd podobny do oka, umieszczony tuż ponad mózgiem i prawdopodobnie skierowany ku górze, a więc w stronę nieba. Można było snuć mgliste domysły co do możliwych funkcji oka w takim miejscu czaszki. Ale gdy raz już zwrócono uwagę na ewentualność istnienia takiego oka i podjęto systematyczne poszukiwania, niebawem odkryto je również u niektórych gatunków dzisiaj jeszcze żyjących jaszczurek.<br />
Od zewnątrz stwierdzić można u nich owo "oko ciemieniowe" w postaci małego jasnego pęcherzyka na szczycie sklepienia czaszki tylko przy bardzo dokładnym oglądaniu lub użyciu lupy. Jednakże gdy się bada jego budowę pod mikroskopem, okazuje się, że maleńki ten twór jest mini-okiem, chociaż bardzo prymitywnym: jest ono pustym pęcherzykiem, którego górna ścianka jest przezroczysta i nieco wystaje nad zewnętrzne sklepienie czaszki, a którego dno składa się ze światłoczułych komórek; od komórek tych prowadzą włókna nerwowe do mózgu. Wprawdzie małe i w całym swym założeniu jeszcze nader prymitywne, ale niewątpliwie jest to już oko.<br />
Cóż można ujrzeć okiem, które nieustannie spogląda nieruchomo w górę? Odpowiedź jest prosta: Słońce. Ciemieniowe oko gadów jest ciągle jeszcze tylko wyżej rozwiniętym "odbiornikiem światła". Nic można nim widzieć we właściwym tego słowa znaczeniu, zresztą nie takie ma ono zadanie. Tymczasem budowa jego pozwala doskonale poznać, jak dotąd przebiegała droga do "widzenia".5<br />
Skierowane ku niebu oko ciemieniowe u gadów prawdopodobnie steruje aktywnością zmieniającą się w rytmie następstwa dni i nocy. Oznacza to, że owe zmiennocieplne zwierzęta jednak doprowadziły do tego, że już nie tylko dają się rozgrzewać i ochładzać, zależnie od temperatury środowiska. Ich przemiana materii - a jest to bezspornie pewne udoskonalenie i racjonalizacja - zostaje najwidoczniej automatycznie hamowana, w chwili gdy umieszczony w sklepieniu czaszki odbiornik światła sygnalizuje stan Słońca, który zapowiada nadejście nocy, a tym samym chłodu paraliżującego dalszą aktywność.<br />
Możliwe, że ten sam sygnał świetlny wyzwala ponadto jeszcze coś w rodzaju odruchu powrotu do domu, a więc reakcji zapobiegającej niebezpieczeństwu, że zwierzę zostanie zaskoczone odrętwieniem wskutek zimna, zanim dotrze do<br />
swej bezpiecznej kryjówki. Niektórzy uczeni przypuszczają, że narząd ten również wyzwala instynktowne poszukiwanie cienistego miejsca, w chwilach gdy zwierzęciu grozi nadmierne rozgrzanie przez bardzo intensywne promieniowanie słoneczne.<br />
Niezwykle ciekawe i frapujące są zmiany, które narząd ten przeszedł w dalszym rozwoju. W ostatnich dziesięciu latach odkryto go u bardzo wielu ryb. Tutaj nie wykazuje on już prawie żadnego podobieństwa do oka. (Przy porównaniu tym należy pamiętać, że współczesną rybę kostną w porównaniu z jaszczurką należy uznać za organizm pod wielu względami dalej posunięty w rozwoju ewolucyjnym, pomimo że pozostał w wodzie.)<br />
Także u ryb jest to mały pęcherzyk. Jednakże ścianek jego nie tworzą już komórki zmysłowe, lecz prawie wyłącznie komórki gruczołowe, pomiędzy którymi położone są bardzo nieliczne tylko komórki wrażliwe na światło. U ryb kości sklepienia czaszki nad owym narządem są też zamknięte. Ale właśnie w tym miejscu powierzchni czaszki zanikł barwnik skóry, wskutek czego powstaje tu jasna plama ciemieniowa przepuszczająca światło.<br />
Udowodniono tymczasem na podstawie licznych doświadczeń, że i ten, już gruczołowaty raczej, twór także reaguje na światło. U niektórych ryb naświetlanie go wywołuje zmiany w ubarwieniu powierzchni ciała, które przystosowują rybę do wyglądu jej otoczenia. Doświadczenia wykonane z rybami ślepymi dowodzą, że owa reakcja maskowania jest rzeczywiście wywołana przez to oko ciemieniowe, zamienione już prawie w gruczoł. Ponadto należy przypuszczać, że tutaj również aktywność zwierzęcia, dzięki optycznemu pobudzaniu gruczołów małego pęcherzyka, zostaje przystosowana do dziennych i zależnych od pór roku rytmów - zróżnicowanej jasności i cyklu dobowego.<br />
Narząd ten odnajdujemy także u człowieka, tyle tylko, że u nas nie ma on już nic wspólnego z okiem. Zamienił się całkowicie w gruczoł. Anatomiczne i filogenetyczne badania nie dopuszczają już żadnej wątpliwości, że nasza szyszynka wytworzyła się w ciągu milionów lat z oka ciemieniowego ryb i gadów. Pokrewieństwa tego dowodzi w sposób przekonujący również porównanie funkcji.<br />
Co prawda, funkcja szyszynki jeszcze do tej pory w wielu szczegółach nie jest całkowicie wyjaśniona. Pewne jest jedno, że narząd ten także jako gruczoł spełnia w ludzkim organizmie zadanie sterowania długoterminowymi rytmami w czasie. Znamienne jest przy tym, że w naszym przypadku w grę wchodzą już nie rytmy wywołane zmianami środowiska, do jakich ciało nasze miałoby się przystosować. Wydaje się, że to, czym szyszynka steruje, są to rytmy wzrostu, dojrzewania i starzenia się. Zapalenia i guzy tego gruczołu mogą na przykład wywołać przedwczesne dojrzewanie. A więc nawet w postaci u nas występującej narząd ten zachował zadanie porządkowania określonych procesów cielesnych w czasie. Jednakże sterujące sygnały nie pochodzą już tutaj od świata<br />
zewnętrznego, lecz od własnego organizmu.<br />
Gdy więc porównujemy ze sobą oko ciemieniowe gada i ludzką szyszynkę i gdy - uwzględniając jednocześnie pozycję przejściową, jaką ten sam narząd zajmuje u wyżej rozwiniętych ryb - przedstawimy sobie obrazowo historyczną drogę rozwoju łączącą je, otrzymujemy konkretny przykład tendencji do odgraniczania się od środowiska: gad ze swym okiem ciemieniowym jest jeszcze biernie "przymocowany", niczym na linie holowniczej, do okresowo występujących zmian swego środowiska. Przejmuje on po prostu od tego środowiska swój wewnętrzny porządek w czasie. Na drodze do człowieka owo okno na świat zewnętrzny zamyka się. Lina holownicza zostaje odcięta. Narząd wprawdzie zachowuje funkcję koordynacji w czasie procesów ciała, ale źródło bodźców sterowniczych znajduje się teraz w samym osobniku.<br />
Może owe otwory pomiędzy szwami czaszkowymi niemowlęcia, ciemiączko, są naszym wspomnieniem genowym o tych odległych czasach, kiedy szyszynka u naszych praprzodków była także jeszcze odbiornikiem światła, a więc narządem, który musiał być dla światła dostępny. Dzisiaj słusznie uważa się za oznakę dojrzewania, jeżeli te okna w czaszce młodego człowieka zasklepiają się wcześnie i ostatecznie.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>19. PROGRAM Z EPOKI KAMIENNEJ</b></span><br />
<br />
Tylko dlatego można wprowadzić człowieka w stan narkozy, nie uśmiercając go jednocześnie, że rozmaite części naszego mózgu z różną wrażliwością reagują na paraliżujące zatruwanie środkami ogólnie znieczulającymi. Stąd normalna narkoza dawnego typu, polegająca na wdychaniu pary eteru, przebiegała w określonych następujących po sobie stadiach, co potwierdzi każdy, kto miał jeszcze pecha być usypianym tą dawno już zarzuconą metodą.<br />
Owe klasyczne stadia narkozy są skutkiem tego, że mózgu również dotyczy doświadczenie, iż młodsze, "nowocześniejsze" i bardziej rozwinięte przyrządy i aparaty łatwiej uszkodzić w ich funkcji aniżeli starsze, mniej skomplikowane, a więc odpowiednio mocniejsze urządzenia. (Rakieta przeznaczona do lotu na Saturna jest bardziej podatna na awarie i łatwiej podlega zakłóceniom funkcji przez wpływy zewnętrzne niż Volkswagen.)<br />
W przypadku sztucznego paraliżowania mózgu przez narkozę ujawnia się to w ten sposób, że jako pierwsza niknie świadomość. Jest to niewątpliwie najmłodsza spośród funkcji tego skomplikowanego narządu, nabyta u samego końca historii rozwoju. Nic dziwnego więc, że stawia ona najmniejszy opór truciźnie narkozy.<br />
Ostatnim, nie bardzo przyjemnym uczuciem, którego doznawał pacjent usypiany staroświecką maską do narkozy eterowej, zanim jego świadomość przestawała działać, był wybuch panicznego lęku. Skoro tylko następuje utrata przytomności, usypiany zaczyna się dziko rzucać i wierzgać, a czasami także głośno krzyczeć. Owo stadium podniecenia powoduje, że przed rozpoczęciem narkozy wiąże się nogi i ręce pacjenta.<br />
Sam pacjent nic już nie wie o swoim szaleństwie. Zanikła jego świadomość, a tym samym jego zdolność do krytycznego myślenia i wgląd w cel całej sytuacji, w jakiej się znalazł. Jego półkule mózgowe, najwyższa, a u człowieka jednocześnie największa część mózgu, są sparaliżowane. W tej przymusowej sytuacji rządy przejmuje kolejno niższy odcinek mózgu: najwyższy odcinek tak zwanego pnia mózgu. Jest to starsza część mózgu, która już u ryb i gadów jest w pełni wykształcona. Jako starsza i mniej skomplikowana, jest ona odpowiednio także bardziej odporna, a więc wciąż jeszcze zdolna do spełniania swojej funkcji. W niej zakotwiczone są instynkty i popędy, umiejscowione tam jako wrodzone reakcje, gotowe do automatycznych odpowiedzi na właściwe bodźce środowiska.<br />
U dorosłego człowieka, który potrafi "się opanować", automatyczne przebiegi tych reakcji są normalnie kontrolowane przez półkule mózgowe i utrzymywane w ryzach, odpowiednio do dokonywanej przez te półkule oceny sytuacji. Jednakże w stadium podniecenia ta nadrzędna instancja krytyczna nie działa. Pień mózgu występuje więc jako władza absolutna, rejestruje narkozę jako sytuację wzrastającego zatruwania przez wpływy zewnętrzne (zresztą ze swego niezdolnego do krytyki poziomu całkowicie słusznie) i wyzwala przez to popędowe pogotowie reakcji maksymalnej obrony i ucieczki. Stąd płynie ów niepokój nieprzytomnego już pacjenta, który robi tak przykre wrażenie na obserwatorze.<br />
W tym stadium chirurg naturalnie nie może operować, pomimo że wraz ze świadomością przeżywanie bólu już zostało u pacjenta wyłączone. Anestezjolog więc sączy dalej na maskę eter, który tam wyparowuje i który pacjent wdycha. Narkoza przez to się pogłębia, a znaczy to, że stężenie eteru we krwi wzrasta, wskutek tego wyłącza się teraz również pień mózgu oraz wyzwalane przezeń popędowe sposoby zachowania. Pacjent się uspokaja. Operację można rozpocząć. Sztuka anestezjologa zaś polega na tym, aby utrzymać narkozę w tym stadium przez cały czas trwania zabiegu chirurgicznego.<br />
Półkule mózgowe i górna część pnia mózgu są teraz sparaliżowane. Ale nawet w tym stadium najniższa, najstarsza część pnia mózgu jeszcze pracuje. W niej mieszczą się automatyczne ośrodki sterownicze krążenia, oddychania, regulacji temperatury i innych ważnych dla życia funkcji przemiany materii. I w tej sytuacji utrzymują one jeszcze uśpionego przy życiu. Tylko dlatego, że ta najstarsza część mózgu jest mniej wrażliwa i silniejsza od pozostałych odcinków, właściwych dla odczuwania bólu i świadomości, tylko dlatego można człowieka uśpić narkozą nie zabijając go.6<br />
Taki przebieg narkozy stanowi dla nas dowód, że różne części naszego mózgu są filogenetycznie w różnym wieku i że różnicom wieku odpowiada wzrastające skomplikowanie budowy. Jeżeli takie ujęcie funkcjonalne powiążemy z anatomiczną budową naszego mózgu, zobaczymy, że narząd ten jest nawarstwiony w kolejności podobnej do osadów geologicznych: na dnie leży to, co stare, nad tym następują po sobie struktury kolejno coraz nowsze.<br />
Na samym dole natrafiamy w mózgu na ośrodki regulacji tych funkcji, które krok za krokiem były uwalniane przez organizmy od suprematu środowiska i przejmowane w ciągu długiej historii ich rozwoju i usamodzielniania się. Istnieje więc taki ośrodek (nagromadzenie komórek nerwowych), który reguluje gospodarkę wodną. Tutaj znajduje się nadzór nad zdolnością nerek do zagęszczania oraz uzgadnianie tej funkcji z zawartością wody w tkankach, tutaj także przebiega koordynacja wytwarzania potu i potrzeby przyjmowania płynów, którą przeżywamy w formie pragnienia.<br />
W tej samej warstwie położony jest również ośrodek wymienionej już przez nas regulacji temperatury, który uniezależnia organizm ciepłokrwisty od wahań temperatury otoczenia, a tym samym zapewnia stałe tempo przemiany materii i niezmienne warunki wewnętrzne, stanowiące podstawę innych, wyższych form<br />
indywidualnej niezależności wobec środowiska. Ośrodek ten nazywano niejednokrotnie "okiem termoregulacji", ponieważ "postrzega" on temperaturę krwi przepływającej w jego okolicy, a następnie, niczym termostat centralnego ogrzewania, uruchamia odpowiednie mechanizmy regulujące.<br />
Gdy jest nam za ciepło, pijemy więcej i wyparowujemy ciepło przez zwiększone wydzielanie potu. Krzyżują się tu funkcje gospodarki wodnej i regulacji temperatury, które także muszą być ze sobą skoordynowane, podobnie jak z zasady wszystkie funkcje każdego organizmu. W cieple czerwienieje nam twarz: skórne naczynia krwionośne automatycznie rozszerzają się po to, aby krew mogła przenieść możliwie dużo ciepła z wnętrza ciała na powierzchnię, skąd zostaje wypromieniowane na zewnątrz. Dzięki temu mechanizmowi układ krążenia, oprócz wszystkich pozostałych funkcji, staje się skutecznym urządzeniem klimatyzacyjnym naszego ciała.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj-8uH1t3WLYMaczUhSYI7A-GA3jdMpZxEJrC6k9Kp-zCXYKJHE8Qko87gf11Kl9zUosdFHWVuC_PJI71BWELBdi0MOx6pyXJ9OJIgbrHrdRWOzSnkKHAphf2MBdN81SsEFBgHQtd1OXtve/s1600/Clipboard08.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEj-8uH1t3WLYMaczUhSYI7A-GA3jdMpZxEJrC6k9Kp-zCXYKJHE8Qko87gf11Kl9zUosdFHWVuC_PJI71BWELBdi0MOx6pyXJ9OJIgbrHrdRWOzSnkKHAphf2MBdN81SsEFBgHQtd1OXtve/s400/Clipboard08.jpg" height="340" width="400" /></a></div>
<br />
<br />
<br />
Regulacja w odwrotnym kierunku, gdy bywa zimno, powoduje, że wyglądamy blado. Gdy zaś marzniemy, a więc doznajemy uczucia, że temperaturze naszego ciała grozi spadek poniżej normy, zaczynamy drżeć: oko termiczne włącza teraz ośrodek wyższy, który potrafi uruchomić nie kontrolowane ruchy mięśni, aby wytworzyć w nich dodatkowe ciepło przez dodatkowe spalanie pokarmów. Z tym związany jest większy apetyt w czasie chłodów, podczas gdy w gorące dnie letnie wyraźnie jadamy mniej.<br />
W tej samej części mózgu, głębokiej, a więc odpowiednio starej, znajduje się - co teraz już nikogo nie będzie dziwić - szyszynka (zob. ii. powyżej). Byłe oko ciemieniowe, przemienione w gruczoł, jest u nas odgraniczone od świata zewnętrznego mocno zamkniętym sklepieniem czaszki. Ale hormony tego gruczołu wciąż jeszcze sterują przebiegiem czasowym określonych procesów rozwoju ciała, aczkolwiek obecnie niezależnie już od sygnałów pochodzących ze środowiska.<br />
Nad tym rejonem położone są górne części pnia mózgu, wielkie zwoje pnia mózgu oraz wzgórze, potężne nagromadzenie komórek nerwowych, setki milionów komórek, tworzących tutaj ośrodki bardzo wielu później dopiero nabytych funkcji i możliwości reagowania. Funkcje tych części mózgu można określić w grubym, ale trafnym uproszczeniu, mówiąc, że cały ten obszar jest rodzajem komputera, w którym zmagazynowane są w postaci programów doświadczenia niezliczonych wygasłych pokoleń. Programy mają tutaj formę ściśle powiązanych, podobnych do pojedynczych scen - zachowań, które mogą być uruchamiane przez określone bodźce zewnętrzne lub wewnętrzne (widok wroga czy też partnera seksualnego, wydzielanie określonego hormonu).<br />
Poznaliśmy już odpowiedni przykład przy opisie stadium podniecenia w trakcie narkozy. W tym wypadku objawy zatrucia i wiążącego się z tym wygasania funkcji rozkazodawczej kory półkul mózgowych wyzwalają program "obrony i ucieczki". Doświadczenia przeprowadzane na kurach przez zmarłego w 1962 roku etologa Ericha von Holsta wykazują szczególnie wyraźnie automatyzm, właściwy sposobom zachowania programowanym w tej części mózgu.<br />
Holst wpuszczał w mózgi uśpionych zwierząt cienkie jak włos druciki, izolowane delikatną powłoką lakieru, z wyjątkiem końców, które pozostawały czyste. Druciki wrastały i w ogóle nie przeszkadzały zwierzętom; niektóre z nich wiele lat biegały swobodnie z drutami w głowie. Gdy Holst ustawiał końce drucików tak, że znajdowały się w omawianej tutaj przez nas części mózgu, i przepuszczał przez drut słaby prąd o charakterze i sile impulsu nerwowego, kury jego zamieniały się natychmiast w zdalnie sterowane roboty: za naciśnięciem guzika, skoro tylko eksperymentator włączał prąd, wykonywały - niczym z taśmy - program, który był zmagazynowany w miejscu, gdzie w mózgu znajdował się nie izolowany koniec drutu.<br />
Bywały więc kury, które nagle, ubezpieczając się wzrokiem, spoglądały w dal, a następnie coraz bliżej na ziemię pod nogami, aż wreszcie z pełnym przerażenia gdakaniem wykonywały ruchy wymijania, potem zaś często atakowały uderzeniami dziobów i pazurów wroga, którego w ogóle nie było. Innymi słowy: w tym wypadku biegł program "obrona przed wrogiem naziemnym", a więc widocznie repertuar zachowania głęboko kurze wrodzony. Nikt nie może powiedzieć, jak kura przeżywała ową scenę wyzwoloną przez uderzenie prądu. Czy więc zdawało się jej, że widzi zjawę wroga w postaci zbliżającego się tchórza, łasicy czy też jakiejkolwiek innej.<br />
Pewne jest tylko, że zwierzę zachowuje się tak, jak gdyby całe wydarzenie było rzeczą najnaturamiejszą w świecie. Gdy eksperymentator wreszcie wyłącza prąd, zwierzę takie rozgląda się wokoło z ulgą, ale też nieco zdumione, jak gdyby chciało sprawdzić, gdzie nagle podział się ów wróg, z którym musiało tak zażarcie walczyć. A potem przychodzi zakończenie, nad którym warto się nieco zastanowić: kura wydaje triumfalny okrzyk zwycięstwa.<br />
Dlaczegóż by nie? Po ciężkiej walce wróg zniknął. Kura nic nie wie o fizjologii mózgu. Skąd mogłoby jej wpaść na myśl, że zniknięcie wroga nie jest skutkiem jej własnej siły? Ale nie łudźmy się. Przyczyna mylnej oceny sytuacji przez zwierzę doświadczalne ma w rzeczywistości tło o wiele głębsze. Żaden mózg nie ma najmniejszej nawet szansy stwierdzenia, czy impuls nerwowy, trafiający w jeden z jego ośrodków, pochodzi ze źródła naturalnego, czy sztucznego.<br />
Dotyczy to nie tylko mózgu kury. Gdyby ktoś z nami zagrał w tę samą grę, nie mielibyśmy również najmniejszej możliwości wykrycia syntetycznego charakteru przeżyć, które wyzwoliłby w nas prąd. Nawet to bowiem, co potocznie nazywamy "rzeczywistością", istnieje w naszych półkulach mózgowych również tylko w formie - co prawda niewyobrażalnie skomplikowanego - wzorca impulsów elektrycznych.7<br />
Tak więc kury Ericha von Holsta walczyły za naciśnięciem guzika, na elektryczny rozkaz zaczynały tokować albo czyścić sobie upierzenie, jadły bądź równie nagle były syte. Kładły się spać lub ubezpieczały się, przeszukując swoje otoczenie z oznakami czujności i lęku. Są to więc wszystko sposoby zachowania wrodzone i - jak dobitnie dowodzi tego doświadczenie - zmagazynowane w określonych miejscach mózgu jako programy w stanie pełnego pogotowia. Są to standardowe odpowiedzi na sytuacje, które często występują w życiu tych zwierząt. Zachowania te są wyrazem doświadczenia, zbieranego nie przez jednostkę, ale przez niezliczone osobniki tego gatunku w ciągu wielu milionów lat, kiedy gatunek się rozwijał pod wpływem mutacji, spośród których środowisko dokonywało doboru. Ten sam proces ewolucji z wolna i stopniowo rozbudowywał także opisane programy zachowań, przystosowując je coraz lepiej do przeciętnych wymagań środowiska zwierząt.<br />
Podobnie jak bezjądrowa prakomórka dla poprawienia swoich szans przetrwania stopniowo nabywała - w formie całkowicie gotowej - pewnych specjalnych funkcji, na przykład oddychania, czy fotosyntezy, przez to że pochłaniała jako organelle odpowiednio wyspecjalizowane komórki (takie, które już miały za sobą określone doświadczenia) - tak w tym przypadku wielokomórkowy osobnik korzystał z doświadczeń licznych innych współplemieńców. Mutacja i selekcja postarały się o to, aby doświadczenia te utrwalić w podłożu dziedzicznym. Wynikiem jest wrodzony i znakomicie wyważony asortyment wypróbowanych, przez minione pokolenia już wielokrotnie sprawdzanych szablonów zachowania.<br />
Naukowiec określa wrodzone doświadczenia tego rodzaju mianem instynktu. U człowieka również jeszcze odnajdujemy owe instynkty. Tylko że nie rządzą one nami w tak silnym stopniu jak u większości zwierząt. Nieporozumieniem są napotykane nieraz narzekania na "brak instynktu" u człowieka. Zanikanie z biegiem czasu wyposażenia w instynkty jest tym, co naszemu rodowi w ogóle dało szansę rozwinięcia się w istotę inteligentną.<br />
Utraciliśmy wprawdzie tę pewność i spokój, z jakim na przykład ptak wędrowny we właściwym czasie wyrusza nieomylnie na południe, aby uniknąć zimna, pomimo że nie może wiedzieć, iż ono nadejdzie. Ale kto chce osiągnąć zdolność uczenia się samemu, zamiast po prostu przejmować standardowe odpowiedzi jako wrodzone dziedzictwo, ten musi zrezygnować także i z takiego wygodnego posłania w środowisku.<br />
Ponieważ posiadamy korę półkul mózgowych umożliwiającą nam uświadomienie sobie nas samych, przeżywamy nasze instynkty. Przeżywamy je jako nastroje i popędy, jako lęki, żale i radości, jako głód i pragnienie, jako seksualną siłę przyciągania. Jako to, co nazywamy "pięknością" jakiegoś określonego człowieka, albo też jako wstręt oduczwany na widok oślizgłej skóry żaby.<br />
Ową automatycznie uruchamianą reakcję przeżywamy również w formie nie kontrolowanej wrażliwości, z jaką reagujemy na cielesne dotknięcia obcego człowieka w przepełnionym pomieszczeniu. Albo też niechęci, która tak łatwo nas ogarnia na widok człowieka - jak nam się zdaje - "odmiennego", przy czym niechęć ta znowu łatwo przemienić się może w uczucie wrogości albo uczucie zagrożenia, co zresztą jest tylko odwrotną stroną medalu. Żadnej przy tym nie odgrywa roli, czy ten sygnał "odmienności", wyzwalający reakcję, wywołany jest długimi włosami chuligana czy też niezwykłymi dla nas cechami przedstawiciela innej rasy ludzkiej.<br />
W takich i niezliczonych innych przypadkach odpowiadamy automatycznie, wrodzonymi nam reakcjami, na które nie mamy wpływu, którym się poddajemy albo które próbujemy opanować racjonalnie, to znaczy przy użyciu naszej kory mózgowej. Stąd mówimy, że gniew nas "ponosi", że radość czy żal nas "ogarnia". Na pewno niemała część naszych problemów w dziedzinie kontaktów z bliźnimi, zarówno w obszarze życia prywatnego jak i politycznego między narodami, sprowadza się w gruncie rzeczy do tego, że takie reakcje pojawiają się samoczynnie, właśnie instynktownie, i że świadomego wysiłku wymaga odkrycie ich w nas samych, a następnie opanowanie.<br />
Nie byłoby to takie trudne, gdyby w grę nie wchodziło dziedzictwo tak prastare. To, co się przy tym w nas porusza, są to programy pochodzące z epoki kamiennej i z wielu milionów lat ją poprzedzających. "Rada", której, nie proszone, udzielić nam chcą instynktowne odruchy, tak bardzo nie zasługuje na zaufanie, dlatego że wyrosła z gleby doświadczeń zbieranych w świecie, który od dawna nie jest już naszym światem.<br />
Ród nasz w ciągu ostatnich milionów lat rozwoju stopniowo odcinał się od rajskiego spokoju i bezpieczeństwa stworzonego przez przemożny układ nieomylnych instynktów. Zamiast tego otworzył nam się nowy wymiar - świadomego poznania, ryzykowna możliwość uczenia się samemu i zbierania indywidualnych doświadczeń. Wydaje się jednak, że nie osiągnęliśmy przy tym jeszcze nowej stabilizacji. W obecnym stadium rozwoju ciągle nazbyt łatwo ulegamy skłonności, by odpowiadać na problemy naszego cywilizowanego świata, który zbudowaliśmy naszą korą mózgową, programami, które mogły były być celowe w epoce kamiennej.<br />
Blaise Pascal powiadał o sytuacji człowieka, że już nie jest on bydlęciem, a jeszcze nie aniołem. Przyrodnicze, biologiczne rozważania nad stadium rozwoju naszego rodu, ucieleśnionym w nas współczesnych, potwierdzają diagnozę wielkiego filozofa. Przypomina nam ona ponownie, że z pewnością nie jesteśmy kresem, a tym bardziej celem rozwoju, lecz jedynie uczestnikami pewnego stadium przejściowego, i że - czy chcemy, czy też nie - została na nas nałożona odpowiedzialność za to, aby nie zasypać wejścia na drogę dalszego ciągu dziejów.<br />
Przyczyną tego, że nasz mózg jest w opisany sposób chronologicznie nawarstwiony, jest po prostu to, że w trakcie swego rozwoju wzrastał podobnie jak roślina. Na górnym końcu rdzenia kręgowego, w którym, niby w grubym kablu, połączone są wszystkie z ciała wychodzące i do ciała dążące nerwy, wyrósł zrazu dolny pień mózgu, sterujący funkcjami wegetatywnymi, niezbędnymi dla każdego wielokomórkowca.<br />
Po dojrzeniu tej części mózgu, setki milionów lat później, utworzył się na niej nowy pąk, który w podobnie długim okresie wytworzył wielkie skupienia komórek nerwowych górnego pnia mózgu. Dalszy przebieg ukazuje ilustracja 15. Powtórzyło się znowu to samo: na górnej części pnia mózgu zaczai wyrastać mały twór, który u ryb służył jeszcze prawie wyłącznie zmysłowi powonienia. W toku dalszego rozwoju rozrósł się potem do niespodziewanych rozmiarów. Po raz pierwszy u małpiatek stał się tak wielki, że jako półkule mózgowe otulił wszystkie pozostałe części narządu, zajmując jednocześnie stopniowo pozycję nadrzędną wobec wszystkich ich funkcji.<br />
U człowieka ten przyrost wielkości jest tak znaczny, że kora mózgowa mieści się we wnętrzu czaszki już tylko dzięki silnemu pofałdowaniu powierzchni. Temu potężnemu przyrostowi wielkości odpowiada w zachowaniu posiadacza tego narządu niespotykany dotąd rozmiar swobód: pojawienie się umiejętności samozastanowienia i po raz pierwszy w historii życia zdolność do obiektywnego poznawania środowiska jako świata przedmiotowego oraz zdolność do planowanego obchodzenia się z nim.<br />
Świadomość samego siebie. Zamiast środowiska, którego cechy dyktują prawidła zachowania - świat zobiektywizowany, którego przedmiotami można manipulować. Przewidująca wyobraźnia wciąga do kalkulacji przyszłe możliwości i skutki własnego działania. Swoboda zachowań, posunięta tak daleko, że<br />
podmiot może stawiać opór nawet wrodzonym programom swoich instynktów i postępować wbrew nim w przypadku, gdy normy obyczajowe i etyczna odpowiedzialność jako nowe mierniki każą mu to uznać za wskazane.8 Są to takie wymiary rzeczywistości, jakich do tej pory nie było. Wraz z ludzką korą półkul mózgowych życie na Ziemi osiągnęło nowy szczebel rozwoju.<br />
Wszystko to jest niewątpliwie nowe i nacechowane rewolucyjną oryginalnością. Ale i ta faza rozwoju nie unosi się swobodnie w pustej przestrzeni, jak nam się zawsze wydaje, ponieważ jesteśmy tymi, którzy ją reprezentują. Ten stopień ewolucji jest także tylko członem toczącej się od miliardów lat historii. Spoczywa on na tym wszystkim, co go wyprzedziło. Jego także w całej rozciągłości dotyczy to, co nam się nieustannie potwierdzało przy przechodzeniu z jednego szczebla na drugi, gdy mowa była o wcześniejszych etapach tych samych dziejów: możliwości na nowo otwierane przez każdorazowo osiągnięty poziom rozwoju są zawsze wynikiem połączenia podstawowych osiągnięć, które już istniały na poprzednim niższym szczeblu.<br />
Nie ulega wątpliwości, że ludzkie półkule mózgowe udostępniają rzeczywistość, której przedtem na Ziemi nie było. Ale nawet te tak oryginalne i nowoczesne wydolności naszego mózgu zbudowane są na fundamencie wydolności bardzo dawnych. Duch nasz nie spadł z nieba. On również ma swoją bardzo długą prehistorię.<br />
Szukajmy więc śladów przeszłości na obecnie osiągniętym szczeblu ludzkich półkul mózgowych i ich zdumiewających wydolności. W jednym z poprzednich rozdziałów już, wyprzedzając, wyjaśniłem, jakie przyczyny przemawiają za hipotezą, że te osiągnięcia, które w potocznej mowie nazywamy psychicznymi, występują w formie wyizolowanej także i poza mózgiem. Wnioskowaliśmy dalej, że wobec tego mózg należy uważać nie za narząd, który wydolności owe wytworzył - jak zawsze zakładaliśmy milcząco - lecz za ten organ, który te dawno już przedtem powstałe wydolności po raz pierwszy w głowach poszczególnych osobników połączył.<br />
Pogląd ten w odniesieniu do pnia mózgu ponownie potwierdziły nam omówione na ostatnich stronach programy zachowań, w tej części mózgu w stanie gotowości przechowywane. Osadził się tutaj koncentrat doświadczeń niezliczonych przodków. A jak wyglądają ślady przeszłości w przypadku wydolności półkul mózgowych? Spróbujmy dokonać kolejnego przeglądu tego, co można dzisiaj w tej sprawie powiedzieć.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">20. OD WSZYSTKICH MÓZGÓW STARSZE</span></b><br />
<br />
W połowie lat sześćdziesiątych profesor Georges Ungar, farmakolog uniwersytetu Baylor w Houston, w Teksasie, wykonał serię doświadczeń, których pierwszy etap przypominał nieco starochińskie metody tortur. Profesor zamykał codziennie na kilka godzin białe myszy w słojach Wecka, a nad ich otworem zwisała swobodnie w powietrzu płytka metalowa. W odstępach kilku sekund w płytkę jak w gong uderzał mały młoteczek sterowany przerywaczem. Za każdym razem dźwięk głośnego i jasnego uderzenia rozbrzmiewał tak raptownie jak wystrzał z pistoletu.<br />
Widać było po zachowaniu myszy, jak bardzo to było nieprzyjemne. Wzdrygały się ze strachu za każdym razem, gdy młotek nad ich głowami trafiał w metal. Ale myszy także się przyzwyczajają. Gdy amerykański farmakolog swoją niemiłą procedurę kontynuował przez całe dnie i tygodnie, przerażenie zwierząt z czasem malało, pomimo nie zmienionych warunków doświadczenia. Z wolna przywykały do obrzydliwie nagłego hałasu. Wreszcie żadna z myszy już nie reagowała, bez względu na siłę, z jaką eksperymentator pozwalał młotkowi walić w metalową płytkę.<br />
W ten sposób profesor Ungar wytrenował całe tuziny, a w końcu setki myszy. Skoro tylko zwierzęta przyzwyczaiły się do dźwięku, uśmiercał je. Następnie wyjmował ich mózgi i konserwował metodą głębokiego zamrażania. Gdy uczony zebrał wreszcie dostateczną liczbę mózgów myszy, przyzwyczajonych do przeraźliwego odgłosu, rozmroził owe mózgi, w których - zdaniem jego - w jakiejś formie to przyzwyczajenie musiało tkwić, i zaczął w nich poszukiwać RNA, a więc określonego kwasu nukleinowego.<br />
Kilka było powodów, dla których Ungar z taką starannością usiłował wyciągnąć możliwie dużo RNA z rozmrożonych mózgów swoich myszy. Już w czasie ostatniej wojny szwedzki biolog Holger Hyden zwrócił uwagę na analogię między biologicznym zjawiskiem dziedziczenia a psychologiczną funkcją pamięci. Szwed argumentował, że przez dziedziczenie przekazywane jest to, czego dany gatunek nauczył się w toku swego rozwoju. Dziedziczenie - tak dowodził Hyden - nie jest zatem niczym innym jak "pamięcią gatunku".<br />
W tym czasie zdawano sobie już dokładnie sprawę ze znaczenia, jakie należy przypisywać dwom rodzajom kwasu nukleinowego - DNA (kwasowi dezoksyrybonukleinowemu) i RNA (kwasowi rybonukleino-wemu; DNA różni się od RNA wyłącznie brakiem jednego jedynego atomu tlenu), jako materialnym nosicielom podłoża dziedzicznego. Stąd Hyden wpadł na - jak się zrazu zdawało - całkowicie awanturniczy pomysł, że RNA mógłby być także nosicielem indywidualnej pamięci, innymi słowy, że stanowi on może substancję, z jakiej składają się nasze wspomnienia.9<br />
Jeżeli ta fantastyczna cząsteczka potrafi zmagazynować plan budowy człowieka, od koloru jego oczu począwszy, a na jego osobistych uzdolnieniach i predyspozycjach w całej ich swoistości skończywszy (bądź, jako RNA, plan ten przenieść z jądra komórkowego do plazmy, a w niej do gotowych na jego przyjęcie rybosomów), czy nie może ona również rejestrować i przechowywać wspomnień całego ludzkiego życia? Hyden zaczął więc trenować szczury. Zwierzęta, aby dostać się do swego pokarmu, musiały balansować po silnie napiętym drucie. Jednocześnie inna grupa kontrolna otrzymywała pokarm bez przymusu zdawania takiego egzaminu. Badania przeprowadzone po zakończeniu doświadczenia dały wynik następujący: trening zdawał się wyraźnie zwiększać zawartość RNA w mózgach szczurów.<br />
Następnym, który podjął ten wątek i ciągnął go dalej, był psycholog James McConnell z Ann Arbor. McConnell obrał wypławki jako obiekt doświadczalny. Z ogromną cierpliwością potrafił nauczyć owe prymitywne zwierzęta, że bodziec świetlny zapowiada lekkie uderzenia prądem elektrycznym. Gdy uruchamiał oba te bodźce, jeden po drugim, w odstępach kilku sekund, a następnie ponawiał je co kilka minut, robaki po tygodniach pojęły powiązanie i wzdrygały się za każdym razem, gdy włączano światło, zanim jeszcze poraził je prąd.<br />
Gdy McConnell zabił wytrenowane w ten sposób robaki, pociął na kawałki, a następnie podał jako pokarm wypławkom nie wytrenowanym, uzyskał zdumiewający wynik: najwyraźniej "niedoświadczone" osobniki w swoim kanibalistycznym posiłku przejmowały także nabyte przez trening doświadczenia skonsumowanych współplemieńców. Uczyły się bowiem zadania o treści "uderzenie elektryczne następuje po błysku światła" w ciągu ułamka czasu normalnie na to potrzebnego, a - co wydaje się wręcz sensacyjne - niektóre z nich umiały tę lekcję od pierwszego dnia począwszy.<br />
Ponieważ amerykański psycholog znał już badania Hydena, on również wyekstrahował następnie RNA z ciał wytrenowanych wypławków i wyciąg ten wstrzykiwał innym. Skutek był identyczny. Najwidoczniej więc także przez zastrzyk była przekazywana część treści treningu martwych robaków. Czyżby więc RNA istotnie było substancją, z której składają się indywidualne "wspomnienia"?<br />
Ogłaszane przez McConnella sprawozdania z wykonywanych w końcu lat pięćdziesiątych doświadczeń wzbudziły sensację na całym świecie. Jest rzeczą zrozumiałą, że pierwsze reakcje były sceptyczne, więcej nawet, nieprzychylne. Wszystko razem wydawało się nazbyt fantastyczne. Przez długi czas tylko pisma humorystyczne traktowały owe doświadczenia "poważnie". "Spożywajcie waszych profesorów" - brzmiało zalecenie, które w tym czasie można było wyczytać w każdej prawie uniwersyteckiej gazetce. Ale z czasem - po pierwszych niepowodzeniach - zaczęły napływać stopniowo z innych laboratoriów na całym świecie wiadomości potwierdzające pierwsze wyniki.<br />
Teraz spór zaczęto toczyć wokół problemu, czy to, co się przenosiło, było może tylko udoskonaleniem całkowicie ogólnej zdolności do uczenia się, czy też rzeczywiście szczególną, zupełnie konkretną treścią pamięci. Rozwiązania tej kwestii należało poszukiwać u zwierząt wyższych, które można by nauczyć odpowiednio skomplikowanych zadań. Jednym z uczonych, którzy zaryzykowali poświęcenie wielu lat na przygotowanie i przeprowadzenie serii doświadczeń zmierzających do celu, jaki wydawał się tak bardzo nieprawdopodobny - był Georges Ungar z Houston.<br />
Po raz pierwszy Ungar osiągnął sukces, gdy w 1965 roku wstrzyknął "niedoświadczonym" myszom koncentrat RNA pochodzący z mózgów myszy wytrenowanych. Myszy, którym wstrzyknięto wyciąg, okazały się niewrażliwe na przerażający dźwięk gongu, a przynajmniej lęk ich był o tyle słabszy, że przyzwyczajenie pojawiało się u nich niewspółmiernie szybciej, niżby to nastąpiło w trybie normalnym. Zatem w tym wypadku zastrzyk przekazał przyzwyczajenie do bodźca, którego zwierzęta doświadczalne same nigdy nie przeżyły.<br />
Ale uczony z Houston nie zadowolił się jeszcze takim dowodem. W niczym nie ujmując wagi zagadnieniom przyzwyczajania, uczony chciał koniecznie przenosić prawdziwe treści pamięci. W tym celu wytrenował on szczury tak, aby wbrew wrodzonemu instynktowi swego gatunku omijały pomieszczenia ciemne i przebywały wyłącznie w świetle. Nauka polegała znowu na wymierzaniu lekkich uderzeń prądu elektrycznego, gdy zwierzęta zachowywały się niezgodnie z zamiarami eksperymentatora.<br />
Szczury siedziały pojedynczo w małych klatkach, z których każda podzielona była na ciemne i jasno oświetlone przedziały; w każdym przedziale znajdował się pojemnik z pokarmem. Normalny szczur w takiej sytuacji pobiera pożywienie wyłącznie w ciemnym karmniku, szczury bowiem są zwierzętami aktywnymi w nocy. Tymczasem Ungar zwierzęta swoje szybko od tego odzwyczaił, wyposażając klatki w bardzo proste urządzenie automatyczne, które każdemu szczurowi próbującemu posłużyć się pojemnikiem w ciemnym pomieszczeniu wymierzało lekkie uderzenie elektryczne, idące od małego rusztowania w podłodze klatki. Ponieważ szczur jest zwierzęciem niezwykle inteligentnym, osobniki doświadczalne w bardzo krótkim czasie nauczyły się tego, czego się nauczyć miały. Od tej pory definitywnie unikały wszystkich ciemnych przedziałów swoich klatek i przebywały wyłącznie w częściach jasnych, czego nigdy nie robiłby normalny szczur w naturalnych warunkach.<br />
Znamy już dalszy ciąg doświadczenia. Z mózgów owych szczurów, które nauczyły się, że w odróżnieniu od pozostałego szczurzego świata, w klatkach profesora Ungara wstępowanie na ciemne obszary nie jest wskazane, został znowu spreparowany wyciąg możliwie obfitujący w RNA. Jeżeli było tak, jak przypuszczał Ungar, że substancja, z jakiej utworzone są wspomnienia, ma jakiś związek z RNA, wówczas lęk przed ciemnością, którego wyuczyły się wytrenowane szczury, powinien być teraz zawarty w RNA.<br />
Gdy eksperymentator wstrzyknął roztwór szczurom nie uczonym, hipoteza jego potwierdziła się w sposób wprost niebywały: prawie wszystkie zwierzęta, które otrzymały dawką wyciągu, zachowywały się tak, jak gdyby wiedziały, że w ciemnych przedziałach czyhają na nie elektryczne uderzenia prądu, pomimo że nigdy żadne z nich nie było w owych doświadczalnych klatkach. Tym samym po raz pierwszy zostało udowodnione, że całkowicie swoiste wspomnienia mogą być przenoszone z jednego osobnika na drugiego.<br />
Z jakiej więc substancji składają się te wspomnienia? Jeszcze dzisiaj daleko do zakończenia dyskusji nad tym zagadnieniem. Ungar po wieloletnich skomplikowanych doświadczeniach uzyskał w roku 1971 z wyciągu mózgów tysięcy szczurów, które wy-trenował w lęku przed ciemnością - oprócz wielkich ilości RNA - chemicznie czystą substancję, którą nazwał skotofobiną (co oznacza w przybliżeniu "wyzwalacz lęku ciemności"). Nie jest to przy tym kwas nukleinowy, lecz ciało białkowe. O tyle nas to nie powinno dziwić, że przecież w jądrze komórkowym DNA przekazuje także swoje informacje w ten sposób, że za pośrednictwem RNA każe powstawać białkom (enzymom), których szczególna budowa jest potem ucieleśnieniem danej informacji.<br />
Czy więc za każdym razem, kiedy coś przeżywamy, coś postrzegamy albo gdy podejmujemy jakąś myśl, w mózgu naszym za pomocą RNA zostaje wykształcony jakiś białkowy kamyk budulcowy, którego jedyna w swoim rodzaju struktura stanowi jak gdyby "odbicie" danego przeżywania, niezatarty ślad (engram), pozostawiony w naszym mózgu przez owo przeżycie czy myśl? Czy to właśnie jest podłożem naszej pamięci, magazynem, z którego jeszcze po wielu latach pobieramy przebieg jakiegoś spotkania, dźwięk melodii czy wygląd twarzy, które sobie chcemy przypomnieć? Wiele dzisiaj za tym przemawia. Według ostatnich wiadomości Ungarowi podobno udało się nawet wytworzyć w laboratorium substancję pamięci, ową "skotofobinę". (Także w tym przypadku jest to jedna spośród dowolnie wielu sekwencji aminokwasów, która w cząsteczce "oznacza" tę jedną określoną informację.) Podobno szczury, którym wstrzyknięto sztuczną skotofobinę, również boją się ciemności i przejawiają zamiłowanie do jasno oświetlonych przedziałów swoich klatek. Byłby to punkt szczytowy całego ciągu eksperymentów, jego skrajna, chociaż nie skrajnie logiczna, konsekwencja: możliwość istnienia syntetycznie wytworzonych wspomnień.<br />
Właściwie dlaczego nie? Skoro musieliśmy się już pogodzić z tym, że nasze przeżywanie jest w rzeczywistości skomplikowanym odwzorowaniem elektrycznych stanów pobudzenia w naszych mózgach (z, czego wynikałaby możność sztucznego wytwarzania takich przeżyć przez doprowadzenie impulsów elektrycznych), dlaczego mielibyśmy uważać za wykluczone, aby można było wspomnienia produkować w trakcie procesów chemicznych? Myśl o praktycznych skutkach takiej procedury w dalszej przyszłości - przyprawia o zawrót głowy. Ale tego zastrzeżenia naturalnie wysuwać nie można.<br />
Pomimo to będę się strzegł przed wspieraniem się w dalszej swojej argumentacji na szczegółach wyników doświadczeń Ungara. Ten nowy i ciekawy nurt badań biologii molekularnej nad pamięcią jest jeszcze zbyt mało rozwinięty. Argument, który w tym miejscu jest ważny dla biegu naszej myśli, można zaczerpnąć ze znacznie skromniejszego poglądu fragmentarycznego, wyprowadzonego z rezultatów doświadczeń zarówno Ungara jak i innych badaczy, którzy w ostatnim dziesięcioleciu zaczęli przeprowadzać próby "przenoszenia pamięci".<br />
Przy całym sceptycyzmie wobec niektórych szczegółów i pewnych interpretacji jedno wydaje się obecnie już pewne, a mianowicie, że kwasy nukleinowe, a przede wszystkim RNA, "coś mają wspólnego z pamięcią". Nie można już chyba wątpić w to stosunkowo skromne rozpoznanie. A wystarcza ono do argumentacji, o jaką mi tutaj chodzi.<br />
Gdy na fakt, że RNA "ma coś wspólnego z pamięcią", a wiać z indywidualną zdolnością do pamiętania, spojrzymy z perspektywy filogenetycznej, dochodzimy do pewnego wniosku o nadzwyczaj doniosłym znaczeniu. Okazuje się bowiem, że tak często i słusznie podkreślana ekonomia przyrody objawiła się już w trakcie budowy pierwszych mózgów. Gdy w owym czasie przed - powiedzmy wspaniałomyślnie - miliardem lat ewolucja przystąpiła do wytwarzania pierwszych prymitywnych mózgów i gdy w dalszym ciągu okazało się korzystne, aby organizm zaopatrzony w tę centralę rozdzielczą nabył zdolności do zbierania własnych doświadczeń, wówczas ewolucja nie musiała się trudzić rozwijaniem tej zdolności od nowa.<br />
Nie było to wcale potrzebne. Nadarzała się znacznie wygodniejsza możliwość osiągnięcia celu. Wystarczyło sięgnąć do pewnej zasady, która już istniała, do pewnego wynalazku dokonanego przez ewolucję dobre dwa miliardy lat wcześniej. Najwyraźniej wykorzystała ona po prostu metodę, dzięki której od samych początków życia z doskonałym skutkiem magazynowała informacje, aby móc je dalej przez pokolenia przekazywać jako podłoże dziedziczne. "Pamięć" gatunku i zdolność do "pamiętania" u jednostki - są to wydolności nie tylko analogiczne. Doświadczenia Ungara i jego kolegów odkryły, że polegają one na zasadniczo identycznym mechanizmie molekularnym. Jeżeli w skotofobinie profesora Ungara rzeczywiście w postaci lęku ciemności zawarte są doświadczenia trenowanych przez niego szczurów, byłby to szczególnie jaskrawy dowód na rzecz twierdzenia, że wspomnienia mogą istnieć także poza indywidualnymi mózgami. W naszych rozważaniach wcale nie potrzebujemy aż tak namacalnego dowodu. Wystarczy nam znajomość faktu, że dziedziczenie i pamięć reprezentują różne formy zastosowania tej samej zasady biologicznej. Oznacza to bowiem, że pierwsze mózgi wcale nie musiały dopiero rozwijać psychicznego zjawiska pamięci bądź je w jakiś tajemniczy sposób tworzyć.<br />
Zasada istniała, w pełni gotowa. Mózg musiał tylko całość wcielić w siebie, niczym prefabrykowany element budowlany. Podobnie jak prakomórki zrobiły to z organellami.<br />
A więc tutaj, na szczeblu kory półkul mózgowych, powtórzyło się ponownie to, co działo się raz po raz od początku dziejów: gotowe prefabrykowane elementy połączyły się niczym małe kamyki budulcowe, tworząc dzięki temu mozaikę kolejnego wyższego szczebla. Rewolucyjna nowość w odniesieniu do omawianej tutaj funkcji nie polegała więc na tym, jakoby umiejętność pamiętania pojawiła się po raz pierwszy na Ziemi przez powstanie mózgów. Pamięć jest od wszystkich mózgów starsza. Tak jak mówiliśmy już przy okazji innych, głębiej położonych części mózgu, osiągnięcie kory półkul mózgowych sprowadza się tylko do tego, aby tę prastarą funkcję uczynić przydatną dla jednostki.<br />
Z tego punktu widzenia powstanie kory półkul mózgowych wydaje się konieczną nieomal konsekwencją wynikającą z logiki dotychczasowego przebiegu. W każdym razie w dziedzinie pamięci kora półkul mózgowych okazuje się znowu prawowitym potomkiem wodoru. Muszę przyznać, że w odniesieniu do innych funkcji psychicznych nie można jeszcze tego poglądu równie wiążąco uzasadnić. Natrafiamy tutaj znowu na jedną z tych luk naszej wiedzy, o których już tak często była mowa, ale nad którymi - powtarzam to raz jeszcze - mniej powinniśmy się zdumiewać aniżeli nad tym, że dostępna nam jest w ogóle orientacja w historii, którą próbowałem zestawić w tej książce. Niemniej poza tym, co przytoczyliśmy, istnieją również inne wskazówki wspierające pogląd, który uzasadnia cały do tej pory opisany rozwój, że również szczebel reprezentowany przez nasze półkule mózgowe stanowi wynik łączenia się podporządkowanych jednostek.<br />
Jeżeli zostaliśmy już przekonani, że nasza psychiczna zdolność pamiętania jest właściwie tylko zastosowaniem pewnej funkcji biologicznej, która istniała dawno przed powstaniem mózgów i świadomości, może nam się zrazu zdawać, że dotarliśmy tym samym do ostatecznej granicy. A mianowicie do ostatecznej granicy ustępstw, do jakich możemy się posunąć, jako jedyne żyjące na Ziemi istoty, którym w całej rozciągłości dostępny jest wymiar psychiczny. Może będzie się nam zdawać, że już wystarczająco przezwyciężyliśmy nasz przesąd antropocentryczny, rozpierającą nas dumę z tego, że jako "istoty duchowe" różnimy się do wszelkich innych form życia. Ale jest to tylko złudzenie. Niewątpliwie czeka nas jeszcze w przyszłości kilka podobnych niespodzianek jak ta, którą sprawiły nam w ostatnich latach badania nad pamięcią.<br />
Gdy więc nawet pod naporem argumentów będziemy wreszcie gotowi uznać, że zjawisko pamięci nie jest ograniczone do tak zwanej sfery psychicznej, to na pewno w pierwszej chwili stanowczo zaprzeczymy, jakoby to samo mogło dotyczyć możliwości wymiany doświadczeń. Jasne, że nie tylko ludzie wymieniają między sobą to, czego się nauczyli i dowiedzieli. Podobną umiejętność wykazuje, chociaż w znacznie mniejszym stopniu, również wiele zwierząt. Ale dotyczy to wyłącznie najwyżej rozwiniętych zwierząt, tych, które mają mózgi o tak postępowych cechach budowy, że chętnie przyznajemy im jakieś, być może skromniejsze, uczestnictwo w "wymiarze psychicznym". Jednakże prawdziwa wymiana doświadczeń, "wyuczonych lekcji", poza tym wymiarem wydaje nam się niemożliwa, nawet wręcz niewyobrażalna.<br />
Tymczasem pewne genialne uzupełnienie teorii ewolucji, opublikowane w 1970 roku przez amerykańskiego uczonego Normana G. Andersona, zdaje się podważać także i ten rzekomy rezerwat naszego ducha. Anderson jako pierwszy sformułował pewną koncepcję już od kilku lat wiszącą w powietrzu, że tak zwana "wirusowa transdukcja" mogła odegrać decydującą rolę w procesie ewolucji. Ten skomplikowany termin określa następujący, rzeczywiście niezwykły, stan faktyczny: wirusy, ponieważ "właściwie" nie żyją, do namnażania wykorzystują urządzenia należące do zaatakowanej przez siebie komórki. Na s. 179-181 zajmowaliśmy się szczegółowo dziwacznym życiorysem tych niesamowitych istot. Stwierdziliśmy wtedy, że wirus przeprogramowuje komórkę przez wiązanie swojego materiału dziedzicznego z jej dziedzicznym materiałem, zmuszając ją przez to do zużywania własnej substancji przy budowie wielu nowych wirusów, które po wyrojeniu się atakują nowe komórki.<br />
W roku 1958 amerykański biolog Joshua Lederberg otrzymał nagrodę Nobla za odkrycie dokonane w 1952 roku, że przy owym zachowaniu się wirusów wcale nie tak rzadko dochodzi do transdukcji materiału genetycznego z jednej komórki do drugiej. "Transdukcja" oznacza dosłownie tyle co "przenoszenie". Można by to w tym wypadku równie trafnie przetłumaczyć jako "zawleczenie". Chodzi bowiem o to, że wirusy przez swój dziwaczny sposób rozmnażania raz po raz zabierają ze sobą fragmenty DNA komórkowego, z jakim się wiążą, i wskutek tego zawlekają je "niechcący" do następnej zakażanej przez siebie komórki.<br />
Biolodzy molekularni niebawem odkryli, że owe w taki sposób między komórkami tu i ówdzie przenoszone fragmenty DNA nieraz bywają nawet dosyć długie. Czasami długość ich jest taka, że transdukcja wirusowa oznacza przeniesienie trzech, czterech, a nawet pięciu kompletnych genów (zawiązków dziedzicznych), które zostają zatem jak gdyby przeflancowane w całości z jednej komórki do drugiej. Ale dopiero Anderson w 1970 roku wpadł na to, co taki mechanizm oznacza dla ewolucji: mianowicie nieustanną, dokonywaną za pośrednictwem wirusów, wymianę genetycznych doświadczeń pomiędzy wszystkimi istniejącymi na Ziemi gatunkami. Każdy postęp genetyczny, każdy wynalazek, dzięki ewolucji dokonany przez jakąkolwiek z niezliczonych istot żyjących naszej planety, mógł prędzej czy później zostać odczytany przez każdy inny gatunek.<br />
Badaczom nagle jak gdyby spadły łuski z oczu. Dopiero teraz pojęli prawdziwe znaczenie identyczności kodu genetycznego u wszystkich gatunków. Ów "międzynarodowy" charakter języka, w którym spisane są w DNA wszystkie nabyte przez mutacje i selekcję funkcje oraz plan budowy, umożliwiał wszystkim organizmom uczestniczenie w tej wymianie doświadczeń, obejmującej najwyraźniej cały świat tego, co żyje. A więc zawsze gdy jakaś komórka przetrzymuje atak wirusa (a komórki rozporządzają bardzo skutecznymi mechanizmami obrony), uzyskuje ona szansę skontrolowania ewentualnie zawleczonych przez agresora genów pod względem ich przydatności do własnych celów.<br />
Jeżeli więc ewolucja organizmów określonego gatunku może w ten sposób korzystać z genetycznego postępu i wynalazków wszystkich innych istot żyjących na tej Ziemi (proszę pomyśleć chociażby o uniwersalnej przydatności, a więc wymienialności tysięcy wymaganych do przemiany materii enzymów!), wówczas odpada także zarzut, który dotąd ewolucjonistów ze środowiska badaczy przyrody wprawiał nieco w zakłopotanie. Jakkolwiek okres trzech miliardów lat, którymi rozporządzała ewolucja życia ziemskiego, wydawał się niewyobrażalnie wielki, jest on jednak stosunkowo krótki na to, aby przypadkowy mechanizm mutacji i selekcji pozwolił z jednokomórkowców powstać istotom wielokomórkowym, z organizmów morskich - płazom i gadom i aby posunąć rozwój jeszcze dalej, do wytworzenia rodu ludzkiego.<br />
Argumenty przemawiające za tym, że to mutacje i selekcja napędzają ewolucję i pozwalają powstać z niższych form formom wyższym, są niezbite. Niejednokrotnie omawialiśmy je w tej książce. Dlatego też biolodzy ewolucjoniści nie ustępowali, gdy od czasu do czasu wyliczano im, jak krótki w rzeczywistości był ten okres na Ziemi. Ale bywali nieco speszeni wobec tego rodzaju zarzutów. Wymiana genów za pośrednictwem wirusów usunęła cały problem w sposób absolutnie przekonywający. Jeżeli każdy wynalazek, kiedykolwiek dokonany przez ewolucję, przedstawiany jest prędzej czy później innym istotom żyjącym do łaskawego wykorzystania, oznacza to, że postęp ewolucyjny musiał dokonywać się wielokrotnie szybciej, aniżeli dotąd wydawało się możliwe.<br />
Gdy myślimy o wirusach, nie powinniśmy jednostronnie brać pod uwagę tylko najbliższej fali grypy bądź innych uciążliwych skutków zakażenia wirusowego. Powinniśmy natomiast pomyśleć o tym, że te małe twory w ciągu swego długiego marszu poprzez wszystkie gatunki i rodzaje - niczym wiejskie plotkary (i z podobną do nich skutecznością) przez miliardy lat niezmordowanie dbały o to, aby żadna genetyczna nowość nie pozostała tajemnicą ukrytą przed kimkolwiek, kto może z nią potrafi coś począć. Wygląda prawie na to, że dzisiaj, pięć miliardów lat po powstaniu Ziemi, w ogóle jeszcze mogłoby nas nie być, gdyby wirusy w ciągu tego całego czasu nie były utrzymywały w ruchu owej genetycznej wymiany doświadczeń.<br />
O tym, że również i zdolność wyobraźni nie jest bynajmniej ograniczona do wymiaru psychicznego, jak się zwykle milcząco zakłada, była już mowa, kiedy zajmowaliśmy się problemem, w jaki sposób krępak brzozowiec mógł doprowadzić do przybrania barw ochronnych, a indyjski motyl atlas - do sztuczki z budową atrap. Naturalnie, można odciąć się od takiego punktu widzenia, mówiąc po prostu, że słowo "wyobraźnia" określa wyłącznie zjawisko psychiczne. Byłoby to jednak ograniczanie tego pojęcia, ani potrzebne, ani celowe.<br />
Bezsporna jest analogia formalna, podobieństwo między działaniem mutacji i selekcji z jednej strony a wolną grą naszych pomysłów, spośród których dokonujemy krytycznego wyboru wobec konieczności ich spożytkowania w świecie realnym - z drugiej. Analogia ta jest tak znaczna, że uzasadnione wydaje mi się przypuszczenie, narzucone przez filogenetyczny pogląd na sprawą, że i w tym wypadku w grę wchodzą znowu tylko różne formy, w jakich urzeczywistniło się to samo w gruncie rzeczy zjawisko na dwóch rozmaitych szczeblach rozwoju. Nie powinno nas zatem zdziwić, jeżeli przyszli biochemicy kiedyś natrafią (na pewno w bardzo jeszcze odległej przyszłości) - jako na cielesną podstawę naszej indywidualnej wyobraźni - w naszych mózgach na pewne procesy, odpowiadające tym od przypadku zależnym procesom, które rozgrywają się w cząsteczce DNA, wówczas gdy następuje mutacja.<br />
Nie miałoby to zresztą żadnego wpływu na prawidłowość naszych rozważań. Zasada biologiczna dla swego urzeczywistnienia może znakomicie posługiwać się bardzo różnorakim materiałem. Z drugiej strony psychologiczne skutki takiego odkrycia, gdyby kiedyś miało się udać, mogłyby być nie pozbawione pikanterii. Można bowiem już z góry przewidzieć, że wielu takich, którym rola przypadku w ewolucji ciągle jeszcze jest solą w oku, w tym momencie zrewidowałoby natychmiast bardzo skwapliwie swój pogląd. Procesy mutacyjne jako podstawa naszej wyobraźni - to oczywiście byłoby dla nich zupełnie coś innego. Tutaj nagle zasmakowaliby w zjawisku przypadku, który ich zawsze tak raził na wszystkich innych poziomach ewolucji. Gdyby bowiem napotykali go we własnym mózgu, nie omieszkaliby powoływać się nań jako na koronnego świadka swojego roszczenia do rozporządzania wolną wolą.<br />
W związku z tym, o czym teraz mówiliśmy, pozostaje nam jeszcze wspomnieć o zdolności do tworzenia abstrakcji, a więc o takiej sile duchowej, którą słusznie uważamy za szczególnie wysoko rozwinięte, swoiście ludzkie osiągnięcie, a zatem trudno dostępne dla rozumowania filogenetycznego, które tutaj próbuję przeprowadzić. Ale i w tym przypadku można odnaleźć owe filogenetyczne szczeble przygotowawcze, wyraz tej samej zasady na niższych poziomach rozwoju. Nie jest to nawet trudne, z chwilą gdy uwolnimy się znowu od antropocentrycznego przesądu, że zjawiska duchowe, znane nam z naszych własnych przeżyć, nie mogą mieć analogii czy też podstaw w historycznie nas poprzedzających epokach rozwoju.<br />
Tego, że także i w związku ze zdolnością do abstrakcji w grę wchodzi wyłącznie uprzedzenie, doświadczyli między innymi etolodzy, poświęcający się interesującemu, ale i bardzo trudnemu zadaniu oddzielania u badanych zwierząt wyższych - wyuczonych sposobów zachowania od wrodzonych (instynktowych). Fryburski biolog Bernhard Hassenstein pisał przed kilku laty o pewnej bardzo typowej obserwacji, ważnej dla naszego rozumowania, którą ze względu na jej obrazowość pragnąłbym tutaj zacytować dosłownie.<br />
Hassenstein pisze10: "Znany mi ornitolog ustawił w dużym pokoju klatkę dla ptaków, której drzwi były stale otwarte, tak że mieszkańcy jej mogli swobodnie wlatywać i wylatywać; były nimi dzierzby, a więc ptaki rodzime, należące do grupy śpiewających. Ściany klatki wykonano z siatki o szerokich otworach. Ptaki były oswojone ze swym opiekunem i przyjmowały pokarm z jego ręki, szczególnie ulubiony przysmak - mączniki.<br />
Sytuacja, w jakiej to, co wrodzone, i to, co wyuczone, walczyło ze sobą o przewodnictwo, była następująca: ptak znajdował się w klatce. Opiekun wziął mącznika i pokazał go zwierzęciu od zewnątrz, przy ścianie klatki położonej po przeciwnej stronie otwartych drzwiczek. Ptak natychmiast podleciał i próbował nieustannie a zawzięcie dostać się przez siatkę do mącznika - naturalnie bez powodzenia. Najwidoczniej nie pomyślał w ogóle o drodze okrężnej w tył, przez otwarte drzwi. Wydawało się, jakoby drogi tej w ogóle nie znał. Ale niebawem okazało się, że tak nie było: opiekun z mącznikiem powoli oddalał się od siatki i od ptaka, tak że cel tegoż odsunął się teraz nieco dalej. Gdy opiekun znalazł się w pewnej określonej odległości, ptak nagle odwrócił się z wyraźnym rozeznaniem układu przestrzennego i docelowo wyleciał do pokoju przez drzwiczki po stronie przeciwnej, a stamtąd eleganckim łukiem skierował się wprost na opiekuna, od którego otrzymał swego mącznika.<br />
Opisaną tutaj scenę można było powtarzać dowolnie często. Widok ulubionego przysmaku w całkowitej bliskości wyzwalał pęd do bezpośredniego zdobycia pokarmu, a więc do zachowania instynktowego, w stopniu tak intensywnym, że ptak nie potrafił się odeń uwolnić, aby osiągnąć cel na znanej mu drodze okrężnej; gdy bodziec słabł, jednakże nie ustawał zupełnie, doświadczenie, czyli znajomość drogi okrężnej, mogło przebić się swoim wpływem na zachowanie." Tyle jeśli chodzi o Hassensteina.<br />
Natrafiamy więc ponownie na tendencję do dystansowania się, do oderwania się od środowiska, o której już niejednokrotnie była mowa. W tak obrazowo opisanym zachowaniu ptaka objawia się tendencja podobna do tej, którą napotykaliśmy już często w zupełnie innej formie na starszych, niższych szczeblach rozwoju: przy powstawaniu błony komórkowej, która nadała zamkniętemu przez siebie agregatowi przemiany materii pewną samodzielność wobec środowiska czy też przy wynalezieniu ciepłokrwistości, które wyswobodziło jednostkę spod jarzma okresowych wahań temperatury otoczenia (aby przypomnieć dwa tylko przykłady).<br />
Gdy obserwację Hassensteina ustawimy w tym kontekście, nietrudno nam będzie rozpoznać zdolność ptaka do wyzwolenia się w pewnych określonych okolicznościach od konkretnej fascynacji aktualnym bodźcem - jako wstępny stopień do sprawności, która zaprowadzi kiedyś daleko ponad ten ciągle jeszcze stosunkowo skromny stopień oswobodzenia się od środowiska: jako zdolność do abstrakcji.<br />
Przecież w gruncie rzeczy nawet osiągnięcie największego geniusza myśli ludzkiej polega wyłącznie na tym, że udaje mu się uzyskać wobec środowiska taki dystans, którego do tej pory nie osiągnął żaden z jego poprzedników czy współczesnych: oderwanie się od wizji, od konkretnego, danego stanu faktycznego. To właśnie umożliwia mu poznanie wspólnych, jednakowych elementów poza różnorakimi objawami otoczenia, poznanie wiążącego nadrzędnego prawidła poza fasadą tego, co widoczne.<br />
Jak wiadomo, Newtona przedstawia się często z jabłkiem w ręku, czyniąc aluzję do anegdoty, zgodnie z którą widok jabłka spadającego z drzewa pozwolił mu ujrzeć, że ta sama siła, która wywołała upadek jabłka, powoduje obieg planet wokoło Słońca, a mianowicie siła ciężkości. Bez względu na to, czy epizod ten taki miał przebieg, czy inny, anegdota trafia w sedno dzieła Newtona z podziwu godną precyzją. Genialność osiągnięcia polega właśnie na tym, że wielki angielski uczony potrafił oderwać się od konkretnego świata widzialnego i ujrzeć prawidło ukryte za tak zewnętrznie różnymi objawami.<br />
Z jednej strony jabłko, które spada w sadzie na trawę. Z drugiej strony ruchy gwiazd, które na nocnym niebie zakreślają swoje wielkie kręgi wokół Słońca. Jakaż jest siła tej abstrakcji, jakie wyzwolenie się od konkretnie zastanego obszaru rzeczy widzialnych! Na osiągniętym obecnie szczeblu jednostka doprowadziła swoją zdolność odgraniczania się od środowiska do takiego stopnia, że umożliwia to jej wyswobodzenie się z niewoli dostępnych zmysłom przejawów środowiska, która do tej pory wydawała się nieunikniona. Odtąd świat nie jest już akceptowany biernie, tak jak widzi go naiwne postrzeganie, odtąd stawia się pytania o podstawę, na której spoczywa.<br />
W tym momencie rozwoju, w którym wyzwolenie się od środowiska osiągnęło w końcu stopień wyznaczony przez zdolność do abstrakcyjnego myślenia, rodzi się nowe zjawisko. Jest nim świadomość, zdolność do samozastanowienia, bezsprzecznie nowa możliwość wejrzenia w siebie i pojmowania siebie jako "ja".<br />
Nie wiemy, czym jest świadomość, brakuje nam oczywiście kolejnego wyższego poziomu, z którego moglibyśmy spoglądać na to zjawisko, aby je pojąć. Jednakże to, czego o powiązaniach występujących pomiędzy rozmaitymi szczeblami rozwoju nauczyliśmy się na niżej położonych poziomach, może ośmielić nas do ostrożnego sformułowania myśli, że świadomość jest wynikiem połączenia pamięci, zdolności do uczenia się, zdolności do wymiany doświadczeń, wyobraźni i umiejętności abstrakcyjnego myślenia, które w poprzedzających je fazach rozwojowych powstały zrazu w oderwaniu od siebie.<br />
Zupełnie na pewno świadomość jest czymś nowym. Podobnie jak woda jest wielką nowością, gdy się ją rozpatruje z poziomu odrębnych atomów. A pomimo to oba zjawiska są równie bezspornie rezultatem kombinacji "starego". W przypadku wody były to dwa pierwiastki gazowe. W przypadku świadomości są to poszczególne funkcje przez nas wyliczone, a także zapewne jeszcze bardzo liczne inne, które dotąd nie ujawniły nam się tak wyraźnie; wszystkie one na obecnie osiągniętym szczeblu rozwoju po raz pierwszy w poszczególnych organizmach podlegają łączeniu ze sobą przez mózgi.<br />
W przeżywaniu jednostek wyposażonych w tę świadomość pochodzące od środowiska bodźce zmysłowe przemieniają się w cechy istniejących obiektywnie przedmiotów. Tam gdzie pień mózgu potrafi tylko sygnalizować wypływające ze środowiska bodźce, oznaczające przynętę bądź zagrożenie, i bezpośrednio wyzwalać odpowiadające tym znaczeniom reakcje, tam zdolne do abstrakcji półkule mózgowe rejestrują jakościowe właściwości realnych rzeczy w świecie obiektywnie istniejącym.<br />
Owo umożliwione dopiero przez półkule mózgowe przeżywanie rzeczy w stanie niezmiennego trwania (zamiast bodźców środowiska, których znaczenie zmienia się w szerokim zasięgu, w zależności od biologicznej konstytucji podmiotu) stanowi podstawę nadawania przedmiotom ich nazw. To zaś jest początkiem mowy. Stałość przedmiotów pozwala nam wynajdywać określenia i stosować je do nich, choć z nimi samymi nazwy te nie są identyczne. W taki sposób powstają symbole językowe, stwarzające rewolucyjną możliwość manipulowania słowami, bez tego - albo zanim - aby realne, określane tymi nazwami przedmioty same musiały być uruchamiane.<br />
I to jest również niewątpliwie coś nowego. Ale w tym miejscu powinniśmy pamiętać o tym, że ewolucja nadzwyczaj skutecznie stosuje tę samą zasadę już od wielu miliardów lat na poziomie położonym grubo poniżej świadomości: szyfr trójkowy DNA, w którego kolejności zmagazynowane są w jądrach naszych komórek wszystkie nasze cechy i predyspozycje, tworzy litery pisma, które nie jest identyczne z tym, co oznacza, a więc nie jest identyczne z nami samymi.<br />
(...)<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">PRZYPISY</span></b><br />
<br />
<b>WSTĘP</b><br />
1 Osobom interesującym się tym tematem polecamy znakomitą książkę W. Wicklera "Mimikry" (Kindler Verlag, Monachium 1971), z której zresztą pochodzi cytowany przykład.<br />
<br />
<b>CZĘŚĆ PIERWSZA: OD PRAWYBUCHU DO POWSTANIA ZIEMI</b><br />
<b>1</b> Wyjątek stanowi tutaj wolno praktykujący uczony Jean Philippe Loys de Cheseaux z Lozanny, który jakieś siedemdziesiąt lat przed Olbersem wpadł na tę samą myśl, ale ukrył ją w suplemencie do swojej książki i więcej się tym tematem nie zajmował.<br />
<b>2</b> W ostatnich latach uczeni dyskutowali co prawda o możliwości Istnienia tak zwanych tachionów, hipotetycznych cząstek elementarnych, które byłyby prędsze od światła. Abstrahując od tego, że nigdy nie było żadnych wskazówek na to, iż cząstki te rzeczywiście istnieją, inicjator tej hipotezy, amerykański fizyk Richards P. Feynman, niedawno sam odciął się od tego pomysłu.<br />
<b>3</b> Teoretycznie można skonstruować także inne (między innymi "otwarte") modele, świata. Wolno nam jednak tutaj i w dalszych naszych rozważaniach ograniczyć się do opisanego przykładu, gdyż w świetle wszystkich nowszych obserwacji jest on bezwzględnie najbardziej prawdopodobny.<br />
<b>4 </b>Zjawisko Dopplera: każdy zauważył już kiedyś, że klakson przejeżdżającego samochodu brzmi wyżej, gdy pojazd się do nas zbliża, a przechodzi ku niższemu dźwiękowi, gdy samochód się. od nas oddala. Przyczyną jest to, że - zakładając obiektywnie jednakową wysokość dźwięku klaksonu - w trakcie zbliżania się więcej drgań powietrza na sekundę dociera do naszego ucha, aniżeli odpowiadałoby to wysokości dźwięku, podczas gdy w fazie następnej, gdy trąbiący samochód się oddala, tych drgań na sekundę jest mniej (ponieważ wskutek ruchu oddalającego się samochodu każda poszczególna fala dźwiękowa musi odbyć nieco dłuższą drogę do naszego ucha niż fale w fazie pierwszej). Zasadę tę można wykorzystać również w sensie przeciwnym i z zamkniętymi oczami stwierdzać, czy trąbiący samochód zbliża się czy też oddala, pod warunkiem, że znana jest dokładna wysokość dźwięku klaksonu (obiektywnie zmierzona w czasie spoczynku). Za pomocą dokładnych pomiarów wysokości dźwięku można by nawet dokładnie obliczyć prędkość samochodu.<br />
Otóż zasadę tę można także zastosować do fal świetlnych, jeżeli prędkość zbliżania się lub oddalania ("ucieczki") źródła światła będzie dostatecznie duża. Wywołane ruchem wrażenie skracania (przy zbliżeniu) lub wydłużania się (przy "ruchu ucieczki") długości fal świetlnych wyraża się w takim przypadku przesunięciem wypromieniowanego światła w obrębie części widma o falach, krótszych (niebieskich) bądź też dłuższych (czerwonych). Tymczasem w widmie każdego źródła światła, a więc także dalekiej mgławicy spiralnej, zawsze występują linie wywołane promieniowaniem atomu ściśle określonych pierwiastków. Każda z nich odpowiada określonej długości fal, znajduje się więc w ściśle określonym miejscu widma, znanym astrofizykom. Na podstawie stopnia, w jakim Jedna bądź (gdy Jest to rozpoznawalne) więcej Unii widma mgławicy spiralnej przesuniętych jest w kierunku niebieskiego bądź czerwonego końca widma - astronom może obliczyć z dużą dokładnością prędkość, z jaką dana mgławica do nas się przybliża lub się od nas oddala ("ucieka"). Christian Doppler był austriackim fizykiem, który w połowie ubiegłego wieku pierwszy opisał tę zasadę na przykładzie fal dźwiękowych.<br />
<b>5</b> Jeżeli to prawda, w takim razie zbliżamy się obecnie naszymi radioteleskopowymi obserwacjami już do "krańca świata", nic bowiem nie może poruszać się prędzej od światła. Nawet Jeśli się zakłada, że najszybsze mgławice spiralne leciały od początku świata z prędkością światła, nie mogły one polecieć dalej aniżeli odległość, jaką mogło przebyć światło w czasie, który od tej chwili upłynął: to znaczy trzynastu miliardów lat. Dlatego też odległość ta jest największą dzisiaj możliwą odległością kosmiczną. "Dzisiaj" dodaliśmy dlatego, że wartość ta w procesie trwającej ekspansji Wszechświata nadal stale wzrasta.<br />
<b>6.</b> Trzecią teoretycznie postulowaną właściwością poszukiwanego promieniowania było, aby jego widmo odpowiadało widmu promieniowania "ciała doskonale czarnego", doskonałego źródła promieniowania (tzn. w dane] temperaturze wypromieniowującego największą możliwą ilość energii). Spełnienie tego trzeciego warunku przez obserwowane promieniowanie jest co prawda do tej pory wątpliwe.<br />
<b>7</b> Oczywiście temperatur wnętrza Słońca nie potrafimy zmierzyć bezpośrednio żadnymi astronomicznymi przyrządami. Jak pomimo to można ustalić, jakie warunki istnieją we wnętrzu Słońca i jak powstało Słońce oraz układy dróg mlecznych składające się z miliardów słońc, opisałem szczegółowo w książce Dzieci Wszechświata (wyd. poi. Warszawa 1976, 1978).<br />
<b>8</b> Pył ten stanowił pozostałość po gwiazdach poprzedniego "pokolenia gwiazdowego", które w potężnych eksplozjach supernowych w ciągu długich okresów Jedna po drugiej ginęły. W tym procesie atomy pierwiastków cięższych we wnętrzu tych gwiazd, utworzone przez zespalanie atomów pierwiastków lżejszych, zostały oddane wolnej przestrzeni, gdzie powstały z nich nowe ciała niebieskie - gwiazdy i planety. W taki sposób - tak się dzisiaj sądzi - stopniowo zostały zbudowane wszystkie dziewięćdziesiąt dwa pierwiastki występujące obecnie w przyrodzie - z najlżejszego l najprostszego spośród atomów, z wodoru, jedynego, który istniał od początku świata. Wszelka materia, która nas otacza, a także ta, z której sami się składamy, tak została wytworzona przed ogromnie odległymi czasy w centrum pewnego słońca należącego do generacji gwiazd, która dawno już uległa zagładzie. Jak się to odbyło, obszernie wyjaśniłem również w książce wymienionej w poprzednim przypisie. Na pytanie, skąd pochodzi ów wodór, będący początkiem, nie ma Już przyrodniczej odpowiedzi, podobnie jak na rozpatrywane Już w tej książce pytanie, co było przed początkiem świata, przed "Big-Bangiem", i co go spowodowało.<br />
<b>9</b> W zasadzie Istnieją Jeszcze inne źródła ciepła. Najważniejszym jest rozgrzanie wskutek rozpadu pierwiastków radioaktywnych. Jak jeszcze zobaczymy później, proces ten nawet odgrywa decydującą rolę w rozgrzaniu wnętrza Ziemi. Ale we wnętrzu planety powstają także pokaźne ilości ciepła wskutek ciśnienia będącego rezultatem sił grawitacyjnych. Nowe badania Jowisza wykazały, że ten rodzaj wytwarzania ciepła w przypadku takiego olbrzyma (o masie 318 razy większej niż Ziemia) rzutuje w sposób wymierny na bilans cieplny: Jowisz wyraźnie wypromieniowuje więcej ciepła, aniżeli byłoby to możliwe wyłącznie przez oddanie przechwyconej energii słonecznej.<br />
Mimo to słuszne jest, że tutaj, gdy chodzi o granice temperatury na powierzchni planety jako wyłącznej przestrzeni życiowej nadającej się do zamieszkania, traktujemy Słońce Jako jedyne wchodzące w rachubę źródło ciepła.<br />
<b>10</b> Jeszcze jednym przykładem ścisłego związku zachodzącego między składem atmosfery ziemskiej a pewnymi typowo ludzkimi osobliwościami budowy naszego ciała może być dźwięk ludzkiego głosu. Wykazały to dobitnie szeroko zakrojone doświadczenia, dokonywane niedawno w sztucznie zestawionej atmosferze, mającej umożliwić nurkom i astronautom bezpieczną pracę. Jak wiadomo, głos człowieka przemawiającego w atmosferze tlenowo- helowej, to znaczy takiej, jakiej używa się przy próbach głębinowego nurkowania, nabiera zawsze skrzeczącego brzmienia, podobnego do głosu myszki Miki. W takiej atmosferze, w której hel zastępuje obecny normalnie w atmosferze azot, zmienia się przede wszystkim prędkość dźwięku. Tym samym jednak zmieniają się także właściwości rezonansowe powietrza, które przy mówieniu wprowadzone jest w drganie przez więzadła głosowe w krtani. Tymczasem budowa i rozmiary naszej krtani dostosowane są do właściwości atmosfery normalnej.<br />
<br />
<b>CZĘŚĆ DRUGA: POWSTANIE ŻYCIA</b><br />
<b>1</b> W Jednym z dalszych rozdziałów tej książki, w którym zajmiemy się perspektywami rozwoju ludzkości na przyszłość, uzasadnimy szczegółowo, dlaczego raczej nie Jest możliwe, aby się dwie rozmaite cywilizacje w Kosmosie kiedykolwiek spotkały fizycznie. Poza tym, Jak wiadomo, "krzyżówka" w obrębie ziemskich form życia nastąpić może tylko między bardzo blisko spokrewnionymi gatunkami, a więc chociażby dlatego jest wykluczona między naszymi ludzkimi przodkami a istotami pozaziemskimi (porównaj w tej sprawie także obszernie opisane dalej swoiste cechy kodu genetycznego).<br />
<b>2</b> Jest to naturalnie duże uproszczenie. W grę wchodzą tutaj procesy elektryczne na poziomie atomowym i molekularnym. Według naszej obecnej wiedzy najważniejszy typ związku chemicznego powstaje przez uwspólnienie elektronów dwóch rozmaitych atomów znajdujących się w powłokach elektronowych. Jednakże dla naszego rozumowania całkowicie wystarcza metafora użyta w tekście.<br />
<b>3</b> Charakterystyczne jest, że za pomocą wspomnianej już metody radioteleskopowej niedawno odkryto także w wolnym Wszechświecie porfirynę (czterobenzoporfirynę).<br />
<b>4</b> Oczywiście, przy użyciu nowoczesnych metod syntezy chemicznej można Je dzisiaj nieomal wszystkie wytworzyć także sztucznie. Jak wiadomo, w ostatnich latach udało się. to nawet w odniesieniu do całych genów, a w jednym przynajmniej wypadku również do enzymu, a wiać do biologicznie czynnych cząsteczek, których budowa jest nieporównywalnie bardziej złożona niż struktura podstawowych elementów budulcowych omawianych w tym miejscu tekstu. Fakt ten w powiązaniu z naszym wywodem nie jest bez znaczenia, wykazuje bowiem bezspornie, że już w przypadku tych cząsteczek, bez względu na ich szczególne funkcje biologiczne, w grą wchodzą związki rządzące się takimi samymi chemicznymi i fizycznymi prawami jak wszystkie Inne substancje. Jednakże przy tego rodzaju syntezach stosuje się zarówno materiały wyjściowe, jak i sposoby postępowania, które w naturalnych warunkach nie istnieją.<br />
<b>5</b> Formułując ściśle] l naukowo musielibyśmy powiedzieć, że w takich warunkach wszystkie istniejące w Kosmosie związki chemiczne w najkrótszym czasie dążyłyby do utworzenia mieszaniny stanowiącej roztwór i znajdującej się w równowadze termodynamicznej. Od tej chwili pod względem chemicznym już nic by się nie działo. Po stosunkowo krótkie] fazie "chemicznego piekła" nastąpiłaby ostateczność "grobowej ciszy termodynamicznej".<br />
<b>6</b> Wydaje się nam wskazane, aby teraz powtórzyć raz jeszcze, że użytych w tym i innych miejscach sformułowań nie należy rozumieć tak, jakoby (w odniesieniu do omawianego miejsca w tekście) przyroda rozwinęła środki przyśpieszenia reakcji chemicznych (albo nawet szukała ich, a potem znalazła) po to, aby móc stworzyć życie.<br />
Zanim życie istniało, przyroda nic o nim nie "wiedziała". Gdy więc życie było jeszcze sprawą przyszłości, przyroda nie mogła mieć żadnych "informacji", które pozwoliłyby jej w jakikolwiek sposób "uwzględnić" warunki, które stanowić miały założenie tego życia. Na s. 110 wyjaśnialiśmy, dlaczego tego rodzaju teleologiczny (skierowany na cel) pogląd jest niedopuszczalny. Powtarzam to dlatego, że w tekście używam stale pewnych sformułowań, które mogą być mylnie rozumiane jako teleologiczne. Pragnę więc tutaj wyraźnie stwierdzić, że w żadnym razie nie to mam na myśli. Owe sformułowania, które - przyznaję to - mogą być źle rozumiane, są użyte tylko dlatego, że język nasz jest zbudowany absolutnie "antropocentrycznie". Stąd owe pozornie teleologiczne sformułowania stanowią najlepszą metodę możliwie krótkiego i najprostszego wyjaśniania skomplikowanych stanów faktycznych. Mówiąc inaczej: gdyby próbować, pod względem językowym, w każdym opisie jeszcze brać pod uwagę także kwestię właściwych powiązań czy procesów przyczynowo-pochodnych - sposób prezentacji tematu stałby się niezwykle zawiły, a tym samym niepotrzebnie utrudniał zrozumienie.<br />
<b>7</b> Dodatek dla czytelnika, który uzna to wyjaśnienie za nie dość szczegółowe: ściśle biorąc, cząsteczki lipidów zachowują się tak, jak opisano w tekście, tylko w warstwie granicznej między różniącymi się ośrodkami. Natomiast przy powierzchni granicznej między dwoma ośrodkami wodnymi, Jak w przypadku omawianym w tekście, warstwa lipidów jest zbudowana bimolekularnie (z dwóch cząsteczek). W tej podwójnej warstwie cząsteczki zwracają się zawsze ku sobie końcami hydrofobowymi, przeciwne zaś ich końce, zwane hydrofilowymi, wystają z obu stron na zewnątrz, ku otaczającemu ośrodkowi wodnemu.<br />
<b>8</b> Skamieniałe pancerze wapienne małżów l skorupiaków żyjących w tych pradawnych morzach zawierają, niezależnie od zwykłego tlenu o ciężarze atomowym 16, małe ilości izotopu tlenu o ciężarze atomowym 18. Stwierdzono, że tlen 18 tym łatwiej ulega związaniu, im chłodniejsze jest otoczenie. Utrwalony w kopalnych skorupach wapiennych stosunek tlenu 16 do tlenu 18 pozwala więc na obliczenie (z dokładnością do kilku stopni Celsjusza) temperatury wody w czasie powstawania badanego pancerza wapiennego.<br />
<b>9</b> O tym, że spekulacje tego rodzaju (oczywiście dzisiaj jeszcze nic ponadto) są traktowane przez niektórych naukowców poważnie, jako szansa na przyszłość, świadczy pewien przykład ze Stanów Zjednoczonych. Niedawno czytaliśmy w prasie, że amerykański biolog T. C. Hsu z Uniwersytetu Teksas rozpoczął systematyczne zamrażanie komórek skóry zwierząt należących do zagrożonych wymarciem gatunków. Myśl przewodnia założenia takiego "głęboko zamrożonego zoo" jest jasna: w jądrach zamrożonych komórek, podobnie Jak w każdej komórce, tkwi pełny plan budowy organizmu, z którego pochodzi próbka skóry. Jest więc w tym zamiar, by zakonserwować metodą głębokiego zamrażania tę informacją dziedziczną dla przyszłego pokolenia biochemików, które może na tej podstawie potrafi powołać do życia dawno już wtedy wymarłe gatunki.<br />
<b>10</b> H. W. Thorpe, Der Mensch in der Evolution (Człowiek w ewolucji), Monachium 1969; zob. szczególnie s. 61-76.<br />
<b>11</b> J. Monod, Zufall und Notwendigkeit (Przypadek l konieczność), Monachium 1971. Moje krytyczne uwagi w tym miejscu tekstu nie odnoszą się oczywiście do całej książki Monoda. Jednakże dla obrony swojej własnej tezy Jestem zmuszony rozprawić się. z argumentami tych autorów, którzy reprezentują pogląd, że życie Jest możliwe i wyobrażalne tylko w znanej nam l na Ziemi urzeczywistnionej formie, w żadnej innej - nie. Także w przypadku Monoda krytyka moja dotyczy wyłącznie tego aspektu Jego książki.<br />
<b>12</b> P. Jordan, Sind wir alleln im Kosmos? (Czy jesteśmy sami w Kosmosie?), Monachium 1970, s. 151-165.<br />
<br />
<b>CZĘŚĆ TRZECIA: OD POWSTANIA PIERWSZEJ KOMÓRKI DO PODBOJU LĄDU</b><br />
<b>1</b> Taki podział całego świata przyrody ożywionej na dwie dziedziny właściwie nie Jest zadowalający. Problemem szczególnym były w tej sytuacji zawsze grzyby: dopóki ślą rozróżniało tylko zwierzęta l rośliny, trzeba było Je - lepiej czy gorzej - zaliczać do roślin. Z drugie] strony jednak grzyby nie zawierają chlorofilu, są więc, podobnie Jak zwierzęta, zdane na odżywianie się substancjami organicznymi. Nie mogą Ich jednak, tak jak zwierzęta, wykorzystywać same przez rozkładanie własnymi enzymami. Grzyby prowadzą więc żywot pasożytniczy - bądź na martwej substancji organicznej (pleśnie), bądź na żywych zwierzętach czy roślinach, zabierając im pokarm Już przetrawiony. Wobec tych trudności zakwalifikowania, a także po części wobec opisanych w tym miejscu tekstu nowych zdobyczy wiedzy, od kilku lat naukowcy - zgodnie z propozycją amerykańskiego biologa R. H. Whittakera - dzielą przyrodę ożywioną już nie na dwa, ale na pięć samodzielnych "królestw": 1. Królestwo Monera. Monerami biolodzy nazywają wszystkich dzisiaj Jeszcze istniejących przedstawicieli najbardziej pierwotnego i najprymitywniejszego typu komórek, "komórki bezjądrowe" (czyli Prokaryota). Zalicza się więc tu wszystkie bakterie oraz sinice. 2. Królestwo Protlsta, do których należy wielka liczba najróżniejszych Jednokomórkowców typu "postępowego", wyposażonych w samodzielne Jądro i wyspecjalizowane organelle. Pozostałe trzy światy tworzą wszystkie zbudowane z wielu komórek istoty żyjące, składające się ze zróżnicowanych, wyspecjalizowanych l wyżej rozwiniętych potomnych form pochodzących od Protista. Mianem "roślin" określa się teraz wyłącznie te wielokomórkowce, których komórki zawierają chloroplasty, które więc (przeważnie) odżywiają się dzięki fotosyntezie. "Zwierzętami" nazywa się wielokomórkowce, które do wyżywienia muszą pobierać gotowe już organiczne substancje, które więc muszą pożerać rośliny bądź bezpośrednio, bądź pożerając żywiące się nimi zwierzęta. Wreszcie grzyby, które przy tym podziale otrzymały własne, piąte "królestwo".<br />
Podział ten na pewno stanowi pewien postęp. To, że nie jest jeszcze zupełnie zadowalający, wynika chociażby z faktu, że wirusy nadal nie mają swego jednoznacznego miejsca.<br />
<b>2 </b>Do dzisiejszego dnia i na pewno także w najdalszej przyszłości stosunek pomiędzy życiem a Jego środowiskiem Jest stosunkiem wzajemnej równowagi. Równowaga ta w ciągu milionów lat ustaliła się na Ziemi tak optymalnie, że wywołuje na nas uspokajające wrażenie środowiska stabilnego i godnego zaufania. Właśnie takie odczucie sugeruje nam zawsze błędne pojęcie o roli środowiska Jako biernej sceny życia. Dopiero przed paru laty większość z nas uzmysłowiła sobie prawdziwe powiązania przez dyskusje nad problemami środowiskowymi. Nawet Jeżeli równowaga między ziemskim życiem a warunkami na powierzchni naszej planety w minionych epokach rozwoju ustaliła się pomyślnie, stabilność naszego środowiska - wbrew wszelkim pozorom - nie jest, także obecnie, żadną wartością absolutną, niezależną od naszej aktywności. Nowe właściwości życia, jak objawiająca się dopiero od kilku pokoleń zdolność człowieka do technicznego manipulowania swoim środowiskiem, stanowią dzisiaj nieuniknione zagrożenie tej równowagi, zupełnie tak samo jak w owych epokach historii Ziemi, o których mowa w tym miejscu.<br />
<b>3 </b>Naturalnie, wszystkie te rozważania dotyczą również niemal dowolnie wielkiej liczby innych etapów ewolucji. Abstrahując od tego, że omawiany tutaj przykład po prostu chronologicznie należy do przebiegu relacjonowanej historii, jest on szczególnie pouczający, ponieważ rzadko kiedy kategoryczność i swoistość wymagań, które trzeba spełnić, daje się uchwycić tak obrazowo jak w tym przypadku, kiedy są one stworzone przez pojawienie się jednego jedynego nowego składnika atmosfery.<br />
<b>4</b> Przejście od pierwszej, prymitywnej do drugiej, bardziej postępowej, czyli "wyższej" formy świadomości musiało nastąpić w historii naszego rodu przed dawnymi czasy - według naszej obecnej wiedzy przed co najmniej 300 tysiącami lat - jako wynik względnie powoli przebiegającego ewolucyjnego procesu dojrzewania. Uważam za możliwe, że biblijna opowieść o wygnaniu z raju, a wiać ze świata, w którym człowiek żył ufnie pomiędzy zwierzętami, do świata, w którym został wystawiony na skutki poznania dobra i zła z wszelkimi wynikającymi stąd konfliktami - stanowi ubrane w mitologiczną szatę wspomnienie tego rewolucyjnego przełomu samozrozumienła człowieka, przełomu, który nastąpił w prehistorycznych czasach.<br />
<b>5</b> To niezaprzeczalne twierdzenie jest jednym z najcięższych zarzutów, które musi się postawić tezom Teilharda de Chardina, tak skądinąd wspaniałym i godnym podziwu. W swojej książce Człowiek w Kosmosie (Monachium 1965) Chardin pisze: "Raz jeden i tylko raz w ciągu swego planetarnego bytu Ziemia mogła okryć się życiem. Podobnie życie raz jeden l tylko raz jeden było zdolne przekroczyć próg świadomej jaźni. Jeden jedyny czas kwitnienia myśli, a także jeden jedyny czas kwitnienia życia. Od tej pory człowiek stanowi najwyższy wierzchołek drzewa. Nie wolno nam o tym zapomnieć. Tylko w nim, z wyłączeniem wszystkiego innego, skupiają się odtąd nadzieje przyszłości noosfery, a znaczy to - nadzieje biogenezy, a wreszcie i kosmogenezy. Nie może on więc nigdy przedwcześnie się skończyć ani stanąć w miejscu, ani przepaść, chyba że jednocześnie również Wszechświat miałby się rozbić o swoje przeznaczenie!"<br />
Przy całym szacunku dla tego wielkiego człowieka trzeba jednak powiedzieć, że wniosek końcowy, zawarty w ostatnim zdaniu, stanowi wzorcowy przykład mylnej antropocentrycznej interpretacji - przez milczące i bezzasadne założenie, że w całym niewymiernie olbrzymim Wszechświecie życie i świadomość mogły rozwinąć się tylko na Ziemi, i wyprowadzony stąd zdumiewający wniosek, jakoby los całego Wszechświata zależał od przebiegu historii ludzkości.<br />
<b>6 </b>Kto interesuje się szczegółowym uzasadnieniem darwinistycznego wyjaśnienia ewolucji, tego kierujemy do którejś z licznych odpowiednich publikacji, zrozumiałych także dla laika. Chciałbym tutaj szczególnie polecić znakomite małe dzieło Darwin hat recht gesehen (Darwin ocenił to trafnie) Konrada Lorenza (wydane w formie kieszonkowej).<br />
Pragnę także raz jeszcze wskazać na moją książkę Dzieci Wszechświata, w której o wiele szczegółowiej przedstawiłem zależność ewolucji od mutacji i selekcji, aniżeli to możliwe w powiązaniu z tematem omawianym w tej książce. Poruszyłem tam również zagadnienie wymierania całych gatunków oraz opisałem wpływy kosmiczne, które, jak wynika z nowszych badań astronomicznych i geologicznych, oddziałują na rodzaj i tempo ewolucji, wkraczając w ten sposób z Wszechświata w przebieg życia ziemskiego.<br />
<b>7</b> Bardzo jest charakterystyczne i ciekawe z punktu widzenia poglądu reprezentowanego w tej książce, że zasada ewolucji (Jako rezultat przypadkowej podaży l doboru przez środowisko) nie ogranicza się wcale tylko do dziedziny biologicznej ani nie pojawia się po raz pierwszy w dziejach dopiero z nią. Przypomnijmy sobie, że odegrała ona już decydującą rolę przy abiotycznym powstaniu biopollmerów, a więc setki milionów lat przed ukazaniem się pierwszej żywej komórki: pośród niezliczonych chemicznie możliwych związków powstałych na powierzchni pra-Ziemi od początku gromadziły się te, które wykazywały największą trwałość w istniejących warunkach środowiska. Jak więc mówiliśmy szczegółowo w pierwszej części tej książki, konsekwencje efektu Ureya selektywnie uprzywilejowały kwasy nukleinowe i aminokwasy. W tym wypadku zatem rozwój został posunięty naprzód w pewnym określonym kierunku przez to, że indywidualne cechy praatmosfery wyprały pośród dowolnie i przypadkowo powstałych związków chemicznych (abstrahując tutaj od pewnych skutków określonych powinowactw chemicznych) kilka nielicznych, jako "pasujące", i pozwoliły przez to z "chemicznego chaosu" sytuacji pierwotnej powstać pewnemu charakterystycznemu porządkowi.<br />
Wreszcie chcielibyśmy w tym miejscu wspomnieć przynajmniej, że ziemskie środowisko, przez tak zwane radioaktywne promieniowanie tła naszego naturalnego otoczenia, uczestniczy - zgodnie z tym, co dzisiaj wiemy - również w dużej mierze w wyznaczaniu czasu trwania naszego życia. Przyczyną tego, że żyjemy siedemdziesiąt- osiemdziesiąt lat, a nie tylko dwadzieścia albo aż pięćset, jest również liczba procentowa wyzwalanych w naszym organizmie mutacji, określona intensywnością tego promieniowania. Przy bieżącym odnawianiu się tkanek naszego ciała, przez podział komórek tworzących te tkanki, w miarę upływu lat sumują się powstałe w ten sposób błędy podwajania, aż wreszcie w coraz większej liczbie komórek osiągają one rozmiar, który powoduje coraz większe uszkodzenie zdolności funkcjonowania komórek l tkanek. Istnieją przekonujące wskazówki na to, że to powiązanie jest Jedną z przyczyn, dla których się starzejemy. Na pewno nie jest to powód jedyny. Przeciętne trwanie życia Jest także wielkością utrwaloną dziedzicznie (i jako taka indywidualnie zróżnicowaną, co jest udowodnione). Z drugiej strony jednak nawet to dziedziczne ustalenie średniego trwania życia ludzkiego zostało w toku ewolucji określone prawdopodobnie częściowo także przez napromienienie powierzchni Ziemi. Istnieje bowiem związek biologiczny pomiędzy trwaniem pokolenia (to znaczy indywidualnym trwaniem życia istot spokrewnionych ze sobą) jakiegoś gatunku a właściwym temuż gatunkowi odsetkiem mutacji. Nie możemy się tutaj wdawać w szczegóły, ale powiązanie takie jest w zasadzie swej łatwo zrozumiałe: na pewno istnieje coś w rodzaju optymalnego odsetka mutacji jakiegoś gatunku. Zbyt wiele mutacji zagraża jego trwałości, zbyt mało - jego zdolności przystosowania. Przy danej z góry przyczynie, wyzwalającej mutacje (jest nią stałe promieniowanie tła), ów odsetek mutacji jest między innymi także zależny od okresu, w którym komórki rozrodcze danego gatunku wystawione są na działanie tej przyczyny, innymi słowy, od trwania fazy płodności danego gatunku. To trwanie płodności zaś z kolei znajduje się w pewnym wyważonym stosunku do całego trwania indywidualnego życia.<br />
<b>8</b> Były co najmniej jeszcze dwie próby podjęte przez przyrodą ożywioną - przezwyciężenia szczebla jednokomórkowości. Jedną jest obserwowana u wielu glonów i grzybów tendencja do dzielenia się jąder komórkowych bez następującego potem podziału komórki. Wynika z tego jedno łączne ciało protoplazmatyezne z licznymi jądrami. Drugą próbę tworzą tak zwane "śluźnie" (plazmodia) prymitywnych roślin - śluzowców. Łączą się one przejściowo w ciągu swego cyklu życiowego w wielokomórkowe, wspólnie poruszające się skupienia, w których można rozpoznać już pewien podział funkcji pomiędzy rozmaitymi komórkami. Jednakże żadna z tych prób nie wyszła poza prymitywne zaczątki.<br />
<b>9</b> Wszystkie opisane tu komórki mają chloroplasty. Są wobec tego zielonkawo ubarwione, należy je zatem zaliczać do przodków roślin, pomimo że w oczach laika ich aktywna ruchliwość zdaje się przeczyć takiej klasyfikacji. Natomiast zgodna z nią jest objawiająca się w ich zachowaniu pozytywna reakcja foto-taktyczna (fototaksja dodatnia). Termin ten określa po prostu ich tendencję do wypływania z ciemności ku jasności. Ta całkowicie automatyczna reakcja gwarantuje, że komórki te, żyjące w zasadzie z fotosyntezy, kierują się w miarę możności zawsze tam, gdzie światło słoneczne jest najintensywniejsze.<br />
Niezbędne do takiej reakcji "odbiorniki światła" utworzone są przez małe plamki pigmentowe o czerwonawym wyglądzie; każda komórka ma jedną taką plamkę. Pochłaniają one światło emitowane przez Słońce. Jednakże inaczej niż w przypadku chloroplastów przechwycone promieniowanie nie jest wykorzystywane Jako źródło energii, lecz do wyzwalania rozkazów sterujących. Najwyraźniej siła uderzenia wici rozmaitych komórek tworzących taką kolonię dopóty się zmienia, dopóki położone na przedzie (w kierunku pływania) plamki pigmentu nie zarejestrują maksymalnej siły naświetlenia. W ten sposób kolonia podąża zawsze ku największej jasności.<br />
<b>10</b> Przed kilku laty przypadkowo natrafiłem na pierwopis pewne] książki (o ile mi wiadomo - nigdy się ona nie ukazała), w której spekulacja na temat prymatu ONA, jako właściwego celu wszelkiej ewolucji, była posunięta aż do ostatecznych konsekwencji zamkniętego poglądu na świat. W niektórych szczegółach było to niezwykle pomysłowo l dowcipnie przeprowadzone. Tak więc na przykład autor reprezentował pogląd, że przyroda wyłącznie l jedynie dlatego zainicjowała całą ewolucję na Ziemi, aby wytworzyć w końcu człowieka, a wraz z nim cywilizację techniczną. Jednakże nie z tej przyczyny, jakoby człowiek i jego osiągnięcia cywilizacyjne miały stanowić cel sam w sobie.<br />
Wręcz przeciwnie. Całość naprawdę nie była jakoby niczym innym jak (nieuniknioną) gigantyczną drogą okrężną, na którą przyroda musiała wkroczyć, aby DNA stworzyć możliwość opuszczenia Ziemi i zakorzenienia się na innych ciałach niebieskich. Szczytem cywilizacji bowiem jest technika astronautyczna. Prędzej czy później człowiek nieuchronnie będzie musiał wpaść na pomysł (nie wiedząc wcale o tym, że tym samym podporządkowuje się nadrzędnym "celom" DNA) wysłania we wszystkie strony Wszechświata bezzałogowych sond załadowanych cząsteczkami DNA. Gdy to nastąpi, ludzkość może wyginąć, ponieważ zostanie spełniony sens jej egzystencji, który miałby polegać tylko na przechowaniu DNA w komórkach rozrodczych człowieka i zapewnieniu im międzyplanetarnego rozsiewu. W tym aspekcie tendencja do popierania i rozwijania techniki lotów kosmicznych, tendencja, która tak często wydaje się nieracjonalna, ujawnia się - taki był chyba wniosek końcowy autora - jako wyraz popędowego naporu, któremu człowiek musi ulegać z takich samych przyczyn, z jakich spełnia także swoje zadanie indywidualnego rozmnażania się (A. Menzel, Das Anblitz der Zukunft [Oblicze przyszłości], tekst nie publikowany).<br />
To, że pomimo bogactwa pomysłów i wewnętrznej logiki całość robi niezwykle śmieszne wrażenie, bierze się naturalnie z niebywałej jednostronności sposobu rozumowania, który tutaj znowu uwzględnia wyłącznie punkt widzenia jednego tylko szczebla rozwoju. Nicolai Hartmann byłby to niewątpliwie nazwał wykroczeniem przeciwko "strukturze warstwowej", to Jest niedopuszczalną próbą wyjaśniania całości jakiegoś zjawiska przez doprowadzenie do absolutu - reguł i kategorii jednej z jego części.<br />
<b>11</b> Kogo Interesuje nie tyle ten konkretny szczegół, lecz przykłady zdumiewających l często rzeczywiście niewiarygodnych wręcz osiągnięć mechanizmu ewolucji - temu raz Jeszcze polecamy wymienioną Już na s. 30 książkę W. Wicklera "Mimikry". Z najrozmaitszych przyczyn właśnie ta szczególna forma przystosowania, którą określa się terminem mimikra, dostarcza szczególnie wyrazistych i obrazowych przykładów.<br />
<b>12</b> Owe otwory i łuki skrzelowe, które wszyscy przed naszym urodzeniem posiadamy, nie są zresztą tak całkowicie poniechane l nie zanikły bez siadu. Przyroda musi budować z tego materiału, jakim każdorazowo dysponuje, l nie może czynić skoków, które by uszkadzały zdolność życia Jakiegoś organizmu, nawet na najkrótszy okres fazy przebudowy. Użyła wlec u człowieka otworów skrzelowych między Innymi wówczas, gdy szło o dodatkowe wbudowanie uszu do czaszki. Nasz przewód słuchowy, który łączy błonę bębenkową z wolnym powietrzem. Jest przebudowanym otworem skrzelowym. Wyjaśnia to także, dlaczego jama naszego gardła połączona Jest z uchem środkowym: pierwotnie wszystko to tworzyło powiązany ze sobą (l znacznie szerszy) kanał, przez który woda wpływająca do ust przechodziła obok (wymienionej w tekście) siatki naczyń krwionośnych skrzeli, która z kolei tę wodę pozbawiała tlenu, zanim wypływała ona znowu na zewnątrz po obu stronach czaszki.<br />
<b>13</b> Warto sobie wyraźnie uzmysłowić, że i dlaczego boczne ustawienie oczu, z oddzielnym dla każdego oka polem widzenia, Jest charakterystyczne dla względnie niskiego poziomu rozwoju, tak że przy porównywaniu dwóch różnych gatunków zwierząt można z tej cechy wyciągnąć wnioski o różnicy usytuowania na* drzewie genealogicznym. W tym miejscu, na przykładzie odmiennego objawu, pojawia się znowu temat szeregu rozwojowego, prowadzącego od zwykłego odbiornika bodźców świetlnych do rozwiniętego w pełni narządu postrzegania optycznego. Nawet tutaj, przy końcu tego szeregu, bezpośrednio przed wykończeniem narządu, występują Jeszcze różnice szczebla: oczy, które widzą bocznie i tym samym pozwalają na optyczną "orientację wokoło", znajdują się na prymitywniejszym stopniu rozwoju optycznego systemu ostrzegawczego niż para oczu, których pola widzenia prawie na siebie zachodzą. Dopiero gdy to nastąpi, powstaje możliwość widzenia stereoskopowego, czyli plastycznego. Dopiero wtedy więc optyczne postrzeganie może przekazywać przeżywanie przestrzennego i przedmiotowego świata.<br />
<br />
<b>CZĘŚĆ CZWARTA: JAK POWSTAŁA CIEPŁOKRWISTOŚĆ I "ŚWIADOMOŚĆ"</b><br />
<b>1</b> To urządzenie do nurkowania, gdy później, na suchym lądzie, już nie było potrzebne, wcale nie zostało po prostu poniechane i nie zanikło. Jak wspominaliśmy (zob. przypis na s. 355), przyroda jest zawsze zdana na wykorzystanie materiału, który ma. W zdumiewająco pomysłowej przemianie funkcji dawny pęcherz pławny płazów i gadów, które przeniosły się na ląd, został wykorzystany na płuca. Potrzebna do tego przebudowa nawet nie była tak bardzo znaczna. Ściśle biorąc, opleciony cienkimi tętniczkami worek powietrzny zawsze służył przyjmowaniu gazów z krwi i oddawaniu ich do krwi. Gdy w wodzie cel tego urządzenia polegał na ustawieniu pęcherza pławnego pod mniejszym lub większym ciśnieniem, obecnie to samo urządzenie, skoro powstało połączenie z jamą ustną, było wykorzystywane do przyjmowania atmosferycznego tlenu do krwi i oddawania dwutlenku węgla z krwi. Płuca ludzkie są także przebudowanymi pęcherzami pławnymi naszych morskich przodków.<br />
<b>2</b> Nietrudno to wytłumaczyć, gdy się pomyśli, czym w ewolucji Jest wynalazek: stworzeniem narządu bądź funkcji przez mutację i selekcję. Selekcja może dokonywać doboru zawsze tylko spośród ofert mutacyjnych akurat występujących w danym momencie. Mutacje zaś nie są skierowane na cel, lecz - o czym należy stale pamiętać - przypadkowe i dowolne. Jest zatem więcej niż nieprawdopodobne, aby w toku ewolucji określonego gatunku taka sama sytuacja w odniesieniu do obu tych czynników mogła się dokładnie powtórzyć.<br />
<b>3</b> Nasuwa się tutaj pytanie, jak naukowcy na podstawie skąpych i wyłącznie kostnych pozostałości mogą decydować o tym, czy w poszczególnym przypadku w grę wchodzi zmiennocieplny organizm zimnokrwisty, czy też osobnik ciepłokrwisty. Istnieje na to kilka sposobów. Konkretną wskazówką ciepłokrwistości są wszelkie oznaki sierści jako okrycia ciała. Futro bowiem "grzeje" tylko na zasadzie termosu, to znaczy, że może zachować tylko ciepło, które już istnieje. Stąd na nic nie zdałoby się jaszczurce, gdyby ją na noc ubrać w futro. Dalszą wskazówką Jest wykształcenie kostnego sklepienia podniebłennego, którego istoty zimnokrwiste Jeszcze nie mają. Ta cecha Jest szczególnie interesująca, stanowi bowiem widomy przykład tego, że każda zmiana konstrukcji także w żywym organizmie pociąga za sobą wiele zmian w całym planie budowy. Kostne sklepienie podniebienia udoskonala dokładne rozdzielenie obszaru oddechowego od jamy ustnej. Umożliwia to dalsze swobodne oddychanie również w czasie żucia pokarmów. Stanowi nieocenioną korzyść dla organizmu cłepłokrwistego z jego intensywniejszą przemianą materii i odpowiednio do tego zwiększonym zapotrzebowaniem na tlen (każdy może się o tym łatwo przekonać na podstawie samoobserwacji).<br />
<b>4</b> W tym miejscu może ml ktoś zarzucić, że jest to tylko opis formalny o charakterze tak bardzo ogólnym, że taka interpretacja mogłaby dotyczyć każdego dowolnie dobranego rozwoju, a zatem nie ma żadnej wartości heurystycznej. Ale za takim zarzutem kryje się znowu antropocentryczne niezrozumienie historycznych (filogenetycznych) powiązań. Odparłbym taki argument pytaniem, jak wobec tego należy sobie tłumaczyć, zgodnie z tym rzekomo apriorystycznie tylko możliwym opisem formalnym, że pierwiastki mogły się łączyć na rozmaitych szczeblach. Zarzut zakłada bowiem, że jest to rzecz sama przez się zrozumiała, iż atomy potrafią łączyć się w cząsteczki, i że to samo dotyczy zdolności poszczególnych komórek do wiązania się w wielokomórkowe organizmy, i tak dalej. Tymczasem jest wręcz przeciwnie, choć nie możemy już tutaj podać żadnego wyjaśnienia: ową ciągłą tendencję do łączenia się musimy zaakceptować jako pewien aksjomat rozwoju, podobnie jak istnienie l szczególny charakter praw natury.<br />
<b>5</b> Jednakże oko ciemieniowe nie taką drogę obrało do rozwiniętego w pełni optycznego narządu postrzegania; wobec całkowicie nieprzydatnego położenia oka ciemieniowego na sklepieniu czaszki byłoby to też bez sensu. Pomimo to narząd ten może służyć za poglądowy model stadium przejściowego od prostego odbiornika światła do rozwiniętego w pełni oka ze zdolnością widzenia. Pokrewieństwo wynika chociażby z tego, że oba rodzaje oczu filogenetycznie wyrosły z tej samej części mózgu: oba uwypukliły się z międzymózgowia jako pęcherzykowate pąki. Chyba jest jasne, że ewolucja spośród tych zaczątków wykształcała dalej do stopnia narządów wzroku tylko takie, w których ze względu na Ich położenie w czaszce tkwiły odpowiednie możliwości.<br />
<b>6</b> Przy obecnie stosowanych środkach ogólnego znieczulenia pacjent już nie przeżywa tego tak nieprzyjemnego przejścia od pierwszego do drugiego stadium narkozy. Dzięki tym środkom potrzebną do operacji głębokość narkozy uzyskuje się tak szybko, że niespokojne stadium podniecenia nie występuje w ogóle, nawet obiektywnie. Jednakże tych nowoczesnych środków również dotyczy zasada, że przydatność ich jest tym większa, im większy Jest odstęp pomiędzy stężeniem wymaganym do dostatecznie głębokiej narkozy a stężeniem, przy którym także niższa część pnia mózgu z położonymi tam ważnymi dla życia ośrodkami regulacji zostaje objęta narkozą. Odstęp pomiędzy tymi dwoma stężeniami anestezjolog określa jako zakres działania środka ogólnie znieczulającego.<br />
<b>7</b> Bardzo wszechstronnie potwierdziły to operacje mózgu, które ze względu na całkowitą nieczułość tego narządu mogą być wykonywane przy miejscowym znieczuleniu. Słabe bodźce elektryczne w zakresie ośrodka wzroku na korze półkuli mózgowej w okolicy potylicznej wyzwalają zmienne przeżycia optyczne, począwszy od barwnych błysków świetlnych aż do przesuwających się scen obrazowych. Gdzie indziej, szczególnie w określonych miejscach pnia mózgu, wyzwalać można nastroje, które mogą być tak bardzo silne, że pacjent w czasie operacji, leżąc na stole z otwartym mózgiem, wybucha gromkim śmiechem. Żaden z pacjentów nie ma przy tym uczucia, że jest to sytuacja sztuczna czy też tylko nienaturalna. Żaden z nich nie przeżywa bodźca elektrycznego jako tego, czym w istocie jest, to znaczy jako bodźca elektrycznego. Zależnie od miejsca mózgu, które jest drażnione, wszyscy pacjenci przeżywają zabieg jako realne optyczne postrzeganie, jako "prawdziwy", nagle ogarniający ich nastrój czy też w jakiś inny podobny sposób.<br />
<b>8</b> Z przyczyn całkowicie zrozumiałych staliśmy się obecnie bardzo nieufni wobec wszelkich tradycyjnych wartości nie mogących się wylegitymować. Wiąże się z tym skłonność do ośmieszania różnych form ascezy i wstrzemięźliwości, rozpowszechnionych w dawnych wiekach, spośród których jedna jeszcze nadal istnieje w postaci celibatu księży w Kościele katolickim; traktujemy to zjawisko wyłącznie Jako wyraz zabobonu, a nawet krytykujemy Jako metodę autorytarnego ucisku. Ale nie wolno nie zauważać, że pod pewnym względem takie tendencje mają swoje uzasadnione : zdolność tłumienia instynktowych wrodzonych sposobów zachowania z motywów racjonalnych jest możliwością zastrzeżoną wyłącznie człowiekowi spośród wszystkich istot ziemskich. Dopiero jego półkule mózgowe są dostatecznie wysoko rozwinięte, aby rozporządzać impulsami pochodzącymi z pnia mózgu. Z tego punktu widzenia zdolność działania "wbrew naturze" jest najbardziej ludzką z wszelkich ludzkich możliwości. Takie rozważania mogą nam wyjaśnić, dlaczego asceza, w każdej formie, w wielu kulturach i we wszystkich czasach cieszyła się wielkim uznaniem i nadawała pewien autorytet ascetom. Uwagi te naturalnie z drugiej strony nie dostarczają argumentów modnej obecnie dyskusji nad tym, czy w dzisiejszym społeczeństwie słuszne Jest, aby kolektywnie narzucać pewne formy wstrzemięźliwości.<br />
<b>9</b> Z przyczyn, którymi nie musimy się tutaj zajmować, od początku było raczej nieprawdopodobne, aby to zadanie magazynowania indywidualnych treści pamięci mogło być realizowane przez DNA.<br />
<b>10</b> B. Hassenstein, Aspekte der "Frelheit" Im Verhalten von Tieren (Aspekty "wolności" w zachowaniu zwierząt), "Universitas", grudzień 1969.<br />
<br />
<b>CZĘŚĆ PIĄTA: HISTORIA PRZYSZŁOŚCI</b><br />
<b>1 </b>Nestor nauki o pszczołach Kar! von Frlsch opisuje, że w ulu, w miejscach wylęgu, pszczoły utrzymują stałą temperaturę z dokładnością nie ustępującą działaniu ludzkiego organizmu, a Jest to osiągnięcie nie spotykane poza tym w świecie zimnokrwistych - zgodnie zresztą z tą nazwą. Zwierzęta uzyskują ocieplenie przez przysuwanie się blisko do siebie l zwiększony ruch, ochłodzenie zaś - przez rozprowadzenie wody i jej przyśpieszone parowanie wywołane wachlowaniem skrzydłami. (K. von Frlsch, Biologie, wyd. III, Monachium 1987, ł. 196.)<br />
<b>2</b> Zob. E. Verhtilsdonk, Das kosmische Abenteuer (Przygoda kosmiczna), Knecht Verlag 1964.<br />
<b>3</b> Zob. A. C. Clarke, Im huchsten Grade phantastlsch (Fantastyczne w najwyższym stopniu), Dusseldorf 1964.<br />
<b>4 </b>W sprawie innych kultur planetarnych i przyszłych możliwości jednoczenia się przez łączność radiową zob.: F. Hoyle, Of men and galaxies (O ludziach i galaktykach), Washington Press 1964. Rozważania nad niezbędnymi cechami mlędzygwiazdowych przekazów radiowych i założeniami poszukiwań kontaktów międzyplanetarnych zob.: Meyers Handbuch ttber das Weltall, wyd. IV, Mannheim 1967. Poniżej przykład przekazu, jaki któregoś dnia moglibyśmy odebrać z planety obcego układu słonecznego, przy założeniu, że prawidła logicznego myślenia abstrakcyjnego są jednakowe w całym Kosmosie:<br />
111100001010010000110010000000100000101001000001100101100111100000110000110100000000100001000<br />
010000100010101000010000000000000000000100010000000000101100000000000000000001000111011010110<br />
101000000001010010000110010000111010101010000000001010101010000000001110101010111010110000000<br />
010000000000000000010000000000000100010011111100000111010000010110000011100000001000000000100<br />
000001000000011111000000101100010111010000000110010111110101111100010011111001000000000001111<br />
1000000101100011111110000010000011000001100001000011000000011000101001000111100101111<br />
Komputerowa analiza wykaże natychmiast, że następowanie po sobie łącznie 551 impulsów i braku impulsów nie jest przypadkowe i że musi tu w grę wchodzić jakiś przekaz zawierający informację. Ale jak należy wiadomość odszyfrować? Pierwszy krok polega na ustaleniu, że 551 jest wynikiem mnożenia liczb pierwszych: 19 i 29. Wtedy - i tylko wtedy - można znaki uszeregować w prostokącie bez reszty, gdy się je napisze Jedne pod drugimi (w formacie, którego podstawą jest bok krótszy) w 29 wierszach, z których każdy zawiera 19 liczb {zob. s. 440). Jeżeli teraz zastąpimy każdą "l" czarnym kamykiem mozaikowym, a dla każdego "0" pozostawimy przerwę, otrzymamy obraz pokazany na s. 441, który zawiera zadziwiająco wiele informacji:<br />
Postać na dole obrazu przedstawia najwyraźniej nadawcę, przy czym dowiadujemy się, że on również jest prymatem. Na lewej krawędzi obrazu od góry - Słońce, ku dołowi - 9 planet, układ słoneczny nadawcy, po stronie prawej, obok pierwszych pięciu planet - liczby 1 do 5 w zapisie binarnym. Obok czwartej planety widnieje ponadto (wypełniając kartę aż do krawędzi prawej) przedstawiona w zapisie binarnym liczba 7 miliardów powiązana z obrazem nadawcy ukośnie przebiegającą linią; taka jest liczba ludności na tej jego planecie ojczystej. Wiadomość, że cywilizacja jego zna loty kosmiczne, wynika z tego, że obok drugiej i trzeciej planety obcego układu pojawiają się liczby 11 i 3000, które należy interpretować jako informację o istnieniu małych kolonii czy też stacji obserwacyjnych na tych ciałach niebieskich. Po prawej stronie u góry symbole atomów węgla i tlenu: są to więc również w ojczyźnie autora wiadomości najważniejsze pierwiastki (od których zależy przemiana materii?). Wreszcie po prawej stronie "obrazu człowieczka" jeszcze dwa znaki w kształcie litery T, sięgające dokładnie od głowy do nóg nadawcy po obu stronach liczby 31 (znowu w zapisie binarnym). Nadawca jest więc - tak należy odczytać tę informację - 31 razy większy od "czegoś". O jaką tu może chodzić jednostkę? Jedyną wielkością identyczną dla nadawcy i odbiorcy jest długość fal, na jakiej wiadomość została wypromieniowana i odebrana. Obca istota jest więc najprawdopodobniej 31 razy większa od użytej długości fal. Takiego "przekazu" do tej pory nikt jeszcze nie wysłał ani nie odebrał. Chodzi tylko o pewien "model" zaprojektowany przez amerykańskiego naukowca Franka D. Drake'a w celu wykazania i przebadania możliwości porozumienia się na drodze radiowej z partnerem, od którego nie można oczekiwać żadnej wspólnej właściwości poza zdolnością do logicznego myślenia. Istnieje zresztą sprawdzian dla tego modelu: zespół naukowców, którym przedłożono do rozwiązania ową informację po prostu jako ciąg liczb, bez żadnych dodatkowych wyjaśnień - rozgryzł ten orzech w ciągu dziesięciu godzin.<br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/36093/hoimar-von-ditfurth" target="_blank">Wszystkie książki Hoimara Von Ditfurtha dostępne w języku polskim</a><br />
<a href="http://hoimar-von-ditfurth.de/" target="_blank">Strona Hoimara Von Ditfurtha - niestety w języku niemieckim</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/47871/bog-urojony" target="_blank">Richard Dawkins - Bóg Urojony na Lubimy Czytać</a><br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/ksiazka/47885/slepy-zegarmistrz-czyli-jak-ewolucja-dowodzi-ze-swiat-nie-zostal-zaplanowany" target="_blank">Richard Dawkins - Ślepy Zegarmistrz na Lubimy Czytać</a><br />
<br />
Multimedia:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=yICCFmGlm5I" target="_blank">Hoimar Von Ditfurth o religii - po niemiecku</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com3tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-90526941284789412042013-09-14T05:37:00.004-07:002014-11-02T11:08:09.269-08:00Wiara kontra Nauka: cz. II Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi religia:Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przedstawiamy drugą część cyklu poświęconego zderzeniu nauki i religii. Od opisu reguł poprawnego i błędnego rozumowania przechodzimy do przedstawienia poglądów na powstanie świata i ludzi zawartych w wierzeniach religijnych różnych kultur. Różnych, a przede wszystkim odmiennych, pochądzących z innego kręgu kulturowego. Jak mówi bowiem Richard Dawkins, wierzenia religijne przekazywane są z rodziców na dzieci i mają tendencję do grupowania się według obszaru zajmowanego przez daną religię. Co więcej, i być może co najważniejsze, wierzenia przekazane przez rodzinę i kulturę dzieciom we wczesnym okresie rozwoju nie budzą sprzeciwu i przyjmowane są jako jak najbardziej wiarygodn. Dawkins, zagorzały ateista i przeciwnik religii, nazywa to praniem mózgów. Czy tak jest w istocie możecie się przekonać czytając poniższy tekst.<br />
Zaczynamy zatem od przedstawienia poglądów na stworzenie świata i ludzi pochodzących z obszaru Chin - prezentując obszerne fragmenty książki Mieczysława Künstlera - Mitologia Chińska.<br />
Już na pierwszy rzut oka wierzenia te wydają się "dziwne", "nieuzasadnione" i "mało wiarygodne". Widać też jak na dłoni jak chęć wyjaśniania typowych zjawisk przyrody połączona z charakterystyczną dla homo sapiens tendencją <b>animistyczną</b> i rozbudowaną <b>wyobraźnią</b>, prowadzi do konstruowania odpowiedniego typu mitów. <br />
Człowiek pierwotny, we wszystkich kulturach, tworzył bowiem mity oparte na prostym rozumowaniu przez <b>analogię</b>: skoro ja, by osiągnąć jakąś zmianę w otoczeniu, na przykład wybudować chatę, posługuję się narzędziami oraz przysługuje mi w tym działaniu jakiś cel to -> i inne zmiany w otoczeniu mogą pochodzić od kogoś kto posługuje się w tym celu narzędziami i posiada cel. Stąd tak częste w pierwotnych kulturach tendencje animistyczne i totemiczne, pojawiające się u wielu bóstw "narzędzia", które nadają tym bóstwom moc sprawczą i stąd też w początkowych wierzeniach tak powszechne wielobóstwo - religie monoteistyczne są zwykle znacznie starsze - gdzie każde z bóstw odpowiada za pojawianie się odpowiednich zjawisk przyrody: wiatru, następstwa nocy i dni, powodzi, suszy itp. (często jako skutek posiadanych cech charakteru lub relacji - waśni, koligacji itp. - z innymi bóstwami). Stąd też - z tego rozumowania przez analogię w połączeniu z rozwijającą się wyobraźnią - pierwotne tendencje do wyobrażania sobie wyglądu owych bóstw na zasadzie analogii do znanych zwierząt czy wyglądu ludzkiego - z ewentualnymi dodatkami.<br />
Warto znać poniższy tekst i warto spojrzeć na religię właśnie z tego - religioznawczego - kontekstu, by móc wyrobić sobie zdanie na temat prawdziwych lub choćby prawdopodobnych przyczyn powstania świata i człowieka.<br />
<br />
<br />
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:<br />
<br />
<b>Spis treści:</b><br />
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a><br />
<br />
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a><br />
- <b>co mówi nauka:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r<br />
<br />
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii <br />
<span style="font-size: 16px;"> </span><a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" style="font-size: 16px;" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a><br />
<br />
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?<br />
- czy nauka może być szkodliwa?<br />
<br />
<b></b><br />
<br />
ps. Istotnym elementem całego cyklu jest <a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Nauka Poprawnego Myślenia - Narcyza Łubnickiego</a> - tekst ważny dla wielu dziedzin naszego życia - został
więc
wyjęty z ram powyższego cyklu i umieszczony jako osobny artykuł. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<b>II</b><b>.
Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - co mówi religia (religie)
</b><br />
<br />
<u>Tekst: Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</u><br />
<br />
<div style="text-align: right;">
WAiF, 1985</div>
<br />
Urodziwszy się wewnątrz wielkiego jaja zawierającego pierwotny chaos, miał P’an-ku rosnąć i rosnąć, aż wreszcie ciężko mu było oddychać. Zasnął więc, by się obudzić gwałtownie po osiemnastu tysiącach lat. Przetarł oczy, lecz niczego nie ujrzał. Wokół był tylko nieprzenikniony mrok. Wówczas serce jego napełniło się smutkiem. Chcąc się wydostać z tego ogromnego jaja, chwycił topór i uderzył nim w ciemność. Rozległ się ogłuszający łoskot i jajo pękło. Niebo poczęło się oddzielać od ziemi.<br />
(,,,)<br />
Cesarz Czuan-hü miał trzech synów którzy zmarli przy porodzie i stali się duchami zarazy. Jeden osiadł w rzece Jangtsy i został duchem gorączki. Drugi osiedlił się w odmętach Słabej Wody i został Wang-liangiem. Trzeci osiadł w szczelinach i zakamarkach domostw ludzkich, gdzie bliznami znaczy dzieci.<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><h3>
<b><br /></b></h3>
<h3>
<b><span style="font-size: large;">Powstanie świata i ludzi</span></b></h3>
<h4>
<b><span style="font-size: large;">Hun-tun, czyli Chaos</span></b></h4>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Klasyczna filozofia chińska okresu archaicznego, to jest czasów najwspanialszego rozkwitu myśli chińskiej, oraz filozofia epoki Han nie przekazały nam żadnych koncepcji stworzenia świata. Podobnie chińska mitologia przedbuddyjska nie zna żadnych wątków związanych ze stworzeniem świata. Odnieść więc można wrażenie, jakby zagadnienie pochodzenia świata pozostawało zarówno poza sferą zainteresowań chińskiej myśli filozoficznej, jak i poza sferą opowieści ludowych. Jest to tym bardziej interesujące, że dotyczy w równym stopniu okresu archaicznego, co epoki Han, o której wiemy, że była erą bujnego rozkwitu różnych wątków mitologicznych.<br />
Tak więc dla starożytnych Chińczyków świat materialny nie był wynikiem jakiegoś aktu twórczego, ale po prostu istniał od prawieków, co jednak nie znaczy, iż istniał zawsze w kształcie, w jakim go dziś znamy. Skoro bowiem świat nie był stworzony, to w każdym razie mógł być w pewnym momencie uporządkowany. I rzeczywiście, pewne mity chińskie układają się w wielką opowieść o uporządkowaniu świata. Zanim jednak przedstawimy niektóre z nich, trzeba zadać sobie pytanie: co więc było na samym początku?<br />
W tej kwestii i filozofowie, i opowieści ludowe są zgodne: na początku był chaos, czy raczej Chaos, tak bowiem zwykło sie tłumaczyć jedno z jego najpopularniejszych imion, a mianowicie Hun-tun.<br />
Różnie sobie ów pierwotny chaos wyobrażano, a najstarsze opowieści, w których się go wymienia, pozwalają przypuszczać, że tradycja archaiczna przekazała nam różne, heterogeniczne wątki. Pośród najwcześniejszych informacji znajdujemy w traktacie filozoficznym Czuang-tsy (którego autor żył w łatach 369-286 p.n.e) przypowieść filozoficzną, w której występuje upersonifikowanj Chaos, czyli Hun-tun, przedstawiony zresztą jako władca Środkowego Oceanu i występujący w triadzie wraz z Szu, czyli Gwałtownym, o którym tekst mówi, że był władcą Południowego Oceanii oraz Hu, czyli Porywczym, władcą Oceanu Północnego. Oto przekład odnośnego fragmentu:<br />
Gwałtowny był władcą Południowego Oceanu, Porywczy - władcą Północnego, a Środkowego władcą był Chaos. Gwałtowny z Porywczym spotykali się czasem na ziemiach Chaosu, który ich gościnnie podejmował. Obaj, zamyślając wynagrodzić Chaosowi jego łaskawość, powiedzieli sobie: „Wszyscy ludzie mają po siedem otworów, żeby widzieć, słyszeć, jeść i oddychać. Jeden Chaos nie posiadał żadnego otworu. Spróbujmy mu je wywiercić!”. Codziennie wiercili po jednym otworze. Po siedmiu dniach Chaos umarł.<br />
Nie ulega wątpliwości, że przypowieść Czuang-tsy jest filozoficzną transpozycją jakiegoś wątku mitologicznego. Jej sens jest na tle filozofii Czuang-tsy oczywisty: nie należy czynić niczego wbrew naturze. Dla ilustracji tej tezy posłużył się filozof znaną zapewne jego współczesnym opowieścią mitologiczną wyjaśniającą jak Szu i Hu położyli kres pierwotnemu chaosowi.<br />
Opowieść ta jest w tym sensie wyjątkowa, że wymienieni w nich Szu, Hu oraz Hun-tun nie występują nigdzie poza tym jako trójca. Szu i Hu są w ogóle mało znani z innych zabytków, toteż niewiele można o nich powiedzieć. W przytoczonej opowieści interesujący jest niewątpliwie opis wyglądu Chaosu, czyli Hun-tuna. Czuang-tsy przedstawia go nam jako stwór bezkształtny, pozbawiony „siedmiu otworów”. Podobnie widział go zapewne wielki poeta starożytności K’ii Juan (340-278 p.n.e.), który w swym poemacie Pytam niebiosa tak oto pisze:<br />
Pytam: Początek dawnych wieków<br />
Kto mi potrafi opowiedzieć?<br />
Gdy bezkształt w górze, bezkształt w dole -<br />
Kto to wybada i wyśledzi?<br />
Zmieszanie ciemni ze światłością<br />
Któż zdoła zgłębić aż do sedna?<br />
W bezkształtnym kształtów prapodłożu<br />
Jakąże drogą się rozeznać?<br />
Ta poetycka wizja prachaosu jest oczywiście bardzo wysublimowana. Inne źródła przedstawiają ów bezkształt konkretniejszymi obrazami. Mówi się, że Hun-tun był skórzanym bukłakiem czy po prostu workiem, co — jak się zdaje — ma właśnie wyobrażać bezkształt. Gdzie indziej zaś powiada się, że Hun-tun to boski ptak, który ma sześć nóg i cztery skrzydła, lecz nie ma ani twarzy, ani oczu. Określa się też Chaos jako worek koloru żółtego, który jest jednocześnie czerwony jak gorejący ogień.<br />
Te wiadomości pochodzą z Księgi gór i mórz, czyli Szan-hai-kingu, dzieła dość podejrzanego pochodzenia, które informuje zresztą, że Chaos mieszka na Niebiańskiej Górze, czyli T’ienszan, i jest tancerzem oraz śpiewakiem, a także o tym, iż ku jego czci wykonuje się tańce i śpiewa pieśni.<br />
Już z tego co powiedziano widać, jak pełne sprzeczności są informacje na temat Hun-tuna. Co więcej, Tso-czuan, dzieło ponad wszelką wątpliwość archaiczne, a więc pochodzące sprzed okresu Han, podaje, że Hun-tun był synem Żółtego Cesarza, czyli Huang-ti, zwanego tu właśnie Ti-hung, czyli Władcą Żurawi, co zapisano pod osiemnastym rokiem panowania księcia Wen z Lu (608 rok p.n.e.). Zabytek ten - o którym wiemy już, że jest archaicznym komentarzem do konfucjańskiej kroniki - podaje informację, iż Hun-tun miał się odznaczać zupełnym brakiem - uzdolnień. Wedle Bernharda Karlgrena jest to cecha wspólna wszystkich złych demonów, toteż nic dziwnego, że Tso-czuan wymienia Chaos pośród potworów pokonanych przez Wielkiego Ju. Nie ulega więc kwestii, że Tso-czuan reprezentuje inną niż poprzednio wymienione teksty tradycję mitologiczną.<br />
Podobne wieści przedostały się później do Księgi gór i mórz, według której to sam Hun-tun nosił imię Ti-hung, lecz imię to „zapisane jest inaczej, co pozwala je interpretować raczej jako znaczące Władca Wód Wezbranych.<br />
W Księdze dokumentów, czyli Szu-kingu, Chaos występuje pod imieniem Huan-tou i - podobnie jak w Tso-czuanie - wymieniany jest pośród stworów pokonanych przez Wielkiego Ju, założyciela dynastii Hia.<br />
Tego Huan-tou opisuje z kolei dokładnie Księga duchów i dziwów, czyli Szen-i-king, dzieło przypisywane Tung-fang Szuo (urodzonemu około 160 roku p.n.e.). Księga ta przedstawia Chaos już to jako wygnanego na południe stwora o twarzy ludzkiej, ptasim dziobie i skrzydłach, dwóch rękach i dwóch nogach, który chodząc pomaga sobie skrzydłami, już to jako mieszkającego na zachód od gór K’unłun psa o długiej sierści, czterech łapach podobnych do niedźwiedzich, lecz pozbawionych pazurów, mającego oczy i uszy, lecz nie widzącego i nie słyszącego nic. Ponieważ zaś nie widzi on i nie słyszy, porusza się w ogóle z trudem, najczęściej spędza więc czas na gryzieniu własnego ogona. Spogląda też od czasu do czasu w niebo i śmieje się głośno. Ma złą naturę, toteż rzuca sie z wściekłością na ludzi cnotliwych, łasi się zaś przymilnie do złych. Ważne jest też i to, że Księga gór i mórz traktuje Huan-tou jako wnuka Kuna, o którym jeszcze będzie mowa.<br />
Księga gór i mórz, która nie identyfikuje Hun-tuna z Huan-tou, mówi o Huan-tou, że był synem Czuan-hu, że ma twarz ludzką, ptasi dziób i skrzydła, że żywi się rybami morskimi. Kuo P’o, najsłynniejszy z komentatorów tej księgi, dodaje od siebie opowieść, że Huan-tou był ministrem cesarza Jao, że popełnił jakąś zbrodnię i sam sobie karę wymierzył rzucając się do Południowego Oceanu. Cesarz zaś miał się nad nim ulitować i pozwolić jego potomkom osiąść nad tym morzem i składać mu ofiary. Tak oto po wiekach wraca jak echo nie znanego nam wątku motyw wiążący Chaos z Oceanem, tym razem Południowym, jak gdyby świat, który miał się z Chaosu wyłonić, wynurzył się z Oceanu.<br />
Ten ostatni wniosek odwiódł nas jednak zbyt daleko od koncepcji pierwotnego Chaosu stanowiącego prapoczątek świata ku domysłom niczym nie poświadczonym. Pewne jest, że wokół postaci Chaosu, czyli Hun-tuna, wytworzyły się co najmniej trzy różne wątki: jeden opowiadający o pierwotnym chaosie, drugi - opisujący jakieś mityczne zwierzę, wyposażone niekiedy w wyraźne cechy sataniczne i trzeci - będący opowieścią o urzędniku, który sam sobie wymierzył karę.<br />
Do koncepcji prachaosu nawiązuje natomiast fragment taoistycznego traktatu filozoficznego znanego pod tytułem Huai-nan-tsy, czyli Mistrz z Huainanu, napisanego w II wieku p.n.e., a więc niemal współcześnie z Księgą duchów i dziwów.<br />
W starożytności, gdy nie było jeszcze nieba i ziemi, gdy wszystko było bezkształtne i mroczne, w owej ciemności narodziły się dwa bóstwa. One to wyznaczyły granice Niebu i Ziemi, po czym oddzieliło się wszystko co mroczne od tego, co jasne i odróżniło się od siebie osiem kierunków.<br />
We fragmencie tym występują dwa specyficzne terminy: „in”, przetłumaczony tu jako „mroczny”, a znaczący wszystko co ciemne, ciężkie, mętne oraz „jang”, przetłumaczony tu jako „jasny”, a znaczący wszystko co świetliste, czyste, lekkie. Wspomnianych tu „osiem kierunków” to oczywiście cztery podstawowe kierunki geograficzne i cztery kierunki pośrednie.<br />
Interesujące może być to, że napisany w II wieku n.e. komentarz do tego dzieła wyjaśnia, że owe dwa - nie nazwane tutaj - bóstwa to bóstwo In i bóstwo Jang, co wydaje się całkowicie zbytecznym wyciąganiem wniosków z samego tekstu, a jest bardzo typowe dla ówczesnej mentalności Chińczyków.<br />
Tak oto filozofia powfaca do schematu pierwotnego chaosu, z którego oddzieliły się niebo i ziemia dzięki interwencji jakiejś pary bóstw. Jest to jednak koncepcja filozoficzna i z mitologią ma niewiele wspólnego. Jak się jednak okaże wkrótce, taki właśnie obraz chaosu, z którego boski sprawca czyni świat, jest bardzo bliski pewnemu mitowi, który w sposób najpełniejszy przedstawia powstanie świata.<br />
<br /></div>
<h4>
<span style="font-size: large;">Kuei-mu, czyli Matka Biesów</span></h4>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Stosunkowo późno zanotowano imię tej, która miała - wedle jednej z interpretacji - stworzyć świat na zasadzie jednorazowego aktu urodzenia go. Kuei-mu, czyli Matka Biesów, pojawia się po raz pierwszy w dziele zatytułowanym Objaśnienie rzeczy dziwnych, czyli Szu-i-ki, napisanym przez Żen Fanga, który żył w drugiej połowie V wieku n.e. Samo dzieło relacjonuje z pewnością wątki wcześniejsze, jest jednakże o tyle niewiarygodne, iż wiadomo dziś, że później wiele do niego dopisano.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCiHcS3uFRm-0LOOR1TJkrGST903qgkdMC9Y3JEguBi8ohTyTZUwecTuYcKlAVKvKwNthTmTNXzcToPv68rj7NWxcl4iMd7Ckz-TM2GrRiW-gt6s7mRt9SCFNwjNxiEuaO4Wu1aXVr0DFn/s1600/Clipboard01.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiCiHcS3uFRm-0LOOR1TJkrGST903qgkdMC9Y3JEguBi8ohTyTZUwecTuYcKlAVKvKwNthTmTNXzcToPv68rj7NWxcl4iMd7Ckz-TM2GrRiW-gt6s7mRt9SCFNwjNxiEuaO4Wu1aXVr0DFn/s640/Clipboard01.jpg" height="390" width="640" /></a></div>
<br />
Mówi w każdym razie Żen Fang (jeśli akurat ten fragment rzeczywiście on napisał), iż:
<br />
W Południowym Oceanie, na górze zwanej Górą Małego Szczęścia, czyli Siao-ju, żyje Matka Biesów, która potrafi zrodzić niebo, ziemię i biesy. Za jednym razem rodzi ona dziesięć biesów. Rano je rodzi, a wieczorem pożera. Jest tożsama z bóstwem zwanym Kuei-ku, czyli Ciotka Biesów, znanym dziś w okolicy Ts’angwii. Głowę ma ona tygrysią, a łapy smocze. Brwi ma takie jak stwór zwany „mang”, a oczy takie jak smok wodny zwany „kiao”.<br />
Istnienie owej Matki czy też Ciotki Biesów odnotowujemy tu raczej dla porządku, nic bowiem o niej bliżej nie wiadomo, a jest możliwe, że wiadomość o niej została do dzieła Żen Fanga dopisana całkiem późno. Co więcej, nie można wykluczyć, że najważniejszą - z naszego punktu widzenia - frazę w tym fragmencie należy rozumieć: „potrafi ona zrodzić biesy nieba i ziemi”, a nie tak, jak to podaliśmy poprzednio. Przy takim zaś rozumieniu Kuei-mu nie ma w ogóle nic wspólnego z tworzeniem świata.<br />
Gdyby jednak pozostać przy tej pierwszej interpretacji - jak to czynią uczeni chińscy — to Kuei-mu staje się w mitologii chińskiej stworem całkowicie wyjątkowym: jest twórcą świata wydawanego z łona. Jeżeli mimo wszystkich zastrzeżeń poruszamy tu w ogóle tę kwestię, to właśnie dlatego, że sama koncepcja wydania świata z łona bóstwa może być bardzo stara, a przy tym wiąże się ona znów w jakiś sposób z Oceanem Południowym, co chyba nie jest przypadkiem. Nie bez znaczenia dla tego, o czym będzie mowa dalej jest i to, że bóstwo zwane Ciotką Biesów jest wyraźnie związane z rejonem Ts’angwu, czyli terenami dzisiejszej prowincji Kuangsi na południu Chin.<br />
<br /></div>
<h4>
<span style="font-size: large;">P’an-ku - stwórca świata</span></h4>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Mit o P’an-ku jest nie tylko najpełniejszą wersją chińskiego mitu kosmogonicznego, ale - co ważniejsze — łączy w sobie obie omówione dotąd wersje, a mianowicie wątek pierwotnego chaosu z wątkiem twórcy świata. Jak pamiętamy, pierwszy z tych wątków jest stosunkowo dawno zaświadczony, drugi zaś znany jest z zapisów dość późnych.<br />
Mit o P’an-ku nie należy też do warstwy najstarszej, znany jest bowiem dopiero z zabytków datowanych na III wiek n.e., a więc zdecydowanie pohanowskich. Nic zatem dziwnego, że jedni uczeni próbują traktować ten mit jako bardzo stary, inni uważają go za stosunkowo późny, jedni wiążą go w ogóle z tradycją niechińską, twierdząc, śe został przejęty od niechińskich ludów zamieszkujących południe Chin, inni wskazują, że został przez ludy niechińskie przejęty właśnie od Chińczyków, a są też tacy, którzy próbują w nim odnaleźć elementy buddyjskie. Niezależnie od tych różnych koncepcji, których omawianie jest tu niemożliwe, faktem jest, że mit ten należy do niezwykle interesujących.<br />
Dogodnym punktem wyjścia dla przedstawienia wątku mitologicznego o P’an-ku wydaje się fragment nie istniejącego dziś w całości traktatu San-wu li-ki. Autorstwo tego dzieła przypisuje się zgodnie Su Czengowi, który żył w III wieku n.e. Jest przy tym ważne, iż z tego, co dziś wiemy o dziele Su Czenga, dotyczyło ono głównie opowieści rozpowszechnianych wśród niechińskich ludów Chin południowych. Interesujący nas passus, uchodzący za najstarszą informację na ten temat, zachował się w encyklopedii T’ai-p’ing ju-lan, dziele ukończonym w 983 roku n.e., lecz znanym z dwóch wersji datowanych na 1572 i 1812 rok. Oto, co pisze Su Czeng:<br />
Niebo i ziemia były w stanie chaosu, podobne do kurzego jaja, w którego wnętrzu narodził się P’an-ku. Po osiemnastu tysiącach lat niebo i ziemia oddzieliły się od siebie. Jasne i czyste stało się niebem, a ciemne i mętne stało się ziemią. Pośrodku był P’an-ku, który co dzień dziewięćkroć się przekształcał. Stał się on duchem w niebie, a świętym mędrcem na ziemi. Co dzień niebo stawało się wyższe o jedną stopę. Co dzień ziemia o jedną stopę była grubsza. P’an-ku co dzień stawał się o jedną stopę wyższy. I było tak przez osiemnaście tysięcy lat. Niebo stało się bardzo wysokie, a ziemia bardzo gruba, P’an-ku zaś urósł ogromnie. Dlatego też niebo oddalone jest od ziemi o dziewięćdziesiąt tysięcy stajań.<br />
Wedle tej relacji P’an-ku spełniał rolę Atlasa podtrzymującego tworzące się niebo, a czynił to przez osiemnaście tysięcy lat (wszystkie te ogromne liczby są niewątpliwie z ducha buddyjskie). Inne wersje przypisują P’an-ku również pierwszy impuls w stworzeniu świata. Miał on przyczynić się bezpośrednio do oddzielenia się nieba od ziemi, do rozerwania pierwotnego chaosu.<br />
Urodziwszy się wewnątrz wielkiego jaja zawierającego pierwotny chaos, miał P’an-ku rosnąć i rosnąć, aż wreszcie ciężko mu było oddychać. Zasnął więc, by się obudzić gwałtownie po osiemnastu tysiącach lat. Przetarł oczy, lecz niczego nie ujrzał. Wokół był tylko nieprzenikniony mrok. Wówczas serce jego napełniło się smutkiem. Chcąc się wydostać z tego ogromnego jaja, chwycił topór i uderzył nim w ciemność. Rozległ się ogłuszający łoskot i jajo pękło. Niebo poczęło się oddzielać od ziemi.<br />
Tajemniczy topór, który P’an-ku znalazł wewnątrz pierwotnego chaosu, wydaje się elementem późniejszym. Warto w związku z tym przytoczyć jeszcze jedną informację o czynach P’an-ku. Tym razem chodzi o relację zanotowaną bardzo późno, bo w dziele Czou Ju z początków XVII wieku n.e.:<br />
P’an-ku odpychał niebo dalej w górę i pchał ziemię w dół. Lecz ciągle jeszcze niebo i ziemia były ze sobą złączone. Wówczas P’an-ku ujął w lewą rękę dłuto, a w prawą topór i począł nimi uderzać. A że siłę miał ogromną, udało mu się oddzielić wreszcie niebo od ziemi.<br />
Obie te wersje mają jedną cechę wspólną: oto w momentach krytycznych pojawiają się na zasadzie deus ex machina narzędzia potrzebne P’an-ku do dokonania dzieła, przy czym im późniejsza wersja, tym bogatszy arsenał narzędzi ma P’an-ku do dyspozycji.<br />
Wszędzie jest mowa o tym, że P’an-ku podpierał oddalające się w górę niebo, by się na powrót nie połączyło z ziemią w pierwotny chaos. Stał więc P’an-ku przez całe wieki, aż wreszcie nadszedł kres jego misji. O tym, co się wówczas stało, dowiadujemy się z zachowanych fragmentów innych dzieł.<br />
W interesującym traktacie Ma Su (1620-1673) zatytułowanym I-szy zachował się cytat z Wu-jun li-nien-ki, rozprawy przypisywanej również wymienionemu już Su Czengowi, z którego dowiadujemy się, że P’an-ku, kjtóry narodził się jako pierwszy, przed śmiercią przeobraził swe ciało:<br />
Jego oddech stał się wiatrem i chmurami, jego głos przeobraził się w grom i błyskawicę. Jego lewe oko stało się słońcem, prawe zaś przemieniło się w księżyc. Cztery jego kończyny stały się czterema biegunami świata, a jego pięć członków stało się pięcioma wielkimi górami.- Krew jego dała początek rzekom. Jego żyły stały się drogami na ziemi, a ciało glebą pól. Włosy przekształciły się w gwiazdy i planety. Jego zarost stał się trawami i drzewami. Jego zęby i kości przemieniły się w złoto i w nefryt. Jego nasienie i jego mózg stały się perłami i jaspisem, a pot jego stał się deszczem i rosą.<br />
Tak więc P’an-ku, umierając, nadał ostateczny kształt ziemi i niebu, hojnie obdarzając stworzony przez siebie z chaosu wszechświat. Przytoczona tu wersja, choć najstarsza ze znanych, jest tylko jedną z wielu różniących się szczegółami. Żen Fang, autor wspomnianego już Objaśnienia rzeczy dziwnych, pisze:<br />
Dawni mędrcy mówili, że z łez P’an-ku powstały rzeki i strumienie, z jego oddechu powstał wiatr, z głosu - grom, a ze źrenic — błyskawice. Mówią też starożytni, że z radości P’an-ku bierze się pogoda, a z jego złości - niepogoda.<br />
Warto też przytoczyć, co Su Czeng mówi o wyglądzie P’an-ku. Tym razem jest to znów fragment z jego Wu-jun li-nien-ki, zachowany w dziele Kuang-po wu-czy powstałym w epoce Ming: Jeśli zaś o P’an-ku chodzi, to głowa jego była podobna do głowy smoka, ciało zaś przypominało węża. Gdy wdycha on, powstają wiatry i deszcze, gdy wydycha, powstają grom i błyskawica. Gdy otwiera oczy, dzień się staje, gdy je zamyka, nastaje noc.<br />
Ten fragment jest niezwykle interesujący nie tylko dlatego, że ukazuje sprzeczności w relacji tego samego autora, ale przede wszystkim dlatego, że przypisane w nim P’an-ku kształty łączą go wyraźnie z innymi postaciami mitologii chińskiej, w tym także i mitologii przedhanowskiej, oraz dlatego, że w tekście tym P’an-ku jest potraktowany jako wiecznie istniejący duch, sprawca zmian na świecie. Kształty, jakimi został obdarzony, pozostają w jawnej sprzeczności z jego wyraźnie ludzką postacią, w jakiej występuje w innych fragmentach dzieła tego samego autora.<br />
Są więc w tym micie sprzeczności, które każą go traktować jako zlepek różnych wątków. Z jednej bowiem strony P’an-ku stworzył świat, a następnie umarł, uzupełniając przez swą śmierć akt tworzenia, z drugiej zaś bywa P’an-ku przedstawiany jako stale istniejący duch smokogłowy. Do mitu o P’an-ku powrócimy jeszcze, teraz warto wskazać pewne jego podobieństwo do wątków wcześniejszych.<br />
<br /></div>
<h4>
<span style="font-size: large;">Czu-lung, czyli Smok z Pochodnią</span></h4>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Smok z Pochodnią legitymuje się bardzo starym rodowodem. Wspomina o nim już K’u Juan w swym poemacie Pytam niebiosa, którego jeden z dwuwierszy brzmi:<br />
Dokąd nie dotrze blask słoneczny?<br />
Czu-lung swą co oświetla lampą?<br />
O wymienionym tu Smoku z Pochodnią najstarsze komentarze powiadają, że żyje w krainie północnego zachodu, gdzie nigdy nie dociera słońce i dlatego trzyma w pysku pochodnię rozpraszając nią mrok. Tak samo widzą zresztą Smoka z Pochodnią autorzy traktatu Huai-nan-tsy:<br />
Czu-lung, czyli Smok z Pochodnią, żyje we Wrotach Dzikich Gęsi, czyli Jen-men, na północnym stoku góry Wei-ju i nigdy nie widzi słońca.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgQFCeIcL2MnODYrDRxbj1v_us80x9Qq8ulHfpkd6Hpkkk9YLaS87ZhcS_aqV1pzsygrbLhC1TaZC3AhEF6NDxy4rcR1-rGjEpsfVNZrP07J9bzK_Qk2fJwNhc7nIqNT1TUpwCymTOHd_BX/s1600/Clipboard02.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgQFCeIcL2MnODYrDRxbj1v_us80x9Qq8ulHfpkd6Hpkkk9YLaS87ZhcS_aqV1pzsygrbLhC1TaZC3AhEF6NDxy4rcR1-rGjEpsfVNZrP07J9bzK_Qk2fJwNhc7nIqNT1TUpwCymTOHd_BX/s640/Clipboard02.jpg" height="640" width="460" /></a></div>
<br />
<br />
Do tego fragmentu Kao Ju (II w. n.e.) dodaje komentarz:<br />
Smok ten trzyma w pysku pochodnię i oświetla nią wielki mrok.<br />
O samej zaś górze Wei-ju ten sam autor pisze:<br />
Góra Wei-ju znajduje się na ocienionym stoku Północnego Krańca i nigdy tam nie dociera słońce.<br />
Podobnie mówi Hung Hing-tsu (1090-1155) w jednym ze swych komentarzy, w którym przytacza fragment zaginionego dzieła z I wieku n.e. znanego pod tytułem Han-szy szen-wu:<br />
Na północnym zachodzie nieba nie starcza, toteż nie ma tam pierwiastków życia, nic tam nie ginie i nic nie powstaje. Dlatego też żyje tam smok, który trzyma w paszczy lampę i oświetla nią niebiańskie wrota.<br />
Do wyjaśnienia kwestii, dlaczego na północnym zachodzie zabrakło nieba, wrócimy później. Tu ważne jest, że obie wersje z epoki Han przypisują Smokowi z Pochodnią określone funkcje.<br />
Czu-lung wymieniony jest także w Księdze gór i mórz, gdzie zresztą nazywany jest też Czu-in, czyli Pochodnia Ciemności, choć - być może - są tu scalone dwa różne wątki.<br />
Raz się mówi o tym smoku w kontekście dość niejasnym, który wedle jednego z komentatorów należy rozumieć tak:<br />
Czu-lung ma oczy wyłupiaste, a jego powieki zamykając się tworzą linię prostą.<br />
W innym fragmencie tej samej księgi informacje o Czu-lungu są dokładniejsze i obszerniejsze zarazem:<br />
Poza Oceanem Północno-Zachodnim, na północ od Czerwonej Wody, jest góra zwana Pięknym Ogonem, gdzie żyje bóstwo o twarzy ludzkiej, a ciele wężowym, lecz całe koloru czerwonego. Oczy ma ono wyłupiaste, a powieki jego zamykając się tworzą linię prostą. Kiedy zamknie ono powieki, następuje mrok; kiedy spojrzy, nastaje jasność. Nie je ono, nie śpi i nie oddycha. Odwiedzają je wiatry i deszcze, ono zaś rozprasza Dziewięć Mroków i dlatego nazywa się je Smokiem z Pochodnią.<br />
W trzecim wreszcie miejscu czytamy:<br />
Bóstwo góry Czung nazywa się Czu-in, czyli Pochodnia Ciemności. Kiedy patrzy ono, dzień się staje; kiedy oczy przymyka, noc następuje. Kiedy dmuchnie, zima nadchodzi; kiedy zaś oddech wciąga, lato się staje. Nie pije ono, nie je, nie oddycha. Kiedy zaś odetchnie, wieje wiatr. Ciało tego bóstwa jest długie na tysiąc stajań. Twarz ma ono ludzką, a ciało żmji, lecz jest całe koloru czerwonego. Mieszka zaś ono u stóp góry Czung.<br />
Nie ulega zatem kwestii, że pod tymi dwoma różnymi imionami Czu-lung i Czu-in kryje się to sauno bóstwo w dwu lokalnych odmianach, przy czym, w odróżnieniu od Czu-lunga, Czu-in jest także sprawcą następstwa pór roku oraz źródłem wiatru. Dla nas jednak ważne jest to, że Księga... przypisuje obu tym bóstwom powodowanie następstwa dnia i nocy. Okazuje się przy tym, że wszystko to, czego sprawcą jest Czu-lung oraz Czu-in jest tym samym, czego sprawcą wedle Su Czenga jest P’an-ku. W dodatku, opisując P’an-ku, autor ten wyraźnie udziela mu postaci obu tamtych bóstw: smoczej głowy osadzonej na ciele żmii. Różnica między Smokami z Pochodnią a P’an-ku sprowadza się do tego, że P’an-ku jest sprawcą gromu i błyskawicy, czego się obu tamtym smokom nie przypisuje. Nie ulega wszakże wątpliwości, że P’an-ku odziedziczył znaczną część cech Smoka z Pochodnią.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Inny mit o P’an-ku</b></span><br />
<br />
Dotarły do nas opowieści o P’an-ku, opowieści, w których jest on przedstawiony w zupełnie innym świetle. Ten mający odmienne źródło zespół mitów znany jest z wielu zabytków. Starsze z nich to Zapiski o poszukiwaniu bóstw z IV wieku n.e., których autorem jest Kan Pao, oraz fragmenty tak zwanej Biografii Południowych Barbarzyńców zawartej w Kronice Późniejszej Dynastii Han, napisanej przez Fan Je u schyłku IV wieku n.e. i na początku V wieku. Nie można wykluczyć, że podana przez Fan Je relacja opiera się na tradycji lub na dokumentach sięgających epoki Han, choć obecnie brak na to dowodów bezspornych. Jest przy tym ważne, że ten cykl opowieści znajduje potwierdzenie w starszej, hanowskiej tradycji ikonograficznej oraz w przekazach ludowych narodowości niechińskich, żyjących obecnie w Chinach. Oto w ogólnym zarysie treść tego mitu wedle obu wymienionych tu zabytków:<br />
W starożytności, za panowania cesarza Kao-sina, żonę tego władcy zaczęło razu pewnego boleć ucho. Ból trwał przez trzy lata, a żaden z lekarzy nie mógł go uśmierzyć. Po trzech latach z ucha władczyni wyszedł maleńki czerw, długości około trzech cali, przypominający jedwabnika. Ból ustąpił natychmiast.<br />
Zdumiona władczyni położyła złotego czerwia na tykwie („ku”) i przykryła go talerzem („p’an”). Po pewnym czasie tak ukryty czerw przekształcił się w pięknego psa, któremu nadano imię P’an-ku (to jest właśnie talerz-tykwa). Pies ten stał się ulubieńcem władcy, którego nie odstępował na krok.<br />
Pewnego dnia zbuntował się książę Fangu, lennik Kao-sina. Lękając się o los swego władztwa zwrócił się Kao-sin do urzędników obiecując córkę za żonę temu, kto przyniesie głowę buntownika. Jednakże nikt z podwładnych Kao-sina nie kwapił się, by spełnić prośbę władcy. Wojska buntownicze były liczne, a szanse powodzenia takiego przedsięwzięcia niewielkie. Na domiar złego zniknął z dworu Kao-sina jego ukochany pies. Wszędzie szukano go bezskutecznie. Zmartwiony władca uznał zniknięcie psa za zły znak.<br />
Tymczasem P’an-ku udał się do obozu buntownika. Ten, ujrzawszy umiłowanego psa Kao-sina, uznał jego przybycie za wróżbę sukcesu i z tej okazji wydał wielką ucztę. W czasie bankietu buntownik wypił sporo i znużony zasnął w swym namiocie. Wtedy P’an-ku odgryzł mu głowę i powrócił z nią na dwór Kao-sina.<br />
Gdy Kao-sin zobaczył psa niosącego w pysku głowę księcia Fangu, ogarnęła go ogromna radość. Rozkazał, by psu dano natychmiast wiele smakowitego mięsa. Lecz P’an-ku powąchał tylko talerz i odszedł w kąt komnaty. Przestał w ogóle jeść i nie odpowiadął na wezwania.<br />
Wreszcie stroskany władca zapytał go, dlaczego nie chce jeść. Czyżby chciał, by władca dotrzymał słowa i oddał mu swą córkę za żonę? Wszak Kao-sin gotów jest dotrzymać słowa, ale wydanie córki za psa jest przecież niemożliwe.<br />
Na to P’an-ku odrzekł ludzkim głosem:<br />
„Panie, nie smuć się. Trzeba tylko, byś ukrył mnie na dni siedem i na siedem nocy pod złotym dzwonem, a wówczas przeobrażę się w człowieka”.<br />
Władca zdziwił się bardzo, lecz wykonał polecenie psa. I tak przez kolejne dni i noce P’an-ku przebywał zamknięty pod złotym dzwonem. Wreszcie szóstego dnia niecierpliwa księżniczka, bojąc się, że P’an-ku umrze z głodu, uniosła dzwon i zajrzała. Ciało P’an-ku miało już ludzką postać, ale jego głowa była jeszcze głową psa. I głowa ta nie mogła już przybrać ludzkiego kształtu. P’an-ku wybiegł spod dzwonu, narzucił na siebie szaty, a księżniczka nałożyła na głowę psią maskę. Stali się mężem i żoną, lecz musieli ujść do krain południowych, by osiąść w dzikich górach, z dala od iudzi.<br />
Małżeństwo żyło w wielkiej zgodzie. Dochowało się trzech synów i jednej córki. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzHW5pfbJGmN_K1U-tFqaHcGugeWSg6hSvn475-x5lMasAZ_fH4xg3NnLqwL-2XaZBCJ-7zgupazrPHDvdwFVSF4YCEArfuK7FqQv_ZkvTqPE0RLKUklxS-_JdYhaEJOZblRbcE_gK2jPO/s1600/Clipboard03.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgzHW5pfbJGmN_K1U-tFqaHcGugeWSg6hSvn475-x5lMasAZ_fH4xg3NnLqwL-2XaZBCJ-7zgupazrPHDvdwFVSF4YCEArfuK7FqQv_ZkvTqPE0RLKUklxS-_JdYhaEJOZblRbcE_gK2jPO/s640/Clipboard03.jpg" height="640" width="468" /></a></div>
7. P’an-ku - niebiański pies, XVII w.<br />
<br />
Po pewnym czasie udali się wszyscy na dwór Kao-sina, by dziadek nadał wnukom imiona. Ponieważ starszego syna zaraz po urodzeniu położono na talerzu, otrzymał imię P'an, czyli Talerz. Średniego syna położono po urodzeniu w koszu i dlatego otrzymał imię Lan, czyli Kosz. Dla najmłodszego nie umiano znaleźć stosownego imienia. Gdy się tak zastanawiano, nagle zagrzmiało. Dlatego też najmłodszemu synowi dano imię Lei, czyli Grom. Gdy córka dorosła, wydano ją za dzielnego wojownika i dano jej imię Czung, czyli Dzwon.<br />
Potomstwo czworga dzieci P’an-ku i jego żony zawierało między sobą związki, dając początek ludowi, uważającemu P’an-ku za swego przodka.<br />
Mamy tu do czynienia z mitem, który bez wątpienia wyrósł na podstawie pierwotnych wierzeń animistycznych i totemicznych, co jest całkowicie oczywiste, jeżeli się pominie wszelkie późniejsze uzupełnienia czy wyraźne interpolacje. Do tych ostatnich należy z pewnością fragment zawierający etymologię niejasnego imienia P’an-ku, a jest on o tyle interesujący, że wykazuje paralele z próbami wyjaśnienia imienia innego z bóstw - Fu-hi - o którym będzie mowa w jednym z następnych rozdziałów. Podać tu można tylko, że tego typu etymologie ludowe były znane i bardzo popularne w epoce Han, zwłaszcza zaś w czasach Późniejszej Dynastii Han - w pierwszych dwóch wiekach n.e.<br />
Cały sztafaż historyczny, którego zadaniem jest - jakże typowe dla ówczesnej mentalności chińskiej - ścisłe osadzanie zdarzenia mitycznego w konkretnym okresie dziejów narodu, uznać trzeba za późniejsze uzupełnienie pierwotnej legendy.<br />
Po odrzuceniu tych elementów ukazuje się P’an-ku traktowany jako zwierzęcy przodek plemienia, przy czym w przywdziewającej maską totemiczną księżniczce odgadujemy bez trudu szamankę wchodzącą z totemem w stosunki seksualne.<br />
W micie tym jest więc P’an-ku zwierzęcym przodkiem określonego plemienia, a nie stwórcą całego świata. Nie może też ulegać kwestii, że ten mit totemiczny ma cechy bardzo archaiczne. Czy jednak wynika z tego, że mit o P’an-ku jako stwórcy całego-świata jest późniejszą wersją pierwotnego mitu plemiennego? Taka hipoteza byłaby kusząca, lecz dla jej poparcia nie ma żadnych prawie argumentów w dostępnych nam dziś materiałach, choć są między obu mitami pewne punkty styczne. Przypomnijmy tylko, że P’an-ku z mitu o stwórcy świata jest twórcą gromu, który powstał z jego głosu i porównajmy to z wersją plemienną, wedle której Grom jest synem P’an-ku.<br />
Niemożliwe jest także powiązanie mitu plemiennego z jakimś znanym nam plemieniem, nie da się go też osadzić w konkretnych warunkach historyczno-geograficznych. Warto tylko wspomnieć, że wiąże się wyraźnie z regionami południowymi, podobnie jak mit o Matce Biesów.<br />
W świetle tych wyrywkowych informacji, jakie znajdujemy w dostępnych nam dziś zabytkach, wydaje się, że oba mity o P’an-ku nie mają wiele ze sobą wspólnego, choć ciągle odnosi się wrażenie, iż krążymy w kręgu tych samych elementów w różnym układzie. O ile bowiem P’an-ku, sprawca zmian w świecie, odziedziczył wiele cech Smoka z Pochodnią, o tyle P’an-ku - pies czy też psiogłowy człowiek z mitu totemicznego - dziedziczy psie kształty Hun-tuna, czyli Chaosu.<br />
<br /></div>
<h4>
<span style="font-size: large;">Pochodzenie ludzi</span></h4>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
<br />
Podobnie jak pochodzenie świata, również i pochodzenie ludzi stało jakby poza sferą zainteresowań filozoficznych i mitologicznych starożytnych Chińczyków. Największy poeta starożytności - K’u Juan - w swym poemacie Pytam niebiosa nie zadaje żadnego pytania o pochodzeniu rodzaju ludzkiego.<br />
Dopiero w spisanym w II wieku p.n.e. na polecenie księcia Liu Ana traktacie taoistycznym zwanym Huai-nan-tsy znajdujemy najstarsze informacje o pochodzeniu człowieka:<br />
Z Chaosu zrodziły się dwa bóstwa. One to stworzyły niebo i ziemię. Z cząsteczek mętnych powstały czerwie, z czystych zaś powstał człowiek.<br />
Jest to jakby kontynuacja cytowanego już poprzednio fragmentu tłumaczącego powstanie świata jako skutek działalności dwóch bóstw - tutaj jak i poprzednio - nie nazwanych. Jest to oczywista konstrukcja filozoficzna, z mitologią niewiele mająca wspólnego. Bliższy ludowym zapewne wyobrażeniom na temat pochodzenia ludzi jest inny fragment tego samego traktatu:<br />
Żółty Cesarz stworzył męskie i żeńskie narządy, Szang-p’ing stworzył uszy i oczy, a Sang-lin ramiona i ręce. I w ten oto sposób możliwe się stało siedemdziesiąt przekształceń Nii-kua.<br />
W tym - tak sprzecznym z poprzednio przytoczonym - fragmencie powstanie ludzi przypisuje się wspólnemu działaniu trzech czy nawet czterech bóstw: Żółtemu Cesarzowi, Szang-p’ingowi i Sang-linowi, przy czym rola Nii-kua jest niejasna. Problem polega na tym, że o ile Żółty Cesarz jest postacią dobrze znaną, a i Nii-kun należy do najpopularniejszych bóstw mitologii chińskiej, o tyle Sang-lin nie bardzo do tej wersji pasuje w świetle tego, co o nim wiemy, a o Szang-p’ingu nic w ogóle nie wiadomo. Ów niepokojący Sang-lin to dosłownie Las Morwowy, święty gaj kraju Sung. W żadnym z najstarszych zabytków Sang-lin nie występuje nigdy jako nazwa bóstwa, jak to chce wyraźnie Huai-nan-tsy. Tak więc wypada uznać, że traktat ten przekazuje jakąś, skądinąd całkiem nieznaną, tradycję.<br />
Wymieniona w tym fragmencie Nii-kua jest wedle najstarszych, choć pochodzących dopiero z epoki Han, zapisów uważana - za tę, która stworzyła rodzaj ludzki. Ing Szao (zmarły pod koniec II wieku n.e.) podaje w swym traktacie Feng-su t’ung-i:<br />
Mówi się wśród ludu, że kiedy niebo i ziemia oddzieliły się już od siebie, nie było jeszcze ludzi. Wówczas Nii-kua zaczęła lepić ludzi z gliny. Było to dzieło tak mozolne, że nie była w stanie go ukończyć. Tedy wzięła gałązkę i zanurzyła ją w błocie. Wyciągnęła ją i otrzepując błoto tworzyła ludzi. Dlatego też możni i czcigodni powstali z gliny, biedni zaś i niskiego stanu urodzili się ze strząsanego błota.<br />
Interesujące są w tym przekazie dwa elementy. Oto Nii-kua tworzy człowieka sama, bez niczyjej pomocy, i to tworzy go z gliny, co jest rzadkie w tradycjach mitologicznych wielu narodów. Ważne jest także i to, że Nii-kua nie ogranicza się do stworzenia pary prarodziców rodzaju ludzkiego, lecz tworzy wielu ludzi równocześnie, jakby od razu chciała zaludnić nimi całą ziemię. Oderwanie aktu tworzenia ludzi od zwykłej prokreacji może być elementem dość archaicznym.<br />
Nie ulęga też kwestii, że koncepcja różnego pochodzenia szlachetnych i prostego ludu jest w tym micie elementem późniejszym. Łatwo w niej odnaleźć odbicie myślenia kategoriami klasowymi. Ważne tez wydaje się, że wedle tej koncepcji człowiek, jako stworzony przez boginię - i to niezależnie od późniejszych różnic klasowych w akcie twórczym - różni się od wszelkich pozostałych istot żywych.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgamVPY3fHdJe5_ISCO9O7_bPyrgG07SD7EFN9StUz5xZ5isdO2lLhnihMH6IQCQuHqRQZiOeeEm0_PBo9NNEVFq7C2dzYdAbdZsRKr51WQUI8yCnrJvsXzVi9YtknUMYwEBQNbDrWOphzz/s1600/Clipboard04.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgamVPY3fHdJe5_ISCO9O7_bPyrgG07SD7EFN9StUz5xZ5isdO2lLhnihMH6IQCQuHqRQZiOeeEm0_PBo9NNEVFq7C2dzYdAbdZsRKr51WQUI8yCnrJvsXzVi9YtknUMYwEBQNbDrWOphzz/s640/Clipboard04.jpg" height="192" width="640" /></a></div>
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiPby5HEKYLzM5xiFplGxTo0HRyRIupA3bkzEUOAhzOuRfwmos5xBzZF69nP_LYbP7a5ZF_DpIhR6msR45pvVcOnFG9U2YxlPI0jWzfFbsIXnBcLkaCa3YfTfkRUYBqNJdSL2Y9vcy3b13a/s1600/Clipboard05.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiPby5HEKYLzM5xiFplGxTo0HRyRIupA3bkzEUOAhzOuRfwmos5xBzZF69nP_LYbP7a5ZF_DpIhR6msR45pvVcOnFG9U2YxlPI0jWzfFbsIXnBcLkaCa3YfTfkRUYBqNJdSL2Y9vcy3b13a/s640/Clipboard05.jpg" height="164" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Inna wersja, znana ze stosunkowy późnej relacji, przypisuje stworzenie ludzi parze Nii-kua i Fu-hi. Mit ten przekazał tangowski poeta Li Jung (zmarły w 741 roku n.e.) w swym Tu-i-czy:<br />
W dawnych czasach, gdy świąt był już stworzony, w górach K’unlun żyta Nii-kua ze swym bratem.- Ludzi nie było jeszcze na świecie. Dlatego też rodzeństwo to postanowiło zostać mężem i żoną. lecz ogarnął ich wstyd. Wówczas brat zaprowadził siostrę na szczyt K’unlunu i rzekł:<br />
„Jeśli Niebo pragnie, byśmy zawarli związek, niechaj dym się ku górze prosto wzniesie. Jeśli zaś nie chce ono tego, niechaj dym się rozproszy”.<br />
I dym uniósł się ku górze. Wówczas siostra zbliżyła się do brata, lecz wpierw uplotła wachlarz, by nim zakryć swą twarz. Obecny zwyczaj trzymania przy zaślubinach wachlarza z tego się właśnie wywodzi.<br />
Relacja ta nosi cechy późniejszej modyfikacji jakiegoś starszego mitu. Do tych modyfikacji należy z pewnością motyw wachlarza, być może wymyślony przez samego Li Junga dla wytłumaczenia rozpowszechnionego: w jego czasach obyczaju. Do elementów późnych należy, też odwoływanie się do wyroków Nieba, charakterystyczne dla myśli konfucjańskiej. Jako stosunkowo późna i silnie, zmodyfikowana, opowieść Li Junga nie zasługiwałaby w ogóle na uwagę, gdyby nie pewien rys charakterystyczny. Mimo upływu wieków, można u Li Junga dostrzec wyraźnie, że Nii-kua pozostawała nadal centralną postacią mitu. Jej brat i małżonek nie jest nawet wymieniony z imienia; skądinąd wiemy, że chodzi o Fu-hi.. Oto jak trudno było przypisać parze bóstw to, co starsza tradycja z jedną tylko boginią wiązała.<br />
Z postacią Nii-kua wiąże się jeszcze wiele innych opowieści, które przytoczymy dalej. Tu na koniec trzeba przedstawić jeszcze jeden wątek, znany fragmentarycznie z jednego tylko cytatu z dzieła Sii Czenga Wu-jiin li-nien-ki:<br />
Pod wpływem wiatru wszystkie czerwie, które się zalęgły w ciele P’an-ku, przekształciły się w lud czarnogłowy.<br />
Tak więc okazuje się, że przynajmniej jedna z wersji mitu o P’an-ku, twórcy świata, także stworzenie ludzi przypisywała temu bóstwu. Nie była to jednak koncepcja, która-przynosiła zaszczyt rodzajowi ludzkiemu i można sądzić, że nie cieszyła się wielkim uznaniem, choć pochodzenie od czerwi może być echem jakiegoś mitu totemicznego. Wątek ten jest ważny i z tego powodu, że wiążę się z powstaniem rodzaju ludzkiego, który nie jest traktowany jako dzieci jednej pary prarodziców. Ów brak Adama i Ewy, prarodziców wszystkich ludzi, jest dla mitologii chińskiej bardzo charakterystyczny.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Urządzanie świata i wielki kataklizm<br />Ku-ling, czyli Wielki Duch</span></b><br />
<br />
Wróćmy teraz ku dopiero co powstałej ziemi, ku najdawniejszym jej początkom, do czasów, gdy chyba jeszcze ludzi nie było. Wiemy już, że w jednej z wersji mitu o P’an-ku - twórcy świata - temu właśnie bóstwu przypisywane jest nie tylko stworzenie świata, ale także „urządzenie ziemi”, to jest wyposażenie jej w góry i rzeki, drzewa i krzewy, chmury i błyskawice, a nawet nadanie jej rytmu następujących po sobie dni i nocy. Wiemy też, że o ile chodzi o akt twórczy, o spowodowanie wyłonienia się ziemi z pierwotnego chaosu, to P’an-ku właściwie nie miał rywali, nie była bowiem z pewnością dla niego konkurentką mało znana Matką Biesów.<br />
Odmiennie przedstawia się urządzanie ziemi, w tej bowiem materii miał P’an-ku rywali i to takich, którzy się dziś starszą od niego metryką legitymują. Znaczy to oczywiście, że starożytnych Chińczyków mniej interesował problem pochodzenia świata - i pod -tym względem zgodne są i filozofia, i religia - więcej natomiast zajmowały kwestie przemian, jakim świat ulegał. Jest to niewątpliwie odbicie warunków geograficznych powodujących konieczność nieustannej walki z żywiołami nękającymi Chińczyków" od zarania dziejów.<br />
Pośród tych, którzy się do urządzenia świata przyczynili, wymienia się Ku-linga, czyli Wielkiego Ducha.<br />
W jednym, z późniejszych zabytków, z czasów dynastii Sung (X-XIII, wiek n.e.), będącym bezwartościową z punktu widzenia historii, taoistyczną kompilacją różnych legend, znajdujemy interesujący cytat z dzieła również inspiracji taoistycznej, lecz za to<br />
pochodzącego z I wieku n.c. Co prawda, samo to dzieło nie dochowało się do naszych czasów, nie ma jednak żadnych podstaw, by zachowany jego fragment uważać za bezwartościowy. Oto/jego treść:<br />
Wielki Duch, czyli Kii-Iing, narodził się razem z Pierwotnym Tchnieniem i jest on Prawdziwą Macierzą Dziewięciu Początków.<br />
Cytat ten, dość zresztą niejasny, może się wydać dla naszych- celów mało ważny, jest jednak najstarszym zaświadczeniem istnienia Wielkiego Ducha i nabiera szczególnego znaczenia dopiero w połączeniu z tym, co się pisze nieco dalej w tej taoistycznej kompilacji legend:<br />
Wielki Duch-pochodzi z siedzenia rzeki Fen.<br />
Do tego zaś dodaje się zaraz komentarz:<br />
Owo „siedzenie rzeki Fen” znaczy tyle, co jej „górny bieg”. Ziemia jest tam bowiem pagórkowata, toteż przypomina ona pośladki.<br />
Na szczęście nie jest to, koniec wszystkich naszych wiadomości o tym duchu: około 530 roku n.e. powstał Wybór utworów literackich, czyli Wen-siian, do którego w VII wieku napisano komentarz zwany komentarzem. Li Szana od nazwiska księcia, który temu przedsięwzięciu patronował. I oto szczęśliwym zbiegiem okoliczności w Owym komentarzu zacytowano także inny fragment tego samego, zaginionego dzieła taoistycznego z I stulecia, którego fragment przytoczyliśmy:<br />
Jest Wielki Duch, który zna prawa nieba i ziemi, potrafi stworzyć góry i rzeki, sprawić, że płyną rzeki i strumienie.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgySs2BYcZFQNaH-6qR_BZUB0fqRb4Sr_Dg2jn2kpBNMk-tHq9dCGwUiKXOwwHWllGbzoj_Y_qbWaD4AWN9hANGIq6A0c7xHKfV6SLQi4FRQUHqzNc93IjP02uc_f5BvXPukhspSeO0DyuX/s1600/Clipboard09.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgySs2BYcZFQNaH-6qR_BZUB0fqRb4Sr_Dg2jn2kpBNMk-tHq9dCGwUiKXOwwHWllGbzoj_Y_qbWaD4AWN9hANGIq6A0c7xHKfV6SLQi4FRQUHqzNc93IjP02uc_f5BvXPukhspSeO0DyuX/s640/Clipboard09.jpg" height="640" width="470" /></a></div>
<br />
9. Dłoń Nieśmiertelnego w Kwietnych Górach<br />
<br />
Istnieje wreszcie jeszcze jedna informacja dotycząca tego Wielkiego Ducha, choć tym razem pochodzi z dzieła datowanego dopiero na początek VI wieku n.e. W swej Księdze wód z komentarzem, czyli Szuei-king-czu, Li Tao-juan pisze:<br />
Dawniej Kwietne Góry, czyli Huaszan, stały pośrodku Rzeki Żółtej tak, iż wody tej rzeki musiały je okrążać i toczyć się krętą drogą. Wówczas bóg rzeki, Wielki Duch, czyli Kii-ling, rękami je rozerwał i nogami odepchnął rozdzierając je na dwie części. Dziś jeszcze widoczne są ślady jego dłoni i jego stóp.<br />
Widzimy więc, że pośród tych, którzy ziemi nadali jej kształt ostateczny, znajduje się również Wielki Duch. Jest to niewątpliwie bóstwo lokalne, będące pierwotnie duchem rzeki Fen (a nawet być może tylko jej górnego biegu), głównej rzeki dzisiejszej prowincji Szansi, rzeki płynącej z północnego wschodu na południowy, zachód i uchodzącej do Rzeki Żółtej powyżej punktu, w którym skręca ona ostro ku wschodowi. '<br />
W świetle dostępnego nam dziś materiału, Wielki Duch nie ma charakteru uniwersalnego, choć w przytoczonym na samym początku fragmencie można widzieć próbę uczynienia z niego bós- twa-sprawcy wszechrzeczy.<br />
Prawdą jest, iż w czasach późniejszych bóstwo to musiało ewoluować w kierunku wykraczającym poza ramy ściśle lokalne, gdyż przypisywane mu rozdzielenie Kwietnych Gór odbyć się musiało niejako poza sferą granic terytorialnych Wielkiego Ducha, chodziło bowiem o wytyczenie nowego koryta Rzeki Żółtej. Była to więc akcja na terytorium innego ducha, otaczanego szczególną czcią Hrabiego Rzeki, czyli Ho-po, o którym będzie jeszcze mowa. Tu wystarczy powiedzieć, że ujście rzeki Fen do Rzeki Żółtej dzieli od Kwietnych Gór w linii prostej około stu kilometrów. Nie jest to oczywiście odległość zbyt duża dla bóstwa zwanego Wielkim Duchem, ważne jednak jest, że była to niewątpliwie strefa innego ducha.<br />
Tak czy inaczej, do dziś pokazują w Kwietnych Górach odcisk dłoni nazywany Dłonią Nieśmiertelnego.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>P’u-fu, czyli Prostacy</b></span><br />
<br />
Z Rzeką Żółtą związane jest również małżeństwo P’u-fu, czyli Prostaków, o których doszły nas bardzo skąpe wiadomości. Pewne jest wszakże, iż P’u-fu należy zaliczyć do tych, którzy świat mieli urządzić, wprowadzić ład w rozpasane żywioły wodne. Wszystko, co o P’u-fu wiemy, pochodzi z cytowanej już Księgi duchów i dziwów:<br />
Na wielkim pustkowiu na południowo-wschodnich krańcach ziemi żyją P’u-fu. Oboje są wysocy na tysiąc stajń i tyleż ma ich brzuch w obwodzie. Gdy się tylko niebo ustaliło, zostali wysłani, by otworzyli drogi setkom strumieni- Okazali się jednak leniwi nie chciało się im przyłożyć jak należy do roboty. Za karę wygnano ich i kazano im stać na południowym wschodzie. Mężczyźnie Obnażono słabiznę, a kobiecie srom. Nie piją oni niczego ani też nic nie jedzą i nie boją się ni mrozu, ni upału. Piją jedynie niebiańską rosę. Kiedy woda w -Rzece Żółtej stanie się znów czysta, będą mogli na powrót wytyczać koryta setkom strumieni. W czasach zamierzchłych, kiedy torowali oni koryto Rzece .Żółtej, to je tak wytyczyli, że rzeka, to jest głęboka, to znów płytka, tu płynie wąskim korytem, tam zaś ma koryto najeżone skałami. Dlatego też Jii musiał znów się zająć regulacją tej rzeki, aby jej wady się nie zatrzymywały. Niebo ukarało tęgo męża i jego żonę rozkazując im stać opartym q siebie. Żeby zaś Rzeka Żółta stała się czysta, trzeba, by przestała ona wpadać do morza, a wtedy jej wody same się oczyszczą.<br />
Przyznać trzeba, że po przeczytaniu tego fragmentu ogarnia żal, że tyle tylko o tych mitycznych, małżonkach wiemy dzisiaj. Nie wiadomo, kto polecił im wykonać tę gigantyczną robotę, a musiał być to ktoś potężny, skoro potem był władny tak okrutną im wymierzyć karę, skazując ich na wieczną mękę. Trudno oczywiście brać poważnie wspomniane w tym fragmencie Niebo jako ową siłę najwyższą. Abstrakcyjnie pojmowane Niebo jako bezosobowa siła sprawcza zupełnie nie pasuje do tej opowieści i jest ponad wszelką i wątpliwość elementem rozumowania konfucjańskiego: Pamiętać przy tym trzeba, że mit ten znamy jedynie z relacji wybitnego konfucjanisty.<br />
Tak więc pośród tych, którzy światu mieli nadać kształt ostateczny, znała też starożytność chińska małżeństwo leniwych olbrzymów, którzy tak źle wykonali powierzoną im pracę nad regulacją rzek, iż musieli zostać ukarani. Wielkie dzieło regulacji stosunków wodnych czekało nadal na swego herosa.<br />
<br />
<span style="font-size: large;"><b>Kung-kung - postać tajemnicza</b></span><br />
<br />
Pośród najstarszych mitycznych postaci świata chińskiego znajduje się Kung-kung, zwany także K’ang-huei. Właśnie pod tym drugim imieniem występuje on w cytowanym tu już poemacie K’u Juana Pytam niebiosa:<br />
Gdy runął K'ang-huei, czemu ziemia<br />
Na południowy wschód się kłoni?<br />
Wprawdzie utożsamienie wymienionego tu Kang-hueia z Kung-kungiem' jest dość późne i jak się zdaje niezbyt uzasadnione, nie ulega kwestii, że w tym - na pierwszy rzut oka niezbyt zrozumiałym - fragmencie mamy jedną z najstarszych wzmianek o kataklizmie, jaki nawiedził ziemię w dalekiej starożytności.<br />
Zanim jednak przedstawimy opowieść o tej gigantycznej katastrofie, zajmijmy się wpierw tym, co właściwie wiemy o Kung-kungu, jest on bowiem centralną postacią tego mitu.<br />
Informacji o tej postaci mamy dość dużo i to właśnie jest kłopotliwe, ponieważ poszczególne źródła różnią się od siebie znacznie i różne przypisują Kung-kungowi funkcje i czyny.<br />
Najmniej wartościowa jest pod tym względem tradycja konfucjańska, która, zgodnie z historycznym ujmowaniem wszystkiego, czyni Kung-kunga ministrem i wasalem cesarzy Jao, i Szuna. To wtłoczenie Kung-kunga w ramy racjonalnie ujętej historii kraju nie całkiem się zresztą konfucjanistom udało. W jednym z członów kanonu konfucjańskiego, w Księdze dokumentów' wymienia się Kung-kunga jako jednego z potworów wypędzonych przez cesarza Szuna.<br />
Wedle Księgi dokumentów miał Kung-kung działać w czasach Jao i Szuna. Zwraca jednak uwagę Bernhard Karlgren, że zabytki sprzed określi cesarskiego nie reprezentują w tym względzie jednolitego stanowiska. Według niektórych Kung-kung działał dużo wcześniej, w okresie poprzedzającym władanie Żółtego Cesarza, a jego postać związana jest z mitem o potopie. Tak na przykład w Kuan-tsy czytamy:<br />
Po czasach Płomiennego Człowieka, czyli Suei-żena, gdy Kung-kung był królem, wody zajmowały siedem dziesiątych obszaru, a ląd suchy ledwie trzy dziesiąte.<br />
Wedle jednej z chronologii okres Płomiennego Człowieka, czyli Suei-żena (o którym będzie jeszcze mowa później), poprzedzał czasy Żółtego Cesarza. Podobną wersję przekazują też niektóre inne zabytki bliskie kręgowi konfucjańskiemu. W Mowach królestw, czyli Kuo-jii, czytamy:<br />
Cung-kung chciał zatamować wszystkie rzeki i strumienie. Przewrócił więc wzgórza i zagrodził doliny. Przyniósł w ten sposób szkodę całej dziedzinie. Wysokie Niebo nie pomogło mu. Wywołał klęski i chaos na świecie, toteż został zniszczony.<br />
W innych zaś częściach tego zabytku mówi się, iż Kung-kung działał przed czasami Żółtego Cesarza. <br />
Dopiero zabytki z okresu dynastii Han wiążą Kung-kunga z czasami cesarza Czuan-hii i z jego walką z tym władcą, choć podobnie pisze się o tym już w Lie-tsy. Huai-nan-tsy reprezentuje wszystkie te rozbieżne stanowiska na raz, dodając jeszcze, ze Kung-kung walczył z Kao-sinem, o czym inne teksty milczą. Stanowisko, jakie znajdujemy w Huai-nan-tsy nie może dziwić, ponieważ jest to traktat pisany zbiorowo przez kilku autorów. Może to być jednak- też przejawem typowej dla owej epoki skłonności do kompromisu polegającego na podaniu różnych wersji, która to tendencja nieobca jest też Zapiskom historyka, będącym w zasadzie dziełem jednego autora.<br />
Skądinąd wiemy też, że Kung-kung został wypędzony aż do Mrocznego Wzgórza, czyli Jou-ling, gdzie miał również dotrzeć cesarz Czuan-hii.. Zarówno Czuan-hii, jak i inni wymienieni tu cesarze są postaciami mitologicznymi wtórnie wciśniętymi w ramy historii, która każe na przykład Czuan-hii panować jakieś dwieście lat przed Szunem itd.<br />
Warto więc przy okazji zauważyć, że takie wtłaczanie postaci mitycznych w ramy histerii jest jedną ze specyficznych cech cywilizacji chińskiej. O ile bowiem w mitologii greckiej mamy do czynienia z bohaterami, herosami, którzy stają się półbogami czy nawet bogami, o tyle w Chinach zachodził proces odwrotny: bogowie stawali się z biegiem czasu ludźmi,.cesarzami czy też ich wasalami. W Grecji starożytnej przejście od statusu człowieka śmiertelnego, bohatera zdarzeń historycznych, do statusu bóstwa było tak naturalne, że później - w kulturze rzymskiej - stało się możliwe uznawanie kogoś za boga na zasadzie zarządzeń administracyjnych. W Chinach racjonalistyczne wysiłki konfucjanistów prowadziły do tego, by różne dawne bóstwa traktować jako ludzi, którzy dokonali tylko czynów heroicznych, co oczywiście nie znaczy, że nie znane są w Chinach procesy odwrotne, procesy ubóstwiania ludzi.<br />
Z drugiej zaś strony zabytki nie inspirowane doktryną konfucjańską na ogół łatwiej zachowują pierwotne, boskie cechy danej postaci. W przytaczanym tu już traktacie taoistycznym, znanym pod tytułem Huai-nan-tsy, wymienia się zresztą także Kung-kunga jako jednego z Ośmiu Wiatrów, a jest to tradycja, która nie znajduje poparcia w innych materiałach.<br />
Jeszcze wyraźniej nie jako człowieka traktuje Kung-kunga Księga gór i mórz, gdzie się mówi:<br />
„Kung-kung ma twarz ludzką, ciało węża i purpurowe włosy"<br />
Informacja ta pojawia się w tym zabytku jako cytat z dzieła wcześniejszego, uważanego przez niektórych za pochodzące z IV wieku p.n.e. i. występuje pośród wiadomości tyczących Wielkiego Pustkowia Zachodniego.<br />
W podobnych regionach sytuuje Kung-kunga cytowana tu już Księga duchów i dziwów:<br />
Na Północno-Zachodnim Pustkowiu żyje człowiek, który jest głupi i prostacki jak ptak czy jakie zwierzę, a ma na imię Kung-kung.<br />
Przyznać trzeba, że ta informacja niezbyt pasuje do tego, co mówi o Kung-kungu Księga gór i mórz, a mianowicie, że Kung- i-kung jest nie tylko pozbawiony cech ludzkich, ale ma też boskie . pochodzenie. Mówi się bowiem w pewnym miejscu:<br />
Pzu-żung spłodził Kung-kunga.<br />
O tym zaś ojcu Kung-kunga twierdzi się:<br />
Czu-żung ma ciało zwierzęcia, a twarz ludzką i jeździ na dwóch smokach.<br />
Z innych jeszcze źródeł wiemy, że Czu-żung był bogiem ognia i pomocnikiem Płomiennego Cesarza, czyli Jen-ti, władającego Południem.<br />
Ten sam krąg zabytków traktuje ponadto Kung-kunga jako bóstwo nadrzędne, mające we władzy bóstwa niższej rangi. Jednym z nich jest Siang-liu, zwany też Siang-jąo, o którym Księga gór i mórz mówi:<br />
Podwładnym Kung-kuńga jest Siang-liu. Ów Siang-liu ma dziewięć głów o ludzkich twarzach osadzonych na ciele wężowym i jest koloru zielonego.<br />
Siang-liu był zresztą wyjątkowo złośliwym demonem, a pokonał go ostatecznie Wielki Jii, toteż będzie o nim jeszcze mowa.<br />
O innym pomocniku Kung-kunga dowiadujemy się z taoistycznego zbioru legend, gdzie się przytacza fragment nie zachowanego dzieła z IV wieku p.n.e. Ż tego, co się tam mówi wynika, że Kung-kung uczynił też swym pomocnikiem niejakiego Fu-jou, czyli Błąkającego się. W nieznanych okolicznościach Fu-jou został pokonany przez Czuan-hii i utonął w rzece Huai. Niektórzy badacze chińscy, powołując się na niezbyt jasne fragmenty jakiegoś tekstu, twierdzą, że po śmierci ów Błąkający się przemienił się w niedźwiedzia, brak jednak na ten temat informacji jednoznacznych.<br />
Miał też Kung-kung syna, o którym źródła taoistyczne, dość zresztą późne, mówią, że był pozbawiony wszelkich talentów, że zmarł w dzień zimowego przesilenia i stał się złym, duchem, który lęka się tylko czerwonego bobu.<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiFkOnW1VZy2Zpd4mctvcONRoNChUDMFaych-vSsHQvcX0JPbB2c3HvE4GboE70X8icfX3ZdvI0DdaBh2WE7DWVm0w6M6D1qOAKYT1jucmMjdeRo74L7wh6SPQoozfyISB3CL2FWEgXN_dH/s1600/Clipboard10.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEiFkOnW1VZy2Zpd4mctvcONRoNChUDMFaych-vSsHQvcX0JPbB2c3HvE4GboE70X8icfX3ZdvI0DdaBh2WE7DWVm0w6M6D1qOAKYT1jucmMjdeRo74L7wh6SPQoozfyISB3CL2FWEgXN_dH/s640/Clipboard10.jpg" height="640" width="486" /></a></div>
Także według zabytków starszych jak Mowy królestw, a także Tso-czuan - synem czy też potomkiem Kung-kunga był Kou-lung, który był później Księciem Ziemi, czyli Hou-t’u, pomocnikiem Żółtego, Cesarza jako Władcy Środka..<br />
Cytowane tu już dzieło Feng-su t’ung-i opowiada o innym synu Kung-kunga: .<br />
Syn Kung-kunga miał na imię Siu. Umiłował on dalekie podróże, toteż nie było takiego miejsca, dokąd by można dojechać łodzią lub wozem czy też dojść pieszo, którego by nie obejrzał. Dlatego też starożytni składali my ofiary jako bóstwu podróży.<br />
Inne zabytki z okresu dynastii Han oraz nieco wcześniejsze potwierdzają również, że istniał w starożytności zwyczaj składania ofiary przed wyruszeniem w podróż, czy nawet przed wymarszem na wyprawę wojenną, co ostatecznie można uznać też za rodzaj podróży.<br />
W świetle tych wszystkich informacji jawi się nam Kung-kung jako potężne bóstwo, dysponujące własnym dworem bóstw zależnych, bóstwo zrodzone przez boga i samo będące ojcem bóstw. Należy ponadto Kung-kung do tej ogromnej rodziny półludzi, półwęży, którzy szczególnie występują w mitologii chińskiej.<br />
Można sobie oczywiście zadać pytanie: dlaczego to o Kung-kungu mówimy teraz, bezpośrednio po informacjach o tych, którzy mieli bieg wód regulować? Otóż w micie o Kung-kungu stopiły się dwa podstawowe wątki: opowieść o potopie i próbach jego opanowania oraz opowieść kosmogoniczna o wielkim kataklizmie, którego wynikiem jest dzisiejszy kształt świata.<br />
Z tego, co o Kung-kungu i jego metodach walki z potopem wiemy z Mów królestw, można wnosić, że należał on do tych, którym się podjęte dzieło nie udało, gdyż działali przeciw naturze. Za te niepowodzenia poniósł Kung-kung karę, podobnie jak poniosło ją małżeństwo olbrzymów zwanych P’u-fu.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Wielka katastrofa</span></b><br />
<br />
W przypadku Kung-kunga o wiele ważniejszy, jest jednak wątek wielkiego kataklizmu, którego był bezpośrednim sprawcą. Oto, co na ten temat pisze się w Huai-nan^tsy:<br />
Niegdyś Kung-kung walczył z Czuan-hu o władzę i ze złości uderzył rogiem w górę zwaną odtąd Górą Niepełną (Pu-czou). Złamała się podpora niebios i zerwały się wiązania ziemi. Niebo pochyliło się na północny zachód. Dlatego też słońce, księżyc i gwiazdy w tę się kierują stronę. Ziemia zaś przestała wypełniać południowy wschód. Dlatego też w tę stronę zmierzają wszystkie rzeki i pył wszelki.<br />
Mit o wielkim kataklizmie, który spowodował pochylenie się nieboskłonu i odsłonił na południowym wschodzie kraniec świata, gdzie nie ma już ziemi, należy z pewnością do najstarszych. Łączy on w poetyckiej formie mitu wyjaśnienie tego, że gwiazda polarna, w której Chińczycy od dawna dostrzegali biegun niebieski, nie znajduje się w zenicie ich nieba, jak i wytłumaczenie tego, że ziemia, która zda się nie mieć kresu we Wszystkich kierunkach, kończy się wyraźnie na południowym wschodzie (wystarczy spojrzeć na mapę Chin), a także i to, że ku wschodowi zmierzają wszystkie rzeki. O starożytności tego mitu świadczy nie tylko przytoczony już fragment poematu Pytam niebiosa, lecz także i ten:<br />
Gdzie osiem słupów? Czemu zbrakło<br />
Jednego na południo-wschodzie?<br />
Również i w innych zabytkach z epoki przedcesarskiej znajdujemy wiadomości o tej katastrofie. Zacytujmy jeszcze fragment traktatu Lie-tsy, który pochodzi być może nawet z III wieku p.n.e., a który nawet pesymiści uważają za nie późniejszy niż z wieku IV n.e.:<br />
Dlatego niegdyś Nü-kua zbierała różnokolorowe kamienie, by naprawić tę niedoskonałość, i odłamała łapy olbrzymiego żółwia, by je ustawić jako cztery bieguny wspierające firmament niebieski. Potem, gdy Kung-kung walczył z Czuan-hü o cesarstwo, rozgniewany zderzył się z górą Pu-czou, pokruszył filary podtrzymujące niebiosa i pozrywał wiązania ziemi. Dlatego niebo skłoniło się ku północo-za- chodowi, a słońce, księżyc i gwiazdy zwracają się w tę stronę. Ziemia przestała wypełniać południowy wschód i dlatego sto rzek i strumieni (wszystkie wody) zwracają się w tamtą stronę.<br />
Z tego co mówią K’ü Jüan i Lie-tsy wynika, że dość powszechnie sądzono w starożytności, iż firmament niebieski wspiera się na olbrzymich słupach, ziemia zaś umocowana jest jakimiś wiązaniami, które ją podtrzymują. Nie jest oczywiście istotne, ile było owych słupów podtrzymujących sklepienie niebieskie. Wedle K’ü Jüana było ich pierwotnie dziewięć, później jeden został złamany. Lie-tsy mówi wyraźnie o czterech. Istnienie owych filarów niebieskich znajduje także potwierdzenie w micie o P’an-ku. Wedle dzieła Wu-jiin ii-nien-ki, napisanego przez Sü Czengâ:<br />
Cztery jego kończyny stały się czterema krańcami I świata, a jego pięć członków stało się pięcioma wielkimi górami. Wersja ta, choć z pewnością późniejsza, jest o tyle ważna, że łączy w jedną zarówno te tradycje, które mówią o czterech słupach, jak i te, które o dziewięciu wspominają. <br />
Przytoczony fragment Lie-tsy zdaje się wskazywać, że Nü-kua Wzniosła owe filary niebios, w czym się miała posłużyć łapami wielkiego żółwia. Miała też zalepić szczeliny w nieboskłonie różnokolorowymi kamieniami. Jest to więc wersja mitu przypisująca Nii-kua aktywny udział w nadaniu światu ostatecznego kształtu, przy czym wedle Lie-tsy miała dokonać tego przed walką Kung-kunga z Czuan-hii.<br />
Ten sam wątek odnajdujemy w traktacie Wang Cz’unga (żył w latach 27-97), zatytułowanym Lun-heng, czyli Rozprawy krytyczne, w następującej wersji:<br />
Kung-kung walczył z Czuan-hii o tron Syna Niebios, lecz nie mógł zwyciężyć. Ze złości uderzył głową w Górę Niepełną tak, że złamał się filar niebios, a wiązania ziemi się zerwały. Nii-kua roztopiła w ogniu barwne kamienie, aby nimi zalepić błękitne niebo. Odrąbała też nogi olbrzymiego żółwia morskiego i ustawiła je jako cztery filary niebios. Lecz nieba nie starczyło na północnym zachodzie. I dlatego słońce i księżyc tam się pochyliły. Ziemi zaś nie starczyło na południowym wschodzie. I dlatego tam się wszystkie; rzeki wlewają.<br />
Z fragmentu tego wynika, że Nii-kua dokonała swego dzieła po naruszeniu równowagi świata przez Kung-kunga. Nie można wykluczyć, że wersja Lie-tsy jest starsza i pochodzi z czasów, gdy naprawę świata po kataklizmie przypisywano Nii-kua lecz samego kataklizmu nie łączono jeszcze z walką między Kung-kungiem a Czuan-hii. Cytowany już fragment Huai-nan-tsy, choć nie zawiera wersji tak pełnej, jaką podaje Wang Cz’ung, wydaje się także reprezentować tradycję, wedle której Nii-kua dokonała naprawy świata po spowodowanej przez Kung-kunga klęsce. Widać to wyraźnie, gdy porównamy ten urywek z fragmentem pochodzącym z innego rozdziału tego dzieła:<br />
Płomień gorzał nie gasnąc. Fale burzyły się nieustannie. Wściekłe zwierzęta pożerały ludzi! Drapieżne ptaki porywały starców i niemowlęta. Wówczas Nii-kua roztopiła różnobarwne kamienie i zalepiła nimi nieboskłon. <br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgVj-pK4d0E7uXgvSkLFSkpDtLs3LLJa_8boxf1KR2PIanRplVmk9HxV6mUUf875W1rDxfcaISKurNgVCunLyiEUaNGHCXrl0MN7mCetZRdSlfsA8qOVkvoLXKzlDVd6anWM3eolK36tx07/s1600/Clipboard11.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgVj-pK4d0E7uXgvSkLFSkpDtLs3LLJa_8boxf1KR2PIanRplVmk9HxV6mUUf875W1rDxfcaISKurNgVCunLyiEUaNGHCXrl0MN7mCetZRdSlfsA8qOVkvoLXKzlDVd6anWM3eolK36tx07/s640/Clipboard11.jpg" height="640" width="446" /></a></div>
Odrąbała też nogi olbrzymiego żółwia morskiego i ustawiła je jako cztery filary.<br />
Można więc przypuszczać, że tekst Lie-tsy jest w tym fragmencie źle przekazany (na co nie zwracają uwagi badacze tego zabytku). Można chyba jednak sądzić, że w toku transmisji Lie-tsy nastąpiła zmiana kolejności zdań, wskutek czego powstała wtórnie sprzeczność w stosunku do tradycji, którą reprezentują Huai-nan-tsy i Wang Cz’ung.<br />
Nie ulega wszakże wątpliwości, że mitologia ludowa przypisywała Nii-kua — prócz stworzenia rodzaju ludzkiego - także uratowanie świata po jakimś straszliwym kataklizmie. Jednakże mimo wysiłków nie udało się bogini doprowadzić świata do stanu pierwotnego, toteż firmament niebieski pozostał pochylony ku północnemu zachodowi, a ziemia się kończy na południowym wschodzie.<br />
Jest także pewne, że potężne uderzenie Kung-kunga w Górę Niepełną spowodowało nie tylko wzajemne przesunięcie się nieba i ziemi, ale wywołało także falę pożarów i ogromną powódź. Tak oto Kung-kung, który miał niegdyś przyczynić się do regulacji stosunków wodnych, sam sprowadził na świat najstraszliwszą z klęsk żywiołowych.<br />
Później, gdy zwyciężyła tak charakterystyczna dla tradycji konfucjańskiej. tendencja uporządkowania opowieści mitologicznych i ujęcia ich w ramy historii, Nü-küa i innym bohaterom legend przypisywano wyraźne cechy ludzkie, a ich życie i działalność starano się - nie bez trudu - wpisać w konkretne ramy czasowe. Mimo że takie zaszeregowanie postaci mitologicznych rodziło liczne sprzeczności, ortodoksyjna tradycja konfucjańska utrzymywała, że byli to ludzie. Na tych właśnie przesłankach opiera się imponująca swym trzeźwym racjonalizmem krytyka tego mitu zawarta w Rozważaniach krytycznych Wang Cz’unga. W owym traktacie krytyka ta zajmuje sporo miejsca, toteż przytoczymy tylko dwa jej fragmenty. Oto, co mówi Wang Cz’ung o walce Kung-kunga z .Czuan-hu:<br />
Gdy ktoś walczy o tron Syna Niebios i nie odnosi zwycięstwa, a ze złości uderzywszy w Górę Niepełną spowoduje przez to złamanie się filaru niebios i zerwanie się wiązań ziemi, to przecież gdyby ktoś taką miał siłę, nie miałby wroga nŁ ziemi. Gdyby taką mając siłę ze wszystkimi walczył armiami, to wszyscy wojownicy byliby dla niego jak mrówki, a wojsko całe byłoby dla niego jak drobiny pyłu. Jakże ktoś taki mógłby nie zwyciężyć i wpaść przez to w złość taką, by uderzyć w Górę Niepełną? ><br />
I fragment drugi:<br />
Nie ma też nic twardszego niż góra i cięższego niż ona. Gdyby nawet dziesięć tysięcy ludzi połączyło swe siły, nie zdołaliby przecież nawet małej popchnąć góry. Zaś Góra Niepełna była wielka! Jeżeli to ona sama była filarem niebios, to złamać ją byłoby tym trudniej. Jeśli zaś ona sama nie była filarem niebios, to jeszcze trudniej uwierzyć w to, by można tak w nią uderzyć, żeby jednocześnie filar niebios złamać.<br />
<br />
<b><span style="font-size: large;">Czuan-hu — zwycięski rywal Kung-kunga i jego potomstwa</span></b><br />
<br />
Kim był ów potężny Czuan-hu, który odniósł zwycięstwo w starciu z Kung-kungiem, zwyciężył w walce o władzę? Zabytki konfucjańskie widzą w nim cesarza, następcę cesarza Szao-hao, i przypisują mu lata 2513-2435 p.n.e. jako okres panowania.<br />
Zapiski o obrządach Starszego Tai, czyli Ta-Tai li-ki, dzieło konfucjańskie z końca III wieku p.n.e. lub z początków epoki Han, podaje genealogię Czuan-hu stanowiącą próbę systematyzacji<br />
wcześniejszych, heterogenicznych danych. Wedle tego zabytku ojciec Czuan-hii to niejaki Cz’ang-i, syn Żółtego Cesarza. Był więc Czuan-hii wnukiem bóstwa centralnego i, jak się okazuje, sam był też bogiem. Jego genealogię sięgającą również Żółtego Cesarza, lecz różniącą się w szczegółach od poprzedniej, podaję Księga gór i mórz:<br />
Żółty Cesarz poślubił Lei-tsu, która urodziła mu Cz’ang-i. Ten zaś Cz’ang-i został wygnany do Słabej Wody, czyli Żo-szuei, gdzie urodził mu się Han-liu. Han-liu ma wysoko sklepioną głowę i niewielkie uszy, twarz ludzką zakończoną świńskim ryjem, pokryte łuską ciało, zrośnięte ze sobą nogi i świńskie kopyta. Han-liu wziął za żonę O-nu, córkę Nao-tsy, i ta urodziła mu Czuan-hii.<br />
W innych fragmentach tej samej księgi sugeruje się, że to sam Cz’ang-i był ojcem Czuan-hii gd2de indziej zaś dodaje się, że Han-liu miał maleńkie uszy. Są to jednak szczegóły drugorzędne. Ważniejsze jest to, że jeden z wczesnych komentatorów tej księgi pisze, iż wedle tego, co o znaczeniu znaku „czuan” mówi najstarszy chiński słownik, Czuan-hii otrzymać musiał takie właśnie imię, gdyż był podobny do swego ojca. Był więc Czuan-hii bóstwem o dość niezwykłym kształcie.<br />
Pozycję Czuan-hii w panteonie chińskim przedstawia jednoznacznie Huai-nan-tsy, traktat, którego autorzy próbowali wnieść elementy ładu w dotychczasową tradycję mitologiczną. Oto wedle tego zabytku Czuan-hii jest jednym z pięciu bóstw centralnych, jest władcą Północy, a jego pomocnikiem jest Ciemny Mrok, czyli Hiian-mińg. W świetle tych informacji okazuje się, że walka Czuan-hii z Kung-kungiem toczyła się o rzecz niebagatelną: chodziło o to, który z nich zajmie miejsce wśród bóstw najwyższych.<br />
Niektórzy badacze chińscy zastanawiają się nad tym/czy aby tradycja dziś nam znana nie przypisuje zbyt niskiej pozycji Czuan-hii. W pewnych zabytkach mówi się bowiem, że Czuan-hu „zerwał połączenie między niebem a ziemią”. Jeśli tak było rzeczywiście - zapytują niektórzy - to czy pozycja bóstwa podległego Żółtemu Cesarzowi nie była zbyt skromna dla dokonania takiego czynu?<br />
Wątpliwości te nie są jednak niczym uzasadnione. Kung-kung spowodował przecież kataklizm w skali kosmicznej, a nie był z pewnością nigdy uważany za najwyższe bóstwo panteonu, lecz zaledwie za kogoś, kto pretendował do pozycji, którą zajął Czuari-hii. Zresztą owo zerwanie połączenia między niebem a ziemią też nie jest jednoznacznie przypisywane Czuan-hu. Wyjaśnijmy wpierw jednak, o co w ogóle chodzi. Jak pisze pewien osiemnastowieczny filolog chiński Kung Tsy-czeng (1792-1841):<br />
Na samym początku rodzaju ludzkiego niebo obcowało z ludźmi i ludzie z niebem obcowali. Rano mogli oni do nieba wstępować i mogli też udawać się tam wieczorem. Niebo zaś rano z ludźmi rozmawiało i rozmawiało z nimi wieczorem.<br />
Jednym słowem, mimo iż się niebo oddzieliło od ziemi, istniało między nimi jakieś połączenie, po którym ludzie mogli wchodzić do nieba. Jest charakterystyczne, że owo połączenie było rozumiane w sensie materialnym. Różne były koncepcje, jak takie połączenie nieba z ziemią wyglądało, i do tej sprawy wrócimy jeszcze.<br />
O tym, jak doszło do przerwania tego połączenia, mówi Księga dokumentów w rozdziale Prawo karne księcia z Lii, czyli Lu-hing, uznawanym za jeden z autentycznie przedhanowskich. Tekst ten opisuje w kategoriach historycznych bunt Cz’y-jou przeciw Żółtemu Cesarzowi o czym zresztą będzie mowa nieco dalej. Tu ważne jest, że w następstwie tego buntu:<br />
Kazano Cz’ungowi i Li zerwać połączenie między ziemią a niebem tak, by nie można było więcej wchodzić ni schodzić.<br />
Ten sam temat przewija się w Mowach królestw:<br />
Król Czao zapytał Kuan Sze-fu: „Co to znaczy, gdy się w Księdze dokumentów stwierdza, iż Cz’ung i Li zerwali połączenie miedzy niebem a ziemią? Czy znaczy to, że gdyby tego nie uczynili, lud mógłby wchodzie do nieba?<br />
Tak więc nie było właściwie zgodności co do tego, kto przerwał połączenie między niebem a ziemią. Wedle jednych uczynił to Czuan-hii, wedle innych mieli tego dokonać Cz’ung i Li. Jak zwykle w takich przypadkach, badacze chińscy próbują obie wersje połączyć twierdząc, że Cz’ung i Li działali z rozkazu Czuan-hii. Pewną wskazówką dla przyjęcia takiej interpretacji jest inny fragment Mów królestw:<br />
Czuan-hii przyjął ich i polecił Władcy Południa Cz’ungo- wi panować nad niebem i jego duchami, a Li, Władcy Ognia, kazał panować nad ziemią i ludźmi.<br />
Tutaj Cz’ung i Li występują wyraźnie jako dwa bóstwa zależne od Czuan-hii. Nie koniec to jednak komplikacji z tymi dwiema postaciami. Tso-czuan (dwudziesty dziewiąty rok panowania księcia Czao z Lu) podaje informację, według której Szao-hao miał czterech młodszych braci. Jeden z nich, zwany Cz’ung, został Kou-mangiem, czyli bóstwem pomocniczym Fu-hi, Władcy Wschodu. Ten sam zabytek traktuje jednocześnie Li jako syna Czuan-hii i czyni z niego Czu-żunga, bóstwo pomocnicze Płomiennego Cesarza, Władcy Południa. Podobne wiadomości przekazują też Mowy królestw, z których dowiadujemy się ponadto, że liczne rody arystokracji feudalnej okresu Czou od tych dwóch bóstw się wywodziły.<br />
Jeszcze dalej posuwa się Księga gór i mórz, wedle której Cz’ung i Li są po prostu wnukami Czuan-hii:<br />
Na Wielkim Pustkowiu jest góra zwana Górą Słońca i Księżyca, i jest ona Osią Niebios. Przez niebiańską bramę zwaną Wu-ki wchodzą słońce i księżyc. I jest tam też bóstwo<br />
0 ludzkiej twarzy, lecz pozbawione rąk. Z jego głowy wystają dwie nogi Nazywa się ono Je. Czuan-hü spłodził niegdyś Stare Dziecię, czyli Lao-t’unga. Owo Stare Dziecię spłodziło Cz’unga i Li. Władca kazał Cz’ungowi udać się do nieba, a Li kazał zejść na ziemię.. Tam na ziemi spłodził on Je, który obrał sobie zachodnie krańce za mieszkanie i kieruje ruchem słońca, księżyca, wszystkich, gwiazd i planet.<br />
Jest więc wedle tej - stosunkowo późnej - wersji Czuan-hü dziadem Cz’unga i Li, a jego prawnukiem jest bezrękie bóstwo Je. Szkoda tylko, że cytowana tu Księga jest dziełem niejednorodnym i podaje zarazem także inne genealogie tych postaci.<br />
Z przytoczonego fragmentu Księgi gór i mórz nie wynika, że to Czuan-hü kazał swym wnukom przerwać połączenie między niebem a ziemią. Pewne jest wszakże, że Czuan-hü nie jest żadną postacią historyczną - jak to usiłują przedstawić konfucjaniści - ale jest bóstwem o niezwykłych kształtach, ojcem innych bóstw.<br />
O innych dzieciach Czuan-hü czytamy w Rozprawach krytycznych Wang Cz’unga:<br />
Niegdyś miał Czuan-hü trzech synów, którzy zmarli Wkrótce po urodzeniu. Jeden osiadł potem w rzece Jangtsy i stał się duchem gorączki. Drugi osiedlił się w Słabej Wodzie i stał się duchem znanym jako Wang-liang, a trzeci zagnieździł się w rogach domostw ludzkich i sprowadza choroby.<br />
Podobną, choć nieco szerszą Wersję znajdujemy uTs’ai Junga (133-192), poety i erudyty z późnego okresu Han:<br />
Cesarz Czuan-hü miał trzech synów którzy zmarli przy porodzie i stali się duchami zarazy. Jeden osiadł w rzece Jangtsy i został duchem gorączki. Drugi osiedlił się w odmętach Słabej Wody i został Wang-liangiem. Trzeci osiadł w szczelinach i zakamarkach domostw ludzkich, gdzie bliznami znaczy dzieci.<br />
Wang-Iiang5 był potężnym duchem cholery czy też zarazy morowej, toteż bano się go, przebłagiwano i przepędzano egzorcyzmami. Cytowäny tu wielokroć Huai-nan-tsy daje taki oto opis wyglądu Wang-lianga:<br />
Wang-liang przypomina trzyletnie dziecko i jest czerwono-czarny, ma czerwone oczy, długie uszy i piękne włosy O innym potomku Czuan-hü mówi Tso-czuan (osiemnasty rok panowania księcia Wena ż Lu):<br />
Czuan-hü miał pozbawionego uzdolnień syna o imieniu T’ao-wu.<br />
Ważne jest przy tym, że tekst ten wymienia T’ao-wu jako jednego z Czterech Złowieszczych (czyli demonów), które przepędzano egzorcyzmami. O demonie tym czytamy w Księdze gór i mórz:<br />
Jest na Zachodnim Pustkowiu zwierzę, które kształtem przypomina tygrysa, lecz jest od niego większe. Włosy ma ono długie na dwie stopy, twarz ludzką, stopy tygrysie i świński ryj. Od kłów do końca ogona mierzy ono jeden sążeń i osiem §tóp. Wałęsa się po całym pustkowiu, a imię jego brzmi T’ao-wu.<br />
jak widać, wśród potomstwa Czuan-liü częsta jest twarz ludzka zakończona świńskim ryjem, odziedziczona po Han-liu, wnuku Żółtego Cesarza i zapewne po samym Czuan-hü.<br />
Czuan-hü miał zresztą wyjątkowo liczne potomstwo, które zaludniało różne regiony świata. Nie o wszystkich będziemy tu mogli mówić. O innych synach Czuan-hü wspomina Księga gór i mórz, która opisując Wielkie Pustkowie mówi:<br />
Są tam Ludzie o Trzech Twarzach, którzy są synami Czuan-hü. Mają oni trzy twarze, ale jedną tylko rękę. Ci Ludzie o Trzech Twarzach są nieśmiertelni.<br />
Interesujące jest niewątpliwie i to, że pośród potomków<br />
Czuan-hü wymićnia się teżludMiao, jedno z niechińskich plemion, z którym Chińczycy stykali się już w dalekiej przeszłości. W Księdze gór i mórz czytamy bowiem:<br />
Czuan-hü spłodził Koniogłowego, czyli Huan-t’ou, zaś Koniogłowy spłodził lud Miao.<br />
JFäkt ten jest o tyle interesujący, że pozostaje w jawnej sprzeczności z teorią, wedle której barbarzyńca nie jest człowiekiem, a jest nim jedynie Chińczyk. Jak to pogodzić z mitologią podającą, że niektóre rody arystokracji wywodzą się od tego samego bóstwa, co barbarzyńcy?<br />
Z licznych potomków Czuan-hü wymienić trzeba jeszcze postać niezwykle popularną, a mianowicie P’eng Tsu, zwanego także P’eng Kengiem, o którym K’ü Jüan mówi w swym poemacie: .<br />
P’eng Kęng z bażantów warzył rosół - Czemu nim władcy smak zadziwi?<br />
Osiągnął długowieczność pono - Lecz jakże długo żył prawdziwie?12<br />
P’eng Tsu, wymieniany w wielu tekstach chińskich, miał wedle legend żyć osiemset lat, a niektórzy mu jeszcze dłuższe życie przypisują. Ko Hung (284-362) w swych' Żywotach nieśmiertelnych, czyli Szeng-sien-czuan, pisze wyraźmć:<br />
P’eng Tsu miał naizwisko Ts’ien, a jego imię pośmiertne, było K’eng. Był potomkiem Czuan-hü. Pod koniec panowania dynastii In miał 767 lat, lecz nie był jeszcze stary.<br />
Źródła konfucjańskie traktują go jako syna wymienianego tu już Li, z czego wynika, że był on dość blisko spokrewniony z Czuan-hü.<br />
Trzeba wreszcie też wspomnieć o wnuczce Czuan-hü zwanej Nü-siu. Sy-ma Ts’ien opowiada w swej kronice:<br />
Razu jednego, gdy Nii-siu właśnie zajęta była tkaniem, . przeleciała obok niej jaskółka, która zgubiła w locie jajko. Nu-siy zjadła to jajko i stała się brzemienna. Urodziła Ta-je, który poślubił córkę Szao-tanai, zwaną Nii-hua. Ta zaś urodziła Ta-feia, który stał się protoplastą rodu książęcego panującego w kraju Ts’in.<br />
Mówiliśmy tu już wiele o potomstwie Czuan-hii, a na zakończenie trzeba powiedzieć jeszcze to, że samemu Czuan-hii.przypisuje się danie początków muzyce. A stało się to tak według Wiosen i jesieni pana Lii, czyli Lii-szy cz’un-ts’iu, księgi o charakterze encyklopedycznym, spisanej na polecenie Lii Pu-weia w III wieku p.n.e.:<br />
<br />
<div class="separator" style="clear: both; text-align: center;">
<a href="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrYLxcnfgYpHz3xtFFlagWR4cilq96bFH5wS5G7XgLx4KZeodKJ6j3XbHbBeUk3DIR_kq9ZOgtYeTPnjYinqYAMmpA1nvIbn3LBtxIfcC_gm-i5_kDq4VEfgGmR3Efwa63bPip7BnnfkM6/s1600/Clipboard12.jpg" imageanchor="1" style="margin-left: 1em; margin-right: 1em;"><img border="0" src="https://blogger.googleusercontent.com/img/b/R29vZ2xl/AVvXsEgrYLxcnfgYpHz3xtFFlagWR4cilq96bFH5wS5G7XgLx4KZeodKJ6j3XbHbBeUk3DIR_kq9ZOgtYeTPnjYinqYAMmpA1nvIbn3LBtxIfcC_gm-i5_kDq4VEfgGmR3Efwa63bPip7BnnfkM6/s640/Clipboard12.jpg" height="470" width="640" /></a></div>
<br />
<br />
Cesarz Czuan-hü urodził się w Słabej Wodzie, lecz w gruncie rzeczy mieszkał w Spróchniałej Morwie, czyli K’ung-sang. Pewnego razu zdarzyło się, że się niebo zakryło i zerwał się wiatr. Jego dźwięk był świszczący, smętny, lecz dźwięczny. Cesarzowi Czuan-hü spodobał się ten dźwięk. Rozkazał więc Latającemu Smokowi, by ułożył on Muzykę Ośmiu Wiatrów i przedstawił ją Najwyższemu Władcy. Następnie kazał gawialowi kierować zespołem muzyków. Ten położył się na wznak i zaczął bić ogonem po brzuchu, a dźwięk ten był majestatyczny.<br />
Tak oto legenda poświadcza, iż w zamierzchłych już czasach znano w Chinach bębny obciągane skórą gawiali.<br />
I jest wreszcie Czuan-hü jednym z tych, którzy mieli umrzeć, a potem zmartwychwstać w zupełnie innej postaci. Opisując region Wielkiego Pustkowia, Księga gór i mórz powiada:<br />
Jest tu na pół wyschnięta ryba, która nazywa się ryba-ko- bieta. Czuan-hü zmarł, po czym znów się ukazał. Z północy nadszedł wiatr, a niebo zesłało wiele wód, które wystąpiły ze źródeł. Żmija stała się rybą-kobietą. To Czuan-hü zmarł i znów się pojawił.<br />
Jaśniej rzecz ujmuje Huai-nan-tsy:<br />
Grób Czuan-hü znajduje się na zachód od Wyniosłego Drzewa, czyli Kien-mu. Umarł on i zmartwychwstał, stając się pół-rybą.<br />
W tym ostatnim fragmencie występuje Wyniosłe Drzewo, o którym będziemy mówić w następnym rozdziale, nie było to bowiem całkiem zwykłe drzewo, podobnie jak niezwykła była ową Spróchniała Morwa wymieniona poprzednio.<br />
<br />
<br />
(...)<br />
Ddalsze fragmenty będą dodawane sukcesywnie.<br />
<b><br /></b>
<br />
<b><br /></b></div>
<div style="text-align: right;">
<br />
<div style="text-align: left;">
Ważne linki dotyczące autora:</div>
<div style="text-align: left;">
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/33285/mieczyslaw-jerzy-k-nstler" target="_blank">Książki Mieczysława Künstlera w Lubimy Czytać</a><br />
<a href="http://www.empik.com/szukaj/produkt?searchCategory=all&start=1&fr=on&pl=on&q=Mieczys%C5%82aw+Kunstler&_dyncharset=UTF-8" target="_blank">Książki Mieczysława a Künstlera do kupienia w Empiku</a><br />
<br /></div>
<div style="text-align: left;">
Literatura uzupełniająca:</div>
<div style="text-align: left;">
<a href="http://www.biblionetka.pl/bookSerie.aspx?id=1267" target="_blank">Cała seria WAiF - Mitologie Świata z mitologiami róśnych kultur</a><br />
<br /></div>
<div style="text-align: left;">
<br />
<br />
<br /></div>
.<br />
<b><br /></b>
<b><br /></b>
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-12826714338819737952013-09-10T10:31:00.003-07:002013-09-19T11:44:52.475-07:00Samotność i nowe media - The Innovation of Loneliness i Połączeni lecz samotni (pl)<br />
<div style="text-align: right;">
Shenkar College of Engineering and Design, TED</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Jaki jest związek pomiędzy sieciami społecznymi a byciem samotnym? <br />
Przedstawiamy świetny, krótkometrażowy film Shimiego Cohena, oparty na książce Sherry Turkle - Alone Together (Samotni Razem), oraz wykład samej Sherry Turkle o wpływie nowych mediów na osobowość nas samych.<br />
<b>Pierwszy film</b> genialnie wręcz podsumowuje podstawowe przyczyny zanikania relacji społecznych, spłycania więzi i paradoksalnego wzrostu poczucia osamotnienia w zalewie sieciowych relacji.<br />
<b>W drugim</b> Sherry Turkle opowiada historię tego jak multmedialne, podłączone do sieci urządzenia zmieniły nas samych w sposób jakiego byśmy się jeszcze kilka lat temu nie spodziewali. Czy te zmiany wyszły nam na dobre? Czy są dostosowane do naszych prawdziwych potrzeb, potrzeb gatunku homo sapiens?<br />
Sprawdźcie sami!<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/c6Bkr_udado" width="640"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
Film, ze względu na problemy z obrazem w wesji embeded należy oglądać w trybie pełnoekranowym. W prawym dolnym rogu okienka filmu można odnaleźć przycisk powiększenia.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" mozallowfullscreen="" scrolling="no" src="http://embed.ted.com/talks/lang/pl/sherry_turkle_alone_together.html" webkitallowfullscreen="" width="640"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.shimicohen.com/" target="_blank">Strona Shimiego Cohena z innymi jego filmami</a><br />
<a href="http://www.mit.edu/~sturkle/" target="_blank">Strona z informacjami o i kontaktami do Sherry Turkle na Massachusetts Institute of Technology</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.wuj.pl/page,produkt,prodid,2064,strona,Samotni_razem,katid,56.html" target="_blank">Sherry Turkle - Samotni razem (książka po polsku!)</a>
<br />
<a href="http://www.amazon.com/Sherry-Turkle/e/B000APEFSI/ref=ntt_athr_dp_pel_pop_1" target="_blank">Inne książki Sherry Turkle na Amazon.com</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-81134928684632437932013-09-09T03:08:00.000-07:002013-09-09T03:11:30.500-07:00Maciej Drygas - Usłyszcie Mój Krzyk / (samospalenie Ryszarda Siwca, 1968)<br />
<div style="text-align: right;">
TVP Kultura</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
"Kochana Marysiu, nie płacz. Szkoda sił, a będą ci potrzebne. Jestem pewny, że to dla tej chwili żyłem 60 lat. Wybacz, nie można było inaczej. Po to, żeby nie zginęła prawda, człowieczeństwo, wolność ginę, a to mniejsze zło niż śmierć milionów. Nie przyjeżdżaj do Warszawy. Mnie już nikt nic nie pomoże. Dojeżdżamy do Warszawy, pisze w pociągu, dlatego krzywo. Jest mi tak dobrze, czuję spokój wewnętrzny jak nigdy w życiu."<br />
Tak Pisał do żony, z pociągu do Warszawy, Ryszard Siwiec, by potem, 8 września 1968 roku, w czasie ogólnokrajowych dożynek na Stadionie Dziesięciolecia w Warszawie, w obecności szefów partii, dyplomatów i 100 tysięcy widzów, dokonać aktu samospalenia.<br />
W 45 rocznicę jego protestu, wymierzonego przeciw najazdowi wojsk układu warszawskiego na Czechosłowację, przedstawiamy film Macieja Drygasa "Usłyszcie Mój Krzyk" - nakręcony w 1991 roku i poświęcony temu wydarzeniu.<br />
Film o tragicznej wymowie, pokazujący zarówno wewnętrzną drogę Ryszarda Siwca do podjęcia decyzji o proteście jak i tego protestu następstwa. Chcrakterystyczny jest brak pamięci o tak bohaterskim czynie nie tylko w późniejszych latach komunistycznego systemu ale i niezdoloność do zaistnienia tego wydarzenia w świadomości w wolnej polsce po 89 roku.<br />
Imieniem Ryszarda siwca nie nazwano ani stadionu narodowego ani głównej drogi do niego prowadzącej. Nie mówi się o tej rocznicy w mediach i nie obchodzi się jej. Znacznie większej pamięci doczełkał się ryszard Siwiec W Czechach i na Słowacji. W 2001 prezydent Republiki Czeskiej, Václav Havel przyznał pośmiertnie Ryszardowi Siwcowi order Tomáša Masaryka pierwszej klasy. 5 lutego 2009 jego imieniem (Siwiecova) nazwano jedną z ulic w Pradze przy której mieści się Instytut Badania Reżimów Totalitarnych (odpowiednik polskiego IPN). Uroczyste odsłonięcie tablicy z nazwą odbyło się 13 lutego 2009. W sierpniu 2010 roku przed siedzibą Instytutu stanął obelisk upamiętniający śmierć Siwca.<br />
W Polsce przyznano Siwcowi w 2003 roku Krzyże Komandorski Orderu Odrodzenia Polski (rodzina zmarłego odmówiła przyjęcia odznaczenia od prezydenta Kwaśniewskiego). Ulica jego imienia mieści się jednak na tyłach Stadionu Dziesięciolecia, ukryta przed ewentualnymi zwiedzającymmi.<br />
Na szczęście na 45 rocznicę <a href="http://dzieje.pl/dzieje-sie/dzialania-ipn-w-zwiazku-z-45-rocznica-samospalenia-ryszarda-siwca" target="_blank">IPN przygotował szereg publikacji</a> i materiałów multimedialnych. O książce "Całopalny" internet jednak milczy.<br />
Warto obejrzeć ten film aby pamiętać.<br />
Gorąco Polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/7kuW-pNndQo" width="640"></iframe>
</div>
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.ryszardsiwiec.com/index-pl.html" target="_blank">Strona O Ryszardzie Siwcu</a><br />
<a href="http://niezalezna.pl/45752-krzyk-odwagi-mija-45-lat-od-samospalenia-ryszarda-siwca-posluchaj-nagrania" target="_blank">Artykuł o Ryszardzie Siwci na Niezależna.pl</a><br />
<a href="http://www.filmweb.pl/person/Maciej+J.+Drygas-105641#" target="_blank">Strona Macieja Drygasa na Filwebie</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.ipn.poczytaj.pl/192354" target="_blank">Petr Blażek - Ryszard Siwiec 1909-1968 (+ DVD)</a><br />
<a href="http://dzieje.pl/dzieje-sie/dzialania-ipn-w-zwiazku-z-45-rocznica-samospalenia-ryszarda-siwca" target="_blank">Działania IPN w związku z 45. rocznicą samospalenia Ryszarda Siwca</a><br />
<br />
Multimedia:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?feature=player_detailpage&v=80lrELtPhhY" target="_blank">Wprowadzenie do filmu cz. 1</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-75593838056006110962013-09-05T14:52:00.001-07:002014-11-02T11:07:07.176-08:00Wiara kontra Nauka: cz. I. Czysty i skażony rozum - błędy w myśleniu indywidualnym:Pogromcy duchów - James Randi<br />
<div style="text-align: right;">
PBS-NOVA, Granada Television</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
James Randi to prawdziwy pogromca duchów. Jako naukowiec, iluzjonista (znany jako "The Amaizing Randi") i przede wszystkim naukowy sceptyk swoją karierę poświęcił obnażaniu oszustw wszelkiej maści "mediów" prezentujących swoje paranormalne zdolności. Stosując proste naukowe lub zwyczajnie zdroworozsądkowe metody od lat ujawnia triki jakimi posługują się osoby o rzekomych paranormalnych zdolnościach.<br />
Co więcej James Randi jest założycielem "<a href="http://en.wikipedia.org/wiki/James_Randi_Educational_Foundation" target="_blank">James Randi Educational Fundation</a>" (JREF), która wyznaczyła milion dolarów nagrody (na początku było to dziesięć tysięcy) dla pierwszej osoby na świecie, która w kontrolowanych warunkach udowodni swoje paranormalne zdloności. Do tej pory nikomu się to nie udało.<br />
Poniżej pokazujemy kilka najbardziej spektakularnych demistyfikacji. Możecie zobaczyć w jak prosty spowób Randi sprawia, że mistrz kung fu, przesuwający kartki książki za pomocą samej "energii", zaczyna się plątać w zeznaniach i nie jest w stanie powtórzyć swojego tricku. Zobaczycie też jak "magnetyczne medium" traci swoje magnetyczne zdolności po zastosowaniu... pewnego prostego środka.<br />
W artykule umieściliśmy
też
pełnometrażowy dokument, w którym Randi obnaża praktyki rosyjskich bioenergoterapeutów (fascynująca jest scena, w której naenergetyzowana woda, gdy ukryć ją w kartonowej tubce, traci swoje energetyczne właściwości), tajemnicze zdolności medium, zginającego klucze poprzez pocieranie ich palcem, a także nawiedzonego uzdrowiciela leczącego raka przez dotykanie czoła swoich wiernych.<br />
Na końcu zaś, drogi czytelniku, będziesz mógł zobaczyć jak wyglądają profesjonalne próby wygrania milondolarowej nagrody fundacji JREF. Fascynujące jest patrzenie jak zastosowanie zwykłej zdroworozsądkowej kontroli warunków, podczas takiej próby, doprowadza jej uczestnika do kompletnej klapy.<br />
Polecam poniższe filmy wszystkim tym, którzy do tej pory byli przekonani że "może coś jednak w tym jest", a także oczywiście, wszystkim sceptykom. James Randi to prawdziwy pogromca duchów. W odróżnieniu od bohaterów pamiętnego filmu jednak, sprawia, że duchy te znikają gdy się do nich zbliży.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:<br />
<br />
<b>Spis treści:</b><br />
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a><br />
<br />
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a><br />
- <b>co mówi nauka:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r<br />
<br />
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii <br />
<span style="font-size: 16px;"> </span><a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" style="font-size: 16px;" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a><br />
<br />
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?<br />
- czy nauka może być szkodliwa?<br />
<br />
<br />
<br />
Praktycznie rzecz biorąc cykl ten rozpoczeliśmy już wcześniej - jakby po cichu - artykułem z fragmentami książki <a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Narcyza Łubnickiego - Nauka Poprawnego Myślenia</a>. Jest to jednak książka tak ważna, a wiedza z niej płynąca tak potrzebna w wielu innych kontekstach (niż tylko religijno-naukowy), że postanowiliśmy umieścić ją w artykule nie opatrzonym tytułem powyższego cyklu. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.
<br />
<br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/QlfMsZwr8rc" width="640"></iframe>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/OTVWMY8EZCA" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/NU4n-r7QA7s" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/RApN8veicPI" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/OZeQGld5QBU?list=PL50B892180E30DD07" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Pełnometrażowy dokument "James Randi - Secrets of the Psychics", o którym pisaliśmy we wstępie do tego artykułu. Będziecie mogli w nim zobaczyć jak zginać klucze, leczyć za pomocą dotyku czy też własnoręcznie odtwarzać rysunek, który ukryty został w zaklejonej kopercie. Ale czy na pewno?<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/2MFAvH8m8aI" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<a href="http://www.physics.smu.edu/pseudo/Secrets/" target="_blank">Tu można przeczytać ciekawy komentarz do tego filmu:</a><a href="http://www.physics.smu.edu/pseudo/Secrets/" target="_blank"><br /></a><br />
(...)Unfortunately, problems soon developed. It seemed that the test, even the participant's thinking about it, was causing all the water in the room to become charged. It would be impossible to distinguish the jars! The ad hoc excuses flowed like the water. The effect could not be measured in this way. All the water would become charged. And so on .<br />
<b>NOTE:</b> Here you see one property of pseudoscience. All failures must be explained, so any failure (or inability to perform) is immediately followed by an excuse (sometimes very creative). (...)<br />
<br />
<br />
W poniższym, krótkim suplemencie do przedstawionego wyżej filmu James Randi pokazuje jak przesuwać przedmioty za pomocą telekinezy:<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/pYGjtlgGtY4" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Poniżej, drogi czytelniku, masz możliwość obejrzenia dwóch filmów pokazujących próby wygrania miliona dolarów!<br />
Pierwszy pochodzi z TAM (The Amaz!ng Meeting) z 2012 roku i pokazuje kontrolowany test magicznej branzoletki "Dynactiv SR" (sprzedawanej w USA w ogromnych ilościach i reklamowanej w mediach) sprawiającej, że osobie, która ją trzyma nagle przybywa sił oraz poczucia równowagi.<br />
W drugim z zamieszczonych filmów (TAM 2009) Connie Sonne
z Danii próbuje, za pomocą wahadełka, wykryć jakie karty znajdują się w zaklejonych kopertach.<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/wHs0vM3gRTA" width="853"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="//www.youtube.com/embed/U_qiG9PUiaQ" width="640"></iframe>
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.randi.org/site/" target="_blank">Strona James Randi Educational Foundation</a><br />
<a href="https://www.facebook.com/jamesrandi" target="_blank">Strona Jamesa Randiego na Facebooku</a><br />
<a href="http://www.amazingmeeting.com/" target="_blank">Strona TAM (The Amaz!ng Meeting)</a>
<br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://lubimyczytac.pl/autor/40993/james-randi" target="_blank">Książki Jamesa Randiego w języku polskim</a><br />
<a href="http://www.amazon.com/James-Randi/e/B000AQ26MO" target="_blank">Inne książki Jamesa Randiego na Amazon.com</a><br />
<br />
<a href="http://ksiazki.wp.pl/bid,63637,tytul,Dlaczego-jestesmy-ateistami,ksiazka.html" target="_blank">Książka "Dlaczego jesteśmy ateistami" - zawierająca szereg esejów napisanych przez takich autorów jak James Randi, John Harris, Emma Tom czy Susan Blackmore</a><br />
<br />
James Randi swoich demistyfikacji dokonywał głównie:<br />
<a href="http://www.imdb.com/title/tt1589787/" target="_blank">w swoim własnym programie "James Randi: Psychic Investigator"</a><br />
<a href="http://en.wikipedia.org/wiki/The_Tonight_Show_Starring_Johnny_Carson" target="_blank">w "Tonight Show Starring Johnny Carson"</a><br />
<a href="http://en.wikipedia.org/wiki/Penn_%26_Teller:_Bullshit!" target="_blank">a także w "Penn & Teller: Bullshit!"</a> <br />
- wiele z nich można znaleźć na You Tube.<br />
<br />
Multimedia:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=1yKmdRwhY6g&list=PL50B892180E30DD07" target="_blank">Link do całego cyklu programów z Jamesem Randim w roli głównej - Psychic Investigator</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/zimny-odczyt-psychologia-oszustwa-i.html#more" target="_blank">James Randi: płomienne zdemaskowanie oszustw wróżbiarzy, w którym on sam popełnia samobójstwo! - do obejrzenia na końcu artykułu o "zimnym odczycie" na nauce NDO</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Citronian-manhttp://www.blogger.com/profile/09992743323621672701noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-73481108871827039182013-09-02T14:30:00.001-07:002013-09-06T15:07:34.534-07:00Zderzenia: Kultura Remixu vs Press Pause Play - dwa głośne filmy zabierające głos w sprawie zmieniającej się sztuki XXI wieku.<br />
<div style="text-align: right;">
ripremix.com<br />
www.presspauseplay.com<br />
<br /></div>
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Nowym cyklem "Zderzenia" oraz dwoma filmami (Kultura Remiksu i Press Pause Play) powracamy z prezentowaniem nauki na NDO. W "zderzeniach" będziemy prezentować zwykle dwa przeciwstawne spojrzenia na daną kwestię.<br />
Poniżej, właśnie takie dwa sprzeczne spojrzenia na temat tego jak nowoczesna technologia, komputery, internet, wymiana plików, mp3 i inne nowinki zmieniają sposób w jaki powstaje i dociera do nas sztuka. Czy mamy do czynienia z jej odrodzeniem
czy upadkiem? Boomem prawdziwej nieskrępowanej sztuki czy zalewem miernoty?<br />
<br />
<b>Kultura Remiksu (RiP: A Remix Manifesto)</b> prezentuje bardziej pozytywne, wręcz pełne fascynacji spojrzenie na wolność jaką dostęp do plików i internet dały artystom młodeo pokolenia. Widać tu syndrom buntu, walki ze skostniałym systemem przemysłu muzycznego, roszczącego sobie prawo do wszystkiego co w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat w muzyce stworzono. Wynikiem walki jest nowe. Nowy rodzaj subkultury nie uznającej praw autorskich. Kultury kreatywnej i nade wszystko ceniącej wolność artysty w tworzeniu jego dzieła.<br />
<br />
<b>Press Pause Play</b> prezentuje całkiem odmienny obraz. Owszem, nowa technologia uwalnia artystę od ciężaru ograniczeń - również od ograniczających wpływów producentów i całego aparatu producenckiego jaki stworzyły wytwórnie muzyczne - ale jest też pułapką. Jak mówi Andrew keen "Młodzi Scorsese czy Hitchcock zginęli by w oceanie miernoty zalewającym you tube i nigdy by nie wypłynęli". Dostępność technologii bowiem prowadzi do boomu miernoty. Artystów przeciętnych, których nieudolność koryguje się komputerowo - a w szczególności - których miarą wielkości jest ilość kliknięć na stronie. Zatem czy naprawdę najczęściej kliknięty oznacza najlepszy? Czy artysta nie urasta do miana curiozum, czasowego fenomenu, o którym nikt nie będzie pamiętał za rok czy półtora?<br />
<br />
Takie są dwa głosy w tej kwestii. <br />
Zapraszam do obejrzenia filmów i do wypowiedzi: tu pod artykułem lub na naszej stronie na Facebooku! Jakie jest wasze zdanie w tej sprawie?<br />
<i>Citronian Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/1lWZLFkmqAE" width="640"></iframe>
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.filmweb.pl/person/Brett+Gaylor-1261543" target="_blank">Reżyseria: Brett Gaylor</a><br />
<a href="http://ripremix.com/" target="_blank">Strona domowa filmu</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2012/12/biblie-wspoczesnej-ekonomii-cz-i-za.html#more" target="_blank">John Anderson - Za darmo - do przeczytania na Nauce NDO</a><br />
<br />
<br /></div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="//www.youtube.com/embed/-rvlaTg3vPg" width="640"></iframe><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autorów:<br />
Reżyseria:<br />
<a href="http://www.imdb.com/name/nm3634130/" target="_blank">David Dworsky</a><br />
<a href="http://www.imdb.com/name/nm3635631/" target="_blank">Victor Köhler (II)</a><br />
<br />
<a href="http://www.presspauseplay.com/" target="_blank">Strona domowa filmu</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Citronian-manhttp://www.blogger.com/profile/09992743323621672701noreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-64827126844376175282013-05-14T07:04:00.001-07:002014-04-27T12:29:02.001-07:00Wirtualna Rewolucja<br />
<div style="text-align: right;">
BBC, Planette, 2010</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Wirtualna Rewolucja to seria czterech filmów traktujących o wpływie jaki wywarło na nas powstanie i rozwój internetu. Czy internet sprawił, że wszyscy użytkownikcy stali się równi? Czy pozwala na obalanie reżimów w sposób dotąd niespotykany? Czy uzależnia i zmienia naszą psychikę? Czy naprawdę jest za darmo?<br />
Odpowiadający na to ostatnie pytanie, trzeci odcinek serii, jest jednocześnie najciekawszy. Możemy się z niego dowiedzieć jak firmy inwigilują nas by handlować naszymi danymi, jak Gogle sprzedaje nasze zainteresowania, a Facebook nas samych. W sieci nikt nie jest anonimowy, a informacja raz tam wprowadzona żyje wiecznie.<br />
Ze względu właśnie na ten odcinek prezentujemy tu całą serię. Reszta części, jest bowiem nienajlepiej nasycona treścią - choć to opinia wysoce subiektywna. Możecie więc spokojnie zacząć oglądanie od trzeciego odcinka a jeśli was zaciekawi sprawdzić pozostałe.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
.<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/pfIqD0eiw_8" width="640"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/G98Z8g_XVQ0" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/FmgLHmscRvU" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/PVV1B55Yo4U" width="640"></iframe>
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.bbc.co.uk/programmes/b00n4j0r" target="_blank">Wirtualna Rewolucja na BBC</a><br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2012/12/biblie-wspoczesnej-ekonomii-cz-i-za.html#more" target="_blank">Za darmo - C. Anderson, 2011</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-54794943224877666272013-05-14T06:31:00.002-07:002013-05-14T07:06:16.413-07:00Wynalazki, Które Wstrząsnęły Światem<br />
<div style="text-align: right;">
Discovery, 2011</div>
<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Wynalazki, Które Wstrząsnęły Światem to seria dziesięciu filmów przedstawiających najważniejsze wynalazki XX wieku. Od wynalezienia radia, sonografu, kostiumu strażackiego czy samolotu po teleskop Hubble'a i lądownik marsjański.<br />Wszystkie historie związane z pokazywanymi odkryciami zostały świetnie opowiedziane i dokładnie, a jednocześnie zrozumiale wyjaśniają działanie wynalazków. Poznajemy osobowości wynalazców i kontekst historyczny, a także potrzebę, która zrodziła dany pomysł i "wprawiła myśl w ruch".<br />Jedynym zarzutem jaki można postawić prezentowancej tu serii jest brak chronologii prezentowanych odkryć w danej dekadzie. Wprowadza to pewnien chaos do opowieści i nie pozwala ułożyć sobie w głowie ciągu wydarzeń.<br />Niemniej jednak same opowieści dotyczące wynalazków i ich autorów zasługują na najwyższą uwagę. Wciągają, edukują i bawią jednoczeście.<br />Dlatego gorąco polecam!<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
----------------------------------------------------------------<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/KkPKb0zM6ZY" width="640"></iframe>
</div>
<br />
<br />
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/3K8H2FW23co" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/Tx4WUkUPMPk" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/7E_AVJhm1WY" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/JTdQYDj2g8A" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/URqD0kZ9e2E" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="360" src="http://www.youtube.com/embed/U7YQliQ4E0A" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/hOsy5Sbhzr4" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/KuILWXhHVfA" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<iframe allowfullscreen="" frameborder="0" height="480" src="http://www.youtube.com/embed/IFKaHTifGkI" width="640"></iframe>
<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.discovery.ca/Article.aspx?aid=33714" target="_blank">Strona serialu na Discovery</a><br />
<br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.warto.net/index.php?p3039,grozba-i-nadzieja-sensacje-z-dziejow-techniki-boleslaw-orlowski" target="_blank">Bolesław Orłowski - Groźba i nadzieja, sensacje z dziejów techniki</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Unknownnoreply@blogger.com0tag:blogger.com,1999:blog-8788125408018274973.post-73034167967505485742013-04-03T03:48:00.000-07:002014-11-02T11:06:01.910-08:00Wiara kontra Nauka: cz. I. Czysty i skażony rozum - błędy w myśleniu grupowym:Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu<br />
<div style="font-size: 16px; text-align: justify;">
Przedstawiamy drugi artykuł z cyklu Wiara <span style="font-size: 12px;"><i> kontra </i></span>Nauka. Dotyczy on, tym razem, myślenia tłumu. Tego, jak człowiek zachowuje się w kontakcie, nie tyle z grupą wyróżnionych osób, a z anonimową masą ludzką. Zresztą, ilość osób nie ma tu znaczenia. Gustave Le Bone, którego książka jest podstawaą poniższego artykułu, okraśla szereg innych cech warunkujących powstanie tego przedziwnego stanu umysłowości. Podstawowym z nich jest anonimowość i, idące za nią, poczucie siły. Czy tłum myśli? Owszem, ale odmiennie niż nam się wydaje. Jest nieracjonalny, złośliwy, heroiczny i zmienny, a jego "pamięci" nie można ufać.<br />
Co z tego wynika? Wynikają wnioski, przewracające do góry nogami nasz światopogląd i naszą wiarę w prawdziwość faktów historycznych (czy Napoleon mógł być jednocześnie w dwóch miejscach?). Wynika nieufność w rozwiązania demokratyczne i dystans do buntowniczych zgromadzeń. Wynika również świadomość źródeł i pochodzenia objawień religijnych - bowiem tłum może zobaczyć i uwierzyć we wszystko, zarówno w Maryję w oknie jak i w Jezusa na górze.<br />
<br />
A oto przedstawienie wszystkich części cyklu zderzającego wierzenia z wiedzą naukową. Będą się one sukcesywnie na Nauce pojawiały:<br />
<br />
<br />
<br />
<b>Spis treści:</b><br />
I. Czysty i skażony rozum:<b> błędy w myśleniu indywidualnym i grupowym:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/wiara-vs-nauka-cz-i-czysty-i-skazony.html#more" target="_blank">- Richard Dawkins - Wrogowie Rozumu - Niewolnicy Zabobonu</a>
<br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/04/wiara-kontra-nauka-cz-i-czysty-i.html#more" target="_blank">- Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu</a><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/pogromcy-duchow-james-randi.html" target="_blank">- Pogromycy duchów - James Randi - Psychic Investigator i inne filmy</a><br />
<br />
II. Jak powstał świat, człowiek i cała reszta - <b>co mówi religia (religie):</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/problemy-021992.html#more" target="_blank">- Mieczysław Künstler - Mitologia Chińska</a><br />
- <b>co mówi nauka:</b><br />
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/09/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Hoimar Von Ditfurth - Na Początku Był Wodó</a>r<br />
<br />
III. Dlaczego ludzie wierzą - przyczyny powstawania religii <br />
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
</div>
<br />
<div style="font-size: medium; text-align: start;">
<div style="margin: 0px;">
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2014/11/wiara-kontra-nauka-cz-ii-jak-powsta.html" target="_blank">- Zygmunt Krzak - Światowid — co i kogo przedstawia?</a></div>
</div>
<br />
IV. Wirus wiary? - czy religia może być szkodliwa?<br />
- czy nauka może być szkodliwa?<br />
<br />
<br />
<br />
<br />
Dzisiaj drugi rozdział części pierwszej, czyli:<br />
I. Czysty i skażony rozum - błędy w myśleniu grupowym: Gustave Le Bon - Psychologia Tłumu<br />
Przeczytajcie poniżej!<br />
<br />
ps. Istotnym elementem całego cyklu jest
<a href="http://naukaniedlaopornych.blogspot.com/2013/03/narcyz-ubnicki-nauka-poprawnego-myslenia.html#more" target="_blank">Nauka Poprawnego Myślenia - Narcyza Łubnickiego</a> - tekst ważny dla wielu dziedzin naszego życia - został
więc
wyjęty z ram powyższego cyklu i umieszczony jako osobny artykuł. Jeśli chcesz w łatwy, ciekawy i wciągający sposób zobaczyć jak często ulegasz prostym pułapkom myślowym prowadzącym cię do fałszywych wniosków i nauczyć się jak logicznie (i bez ciągłych wpadek) myśleć - to książka dla ciebie.<br />
<br />
----------------------------------------------------------------<br />
<b>I. Czysty i skażony rozum - błędy w myśleniu grupowym </b><br />
<br />
<br />
<u>Tekst: Gustave Le Bon - psychologia tłumu</u>.<br />
<br />
Czy ludzie atakujący Bastylię myśleli o śmierci? Czy Jerzy Owsiak manipuluje tłumem? Czy tłum ma własną duszę i pozbawia jednostki indywidualności, tak, że zachowują się jak ławica ryb? Czy Napoleon mógł być w dwóch miejscach jednocześnie? I co najważniejsze, czy mamy podstawy wątpić w historyczne relacje świadków? Czy aby nie jest tak, że im WIĘCEJ świadków tym MNIEJ wiarygodne relacje? Jak wiarygodne są zatem źródła historyczne? Zarówno te sprzed 100 jak i sprzed 2000 lat?<br />
Na te i inne pytania odpowiada książka Gostava Le Bone'a - Psychologia Tłumu. Książka niezwykła bo napisana w 1895 roku, a wciąż aktualna. Wciąż, studenci psychologi uczą się o podstawach myślenia tłumu z tej właśnie książki.<br />
To, że korzystają z niej studenci nie znaczy, że książka ta ma charakter akademicki. Wręcz przeciwnie. Pełna jest żywych przykładów (o rewolucji francuskiej, o religijnych objawieniach, o "teleportacji" Napoleona). Kontrowersyjnych, lecz prawdziwych tez na temat ludzkiej świadomości rzuconej w objęcia tłumu. Wciągająca i szokująca.<br />
Fantastyczna lektura i ważna wiedza zarazem.<br />
Gorąco polecam.<br />
<i>Citronian-Man</i><br />
<br />
<div style="text-align: right;">
Psychologia Tłumu, 1895</div>
</div>
<a name='more'></a><div style="font-size: 14px; text-align: justify;">
<br />
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">KSIĘGA PIERWSZA – Dusza Tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">Rozdział Pierwszy </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">Ogólna charakterystyka tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">Psychologiczne prawo jego jedności
umysłowej </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 8.0pt;">Co stanowi tłum z psychologicznego
punktu widzenia? — Zbiór pewnej liczby jednostek nie tworzy sam przez się tłumu
— Stała orientacja idei i uczuć jednostek, które tworzą tłum, i zanik ich
indywidualności — Tłum jest zawsze nieświadomy — Zanik życia umysłowego i
przewaga życia rdzeniowego (nerwowego) — Obniżenie poziomu inteligencji i zupełne
przekształcenie uczuć — Zmiana uczuć na gorsze albo na lepsze u jednostek tworzących
tłum — Zdolność tłumu zarówno do czynów bohaterskich, jak i zbrodniczych </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">Słowem „tłum" oznaczamy
zazwyczaj zbiorowisko jakichkolwiek jednostek, niezależnie od ich narodowości,
płci i wyznania, a także od przypadku, który je zgromadził.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Z punktu widzenia psychologii
pojęcie „tłum" posiada nieco odmienną treść od powyżej podanej. Przy
zbiegu pewnych okoliczności, i tylko w tych okolicznościach, zbiorowość ludzi
nabiera zupełnie nowych właściwości, różnych od tych, jakie posiadają poszczególne
jednostki, składające się w danym wypadku na tłum. W tłumie zanika świadomość własnej
odrębności, uczucia i myśli wszystkich jednostek mają jeden tylko kierunek.
Powstaje jakby zbiorowa dusza; chociaż jej istnienie jest bez wątpienia bardzo
krótkie, to jednak posiada ona cechy nadzwyczaj wyraźne.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zbiorowość ludzka tworzy wówczas
— że użyję tej nazwy w braku lepszej — tłum zorganizowany lub, jeżeli kto
woli, </span><i><span style="font-size: xx-small;">tlum psychologiczny. </span></i><span style="font-size: xx-small;">Tworzy on jedną zbiorową istotę, która rządzi </span><i><span style="font-size: xx-small;">prawo jedności umysłowej tłumów.</span></i><br />
<span style="font-size: xx-small;">Jasne jest, że zbiór jednostek
nie dlatego posiada cechy, dzięki którym zaliczamy go do zorganizowanego tłumu,
iż dzięki przypadkowi na pewnym określonym terytorium zebrała się znaczna
liczba ludzi. Tysiąc osób zgromadzonych przypadkowo na jakimś miejscu publicznym bez żadnego określonego celu nie tworzy </span><span style="font-size: xx-small;">tłumu. Te
specyficzne właściwości otrzymuje ów zbiór dopiero pod wpływem pewnych
podniet, których istotę i spróbujemy teraz określić.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zanikanie świadomości swego „ja"
u poszczególnych osób i poddanie uczuć i myśli pewnemu kierunkowi — oto
pierwsza cecha organizującego się tłumu; cecha ta występuje niezależnie od
liczby osób zgromadzonych równocześnie w danym miejscu. Nieraz miliony
jednostek rozrzuconych po całym świecie mogą w pewnych chwilach i pod wpływem
pewnych gwałtownych uczuć, np. wielkiego wydarzenia narodowego, nabrać cech tłumu
psychologicznego. Wtedy wystarczy przypadkowe połączenie tych ludzi w jedną całość,
aby ich zachowanie nabrało cech specyficznych dla postępowania tłumu. W niektórych
momentach historii kilka zaledwie jednostek tworzy tłum psychologiczny, a nie
stanowią go setki osób zgromadzonych przypadkowo. Z drugiej strony, nieraz cały
naród, nie tworząc określonej zbiorowości, może stać się tłumem pod wpływem
pewnych wydarzeń.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Z powstaniem tłumu
psychologicznego łączy się nabycie przezeń pewnych przejściowych cech ogólnych,
dających się opisać i dokładnie zbadać. Do tych ogólnych cech dołączają się
cechy specyficzne, zmienne w zależności od elementów, z których składa się tłum,
i mogące wpływać na jego konstytucję psychiczna.</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">Tłumy psychologiczne możemy
zatem podzielić na pewne grupy. Po bliższym zbadaniu tychże przekonamy się, że
tłum heterogeniczny, tzn. złożony z elementów do siebie niepodobnych, ma cechy
wspólne z tłumem homogenicznym, tzn. złożonym z elementów bardziej lub mniej do
siebie podobnych (sekty, kasty, klasy), chociaż obok owych wspólnych cech występują
właśnie i te, na podstawie których odróżniamy tłum jeden od drugiego.</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">Przed szczegółowym zajęciem się
różnymi kategoriami tłumów zbadamy naprzód te cechy, które są wspólne wszystkim
tłumom. Pójdziemy drogą nauk przyrodniczych, które wpierw opisują cechy wspólne
wszystkim osobnikom danej rodziny, a dopiero potem zajmują się cechami
specyficznymi, na podstawie których możemy daną rodzinę podzielić na rodzaje i
gatunki.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Niełatwo jest dokładnie opisać
duszę tłumów, albowiem ich organizacja jest zależna nie tylko od rasy i
struktury tych zbiorowości, ale też od jakości i siły bodźców, które na nie
działają. Przecież i podczas psychologicznego badania jednostki napotykamy tę
trudność. Jedynie w powieściach spotykamy się z jednostkami, które przez całe życie
potrafią zachować niezmienny charakter. Na innym miejscu wykazałem, że w każdej
organizacji umysłowej tkwią potencjalnie najrozmaitsze rysy charakteru, które
mogą nagle wystąpić na jaw przy jakiejkolwiek zmianie warunków otoczenia. Na przykład
wśród na j drapieżnie jszych członków Konwentu można było znaleźć ludzi łagodnych
i spokojnych, którzy żyjąc w innych .czasach byliby nie znanymi szerszemu ogółowi
notariuszami albo wzorowymi urzędnikami. A kiedy burza ucichła, wrócili do
swego poprzedniego charakteru. Niejeden z nich stał się najbardziej uległym sługą
Napoleona.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Mówić tu będziemy o ostatecznej
organizacji tłumu, gdyż zbadanie wszystkich stopni prowadzących do niej jest </span><i><span style="font-size: xx-small;">rzeczą
</span></i><span style="font-size: xx-small;">prawie że niemożliwą. Dzięki temu przekonamy się, czym mogą stać się tłumy,
a nie czym są zawsze. Tylko w tej najbardziej zaawansowanej fazie organizacji,
tylko na niezmiennym i decydującym gruncie rasy powstają nowe i specyficzne właściwości,
a wszystkie uczucia i myśli poddają się pod jeden i ten sam kierunek. Wtedy
dopiero powstaje to, co nazwałem </span><i><span style="font-size: xx-small;">psychologicznym prawem jedności umysłowej tłumów.</span></i><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tłumy,
jak i pojedyncze osoby, mają wiele wspólnych cech psychologicznych; z drugiej
znowu strony tłum posiada cechy tylko sobie właściwe. Naprzód zajmiemy się zbadaniem
tych specyficznych cech, by należycie uświadomić sobie ich doniosłe znaczenie.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Najbardziej uderzająca cecha w tłumie
psychologicznym jest następująca: bez względu na to, jakie jednostki tworzą tłum
i czy rodzaj ich zajęcia oraz sposób życia, ich charaktery i poziom umysłowy będą
jednakowe czy rozmaite, już dzięki temu, że jednostki te potrafiły wytworzyć tłum,
posiadają one coś w rodzaju duszy zbiorowej. Dusza ta każe im inaczej myśleć,
działać i czuć, aniżeli działała, myślała i czuła każda jednostka z osobna.
Pewne idee i uczucia mają dostęp do wielu osobników tylko przez tłum. Tłum
psychologiczny to twór chwilowy, złożony z różnych elementów, które tylko na krótki
przeciąg czasu utworzyły jeden organizm, podobnie jak komórki będące odrębnymi
organizmami dzięki połączeniu się tworzą nową istotę, o cechach zupełnie innych
od tych, jakie posiada każda komórka prowadząca samoistne życie. Niesłuszne
jest twierdzenie, jakie znajdujemy w dziełach wielkiego filozofa Herberta
Spencera, że tłum jest sumą i średnią swych składników, mamy w nim bowiem
najrozmaitsze kombinacje i powstawanie nowych cech, podobnie jak w chemii przy
połączeniu kilku składników, np. zasady z kwasem, powstaje nowa substancja, o
zupełnie innych charakterystycznych właściwościach aniżeli ciała, które ją
utworzyły. Łatwo można wykazać różnice zachodzące pomiędzy jednostką w tłumie a
jednostką samodzielną, ale o wiele trudniej jest dociec przyczyny tej różnicy.
Aby przynajmniej wykryć drogi prowadzące do poznania tych różnic, należy zastanowić
się nad następującym faktem, stwierdzonym przez współczesną psychologię:
zjawiska nieświadome mają decydującą rolę nie tylko w życiu organicznym, ale i
w życiu psychicznym. Życie świadome umysłu jest tylko nieznaczną cząstką w porównaniu
z jego życiem nieświadomym. Najprzenikliwszy badacz potrafi odkryć tylko
nieznaczną liczbę pobudek nieświadomych, które kierują człowiekiem. Każdy nasz
czyn świadomy rodzi się na gruncie nieświadomości, ukształtowanej zwłaszcza pod
wpływem dziedziczności. Tam znaleźć możemy niezliczone pozostałości po naszych
przodkach, które w sumie tworzą duszę rasy. </span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Oprócz świadomych przyczyn naszych
czynów istnieją przyczyny utajone. Niemal wszystkie nasze codzienne czyny są właśnie
rezultatem tych pobudek, które uchodzą naszej uwagi. Owe nieświadome
pierwiastki tworzą duszę rasy i upodabniają do siebie osobniki wchodzące w skład
rasy. Różnią się oni przede wszystkim pierwiastkami świadomymi, które nabywa się
wskutek wychowania, a zwłaszcza dzięki indywidualnej dziedziczności. Ludzie różniący
się stopniem rozwoju umysłowego mają podobne instynkty, namiętności i uczucia.
W życiu uczuciowym: w wierze, polityce, moralności, uczuciach, antypatiach,
upodobaniach itd. najwybitniejsze jednostki rzadko kiedy wznoszą się ponad
poziom, na którym stoją jednostki przeciętne. Między wielkim matematykiem a
jego szewcem może istnieć olbrzymia różnica co do rozwoju umysłowego, ale ich
charaktery albo nie różnią się, albo różnią się nieznacznie. Właśnie te ogólne
cechy charakteru, powstające na podłożu nieświadomości, a posiadane przez większość
normalnych osobników danej rasy w mniej więcej równym stopniu, występują w tłumie
jako cechy wspólne wszystkim. W duszy zbiorowej zacierają się umysłowe właściwości
jednostek oraz ich indywidualności. Różnorodność stapia się w jednorodność, a
decydującą rolę odgrywają cechy nieświadome. To właśnie, że cechami wspólnymi tłumów
są owe cechy powszechne, tłumaczy nam, dlaczego tłum nie może dokonać czynu
wymagającego wysokiego poziomu rozwoju umysłowego. Każda decyzja podjęta w
sprawach ogółu przez zgromadzenie osób wybitnych, ale pracujących w różnych
zawodach, nie stoi wyżej od decyzji grupy przeciętnych głupców, w zgromadzeniu
bowiem główną rolę odgrywają tylko zwyczajne cechy, które posiada każdy człowiek.
Tłum to nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Nie jest słuszne powiedzenie, że
„cały świat posiada więcej rozumu od Woltera". Z pewnością Wolter ma go więcej
od całego świata, jeżeli przez cały świat pojmować będziemy tłumy. Gdyby jednak
po powstaniu tłumu istniały w nim tylko pospolite cechy, jakie posiadała każda
jednostka z osobna, to w tłumie tym mielibyśmy przeciętną tych cech, nie zaś
tworzenie się cech nowych. W jaki sposób powstają owe nowe cechy — oto sprawa,
która poniżej omówimy.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Rozmaite przyczyny wpływają na
powstawanie specyficznych cech tłumu. Pierwszą przyczyną jest to, że każda
jednostka w tłumie, już choćby pod wpływem samej jego liczebności, nabywa
pewnego poczucia niezwyciężonej potęgi, dzięki czemu pozwala sobie na upust
tych namiętności, które będąc sama z pewnością by stłumiła. Nie będzie ona
panować nad sobą, bo znika z jej duszy poczucie odpowiedzialności, które zawsze
hamuje jednostkę; tłum, będąc zawsze bezimienny, jest tym samym i
nieodpowiedzialny.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Drugą przyczyną, dzięki której
w tłumie manifestują się cechy specyficzne i nadają mu pewien kierunek, jest
zaraźliwość. Zaraźliwość jest zjawiskiem łatwym do stwierdzenia, ale bardzo
trudnym do wyjaśnienia. Należy ona do grupy zjawisk hipnotycznych, o której niżej
będziemy mówić. Zaraźliwość uczuć i czynów w tłumie do tego stopnia potrafi
opanować jednostkę, że poświęci ona osobiste cele dla celów wspólnych. Cecha ta
jest przeciwna naturze człowieka, ale każdy jest na nią podatny, kiedy staje się
cząstką tłumu. Trzecią i najważniejszą przyczyną jest to, że jednostka w tłumie
nabywa cech wręcz przeciwnych do tych, jakie posiada każdy z nas z osobna. Mam
tu na myśli podatność na sugestie, której wynikiem jest wyżej wspomniana zaraźliwość.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Chcąc należycie zrozumieć to
zjawisko, należy sobie uświadomić niedawne odkrycia z dziedziny fizjologii.
Wiemy dziś, że można wprowadzić człowieka w taki stan, iż wyzbędzie się świadomości
swego ,,ja" i ulegnie wpływowi innej jednostki, która wprowadziła go w ten
stan, i zdolny też będzie do wykonania czynów najbardziej sprzecznych z jego
charakterem i przyzwyczajeniami. Dokładne badania wykazują nam, że jednostka
stanowiąca przez pewien czas cząstkę czynnego tłumu, wkrótce — pod wpływem
fluidów z niego emanujących albo pod wpływem innych, nie znanych nam bliżej
przyczyn — popada </span><i><span style="font-size: xx-small;">w </span></i><span style="font-size: xx-small;">szczególny stan, zbliżony bardzo do stanu
fascynacji, w jakim znajduje się człowiek uśpiony przez hipnotyzera. Jednostka
zahipnotyzowana ma sparaliżowaną działalność mózgu, toteż staje się
niewolnikiem wszystkich swych nie-świadomych działań, którymi hipnotyzer
kieruje według swej woli. Świadomość swego „ja" zupełnie zanika, zanika też
wola i rozsądek, uczucia zaś i myśli ulegają kierunkowi nadanemu przez
hipnotyzera.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Taki jest w przybliżeniu stan
jednostki będącej składnikiem tłumu. Traci ona przede wszystkim świadomość
swych czynów. Podobnie jak u osoby zahipnotyzowanej, tak i u jednostki będącej
cząstką tłumu pewne zdolności zanikają, a inne rozwijają się nadmiernie. Pod wpływem
sugestii wykonuje ona pewne</span><span style="font-size: xx-small;"> czyny z nadzwyczajną gwałtownością,
która w tłumie objawia się z o wiele większą siłą niż u człowieka
za-hipnotyzowanego, gdyż sugestia, opanowując wszystkie jednostki, potęguje się
jeszcze na mocy wzajemnego oddziaływania.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Znikoma
jest liczba takich jednostek, które będąc cząstkami tłumu, nie zatraciły
poczucia swej osobowości, potrafiły pójść przeciw panującemu nastrojowi i nie
poddały się sugestii. Mogą one, działając sugestywnie, co najwyżej próbować zwrócić
tłum w innym kierunku. Mamy przykłady, że w odpowiedniej chwili wyrzeczone szczęśliwe
słowo czy trafnie przywołany obraz potrafiły zwrócić uwagę tłumu w innym
kierunku, co powstrzymywało go nieraz od czynów zbrodniczych.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zatem każdą jednostkę w tłumie
cechuje: zanik świadomości swego „ja", przewaga czynników nieświadomych,
kierowanie myślami i uczuciami przez sugestię i zaraźliwość, a nadto dążność do
jak najszybszego urzeczywistnienia sugerowanych idei. Jednostka przestaje być
samą sobą, staje się automatem, którym kieruje wola narzucona, nigdy zaś własna.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Każda jednostka, stając się cząstką
tłumu, zstępuje tym samym o kilka stopni niżej w swym rozwoju kulturowym. Jako
jednostka posiada pewną kulturę, w tłumie zaś staje się istotą dziką i
niewolnikiem</span><span style="font-size: xx-small;"> instynktów. Ma spontaniczność,
gwałtowność i okrucieństwo, ale równocześnie bohaterstwo i entuzjazm
pierwotnego człowieka. Cechuje ją nadzwyczajna łatwość ulegania wpływowi słów i
obrazów. Cechuje ją zdolność do wykonania takich czynów, jakie są sprzeczne z
jej najoczywistszym interesem. Jednostka w tłumie to ziarnko piasku wśród
innych ziarenek, którym wiatr miota \vedług własnego kaprysu.)</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Na tej podstawie możemy tłumaczyć
wyroki sędziów przysięgłych, które potępiałby każdy przysięgły z osobna, uchwały
i postanowienia ciał ustawodawczych, które każda jednostka stanowiąca cząstkę
parlamentu uznałaby za niewłaściwe. Przecież członkowie Konwentu byli
mieszczanami i mieli usposobienie pokojowe. Ale będąc cząstką tłumu,
dopuszczali się bardzo okrutnych czynów, podpisywali wyroki śmierci na ludzi
niewinnych. Wbrew własnemu interesowi wyrzekali się osobistej nietykalności,
dziesiątkowali własne szeregi.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Nie tylko w sferze czynów
zachodzi istotna różnica między jednostką w tłumie a jednostką znajdującą się
poza tłumem. Zanim jeszcze utracą wszelką niezależność, poglądy i uczucia
jednostki zmieniają się do tego stopnia, że skąpiec może stać się marnotrawcą,
sceptyk — wierzącym, człowiek uczciwy — zbrodniarzem, a tchórz — bohaterem.
Entuzjazm szlachty francuskiej, kiedy w słynną noc 4 sierpnia 1789 r. zrzekła
się swych przywilejów, nie znalazłby nigdy uznania u członków tego zgromadzenia
wziętych z osobna.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Widzimy więc, że pod względem
intelektualnym tłum zawsze niżej stoi od jednostki. Co się zaś tyczy uczuć i
czynów, które powstają pod wpływem owych uczuć, może być tłum lepszy lub
gorszy, zależnie od okoliczności. O wszystkim decyduje sposób wywierania
sugestii na tłum. Fakt ten przeoczyli uczeni, którzy zajęli się tłumem jedynie
z punktu widzenia krymi-nalistyki. Tłum bywa zbrodniczy, ale bywa również
bohaterski. Tłum zdolny jest ponieść śmierć w obronie swej wiary i poglądów,
umie walczyć prawdziwie bohatersko, kiedy chodzi o sławę lub honor, potrafi
wyruszyć bez chleba i broni, jak uczynił to w czasie wypraw krzyżowych do Ziemi
Świętej, aby uwolnić z niewiernych rąk grób Zbawiciela, lub jak w 1793 r., by
bronić ziemi ojczystej. Bohaterstwo to nie było świadome, ale przecież z takich
bohaterskich czynów składa się historia. Gdybyśmy na dobro narodów chcieli
zapisać tylko wielkie, na zimno wyrozumowane czyny, pustkami by świeciły kartki
kronik.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Czytelnika w tych sprawach odsyłam
do badań Tarde'a i pracy Sighelego pt, </span><i><span style="font-size: xx-small;">Tlum zbrodniczy. </span></i><span style="font-size: xx-small;">Ostatnia ta
praca nie zawiera własnych wniosków autora, lecz jest oparta na specjalnych
badaniach psychologów. Moje wnioski co do zbrodniczości i moralności tłumów są
sprzeczne z tymi, do jakich doszli wyżej wymienieni pisarze. W innej pracy, pt.
</span><i><span style="font-size: xx-small;">Psychologia socjalizmu, </span></i><span style="font-size: xx-small;">wykazałem doniosłe znaczenie praw rządzących
duszą tłumu. Prawa te odgrywają ważną rolę także i w innych dziedzinach. A. Gevaert,
dyrektor konserwatorium królewskiego w Brukseli, wykazał, że prawa przez nas
podane stosują się i do dziedziny sztuki, którą nazwał „sztuką tłumów". „Pańskie
dzieła — pisze do mnie — oświetliły mi wiele niejasnych dotąd dla mnie zagadnień.
Teraz dopiero rozumiem, w jaki sposób powstaje w tłumie owa dziwna zdolność
odczuwania każdego dzieła muzycznego, czy obcego, czy rodzimego, prostego czy
skomplikowanego, byleby pięknie zostało odegrane". Gevaert wyśmienicie
objaśnia, dlaczego wiele dzieł muzycznych nie od razu jest zrozumiałych przez
zawodowych muzyków, lecz od razu przez tłum nie znający się na muzyce. Wykazuje
on też, dlaczego te wrażenia estetyczne przemijają bez śladu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 8.0pt;"><span style="font-size: xx-small;"><br /></span></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Rozdział drugi </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Uczucia i moralność tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 8.0pt;">§ 1. <i>Impulsywność, zmienność
i drażliwość tlumu — </i>Tłum jest igraszką zewnętrznych wpływów i dostosowuje
się do ustawicznych zmian — Wrażenia, którym się poddaje, są bardziej władcze
aniżeli interes osobisty — Tłum nie myśli — Wpływ rasy — § 2. <i>Podatność na
sugestie i łatwowierność tlumu — </i>Władztwo sugestii nad tłumem — Obrazy
powstałe w jego wyobraźni uważa za rzeczywistość — Podobieństwo do obrazów u
jednostek składających się na tłum — Zrównanie się w tłumie uczonego z głupcem
— Przykłady złudzeń, którym podlegają jednostki będące cząstką tłumu — Niemożność
przyznania jakiejkolwiek wiarygodności świadectwom tłumu — Jednomyślność świadków
jest najgorszym dowodem przy ustalaniu faktu — Nikła wartość książek
historycznych — § 3. <i>Przesada i prostota w uczuciach tlumu </i>— Tłum nie
odczuwa ani zwątpień, ani niepewności, lecz zawsze popada w skrajność — Jego
uczuciowość jest nadmierna — § 4. <i>Nietolerancja, autorytaryzm i konserwatyzm
tlumu — </i>Pobudki jego uczuć — Służalczość tłumu wobec silnej władzy — Pomimo
doraźnie manifestowanych instynktów rewolucyjnych tłum szybko popada w
konserwatyzm — Tłumy są instynktownie wrogie zarówno zmianom, jak i postępowi —
§ 5. Moralność <i>tlumu </i>— Moralność tłumu w zależności od sugestii jest
albo lepsza, albo gorsza od moralności tworzących go jednostek — Objaśnienia i
przykłady — Tłum rzadko kieruje się interesem, jak to prawie zawsze czyni
jednostka — Umoralniająca rola tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">Powyżej rozpatrywaliśmy trzy główne
cechy tłumu; obecnie zajmiemy się bliższym ich zbadaniem.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Wiele specyficznych cech tłumu,
takich jak impul-sywność, drażliwość, niezdolność do rozumowania, brak zmysłu
krytycznego i osądu, przesada w uczuciach itp., odnajdujemy w duszach istot
stojących na niższym szczebli rozwoju, np. u dzikiego i u dziecka. Porównanie
to przytaczam tylko mimochodem, gdyż udowodnienie go nie wchodzi w zakres
niniejszej </span><span style="font-size: 9.0pt;"><span style="font-size: xx-small;">pracy
i okazałoby się balastem dla osób obznajomionych Z psychologią istot
pierwotnych, a nie potrafiłoby przekonać tych, którzy jej nie znają. Teraz po
kolei omówię te rozmaite cechy, które można łatwo dostrzec prawie w każdym tłumie.</span>
</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: xx-small;">§ 1. Impulsywność, zmienność
i drażliwość tłumu.</span></b><br />
<span style="font-size: xx-small;">Powiedzieliśmy już przy badaniu
podstawowych cech tłumu, że kieruje się on prawie wyłącznie nieświadomymi
pobudkami. Każdy jego czyn jest bardziej kierowany przez rdzeń pacierzowy niż
przez mózg. Najwspanialszy nawet czyn, jeżeli nie został dokonany pod
kierunkiem mózgu, jest wynikiem tylko chwilowej podniety. Tłum, będąc zabawką
podniet ze-wnętrznych, zmienia się za ich zmianą. Jest on więc niewolnikiem
podniet. Jednostka będąca poza tłumem może również poddawać się tym samym
podnietom, które oddziałują na jednostkę w tłumie, ale na ostrzeżenie rozumu, że
nie powinna im ulec, unicestwia ich wpływ. W języku fizjologii twierdzenie to
możemy ująć następująco: jednostka potrafi panować nad swymi odruchami, tłum zaś
zdolności tej nie posiada.</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">Rozmaite podniety, którym tłum
ulega, mogą być szlachetne lub okrutne, bohaterskie lub małoduszne, ale są tak
władcze, że osobisty interes, choćby samozachowawczy, nie potrafi się im
przeciwstawić.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Ciągła zmienność podniet, które
działają na tłum i którym on ulega, sprawia, że tłum ciągle się zmienia. W
jednej chwili z okrutnego i krwiożerczego może się zamienić w szlachetny i
naprawdę bohaterski. Nie ma łatwiejszej </span><i><span style="font-size: xx-small;">rzeczy </span></i><span style="font-size: xx-small;">jak uczynienie tłumu
katem, ale z równą łatwością może on zdobyć palmę męczeństwa. Kiedy chodziło o
wiarę, to z łona tłumu spłynęły potoki krwi dla jej obrony i zbyteczne byłoby
sięgać do czasów bohaterskich, aby się przekonać, do czego tłum pod tym względem
jest zdolny. Podczas zamieszek tłum nie szczędzi siebie; zaledwie kilka lat
temu pewien generał, zyskawszy nagłą popularność, z łatwością znajdował setki
tysięcy osób gotowych poświęcić życie dla jego własnej sprawy. Widzimy więc, że
postępowanie tłumu nie opiera się na przemyślności. Tłum może kolejno
przechodzić do najsprzeczniejszych uczuć pod wpływem chwilowej podniety.
Podobny on jest do liści, które wichura porywa i roznosi we wszystkich
kierunkach jedynie po to, aby im później pozwolić znowu upaść na ziemię.
Badania nad rewolucyjnie nastrojonymi tłumami dostarczą nam przykładów dowodzących
zmienności jego uczuć.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Ta ciągła zmienność tłumu
utrudnia władanie nim, szczególnie wtedy, kiedy część władzy publicznej
znajduje się w jego ręku. Gdyby potrzeby codziennego życia nie były
nieuchwytnym regulatorem wydarzeń, demokracje nie mogłyby wcale istnieć. Tłum
potrafi z olbrzymią zaciętością dążyć do wytkniętego celu, ale nie dąży doń długo
i wytrwale. Wytrwałość, po-dobnie jak i myślenie, jest tłumom obca.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Cechą tłumu jest nie tylko
impulsywność i zmienność, ale nie zezwoli on także, aby zaistniała przeszkoda
na drodze do urzeczywistnienia jego żądań; liczebność tłumu utrwala w nim to
mniemanie i wpaja weń poczucie niezwyciężonej mocy. Dla jednostki będącej w tłumie
nie istnieje rzecz niemożliwa. Jednostka nie będąca cząstką tłumu dokładnie
zdaje sobie sprawę z tego, że nie potrafiłaby spalić pałacu, ograbić magazynu,
taka pokusa nie przychodzi jej więc do głowy. Ale kiedy jednostka ta stanie się
cząstką tłumu, uzbraja się w potęgę, jaką w niej wzbudza liczba, i wystarczy
odpowiednie pokierowanie, a z całą bezwzględnością będzie wszystko niszczyć i
usunie każdą nieprzewidzianą przeszkodę. Gdyby organizm człowieka mógł się
stale znajdować w stanie wściekłości, to można by powiedzieć, że normalny stan
rozwydrzo-nego tłumu to wściekłość.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Drażliwość, impulsywność i
zmienność tłumu, jak i wszystkie inne jego pospolite uczucia, którymi zajmiemy
się poniżej, rodzą się zawsze na podłożu cech rasowych, będących ową glebą, z
której czerpią soki żywotne wszystkie nasze uczucia. Każdy tłum jest drażliwy i
impulsywny, ale stopień natężenia tych uczuć jest rozmaity. Różnica między tłumem
pochodzenia romańskiego a tłumem pochodzenia anglosaskiego jest uderzająca.
Wydarzenia z ostatniego stulecia jasno oświetlają ten fakt. W 1870 r. podanie
do publicznej wiadomości telegramu zawierającego przypuszczalną obelgę wyrządzoną
przedstawicielowi francuskiemu wywołało wściekły wybuch, którego następstwem była
straszna wojna. W kilka lat później wiadomość o nieznacznej klęsce pod
Lang-sori też spo wodowała wybuch, który zmusił ministra do podania się do
dymisji. W tym samym czasie ciężkie klęski zadane ekspedycji angielskiej pod
Chartumem wywołały w Anglii bardzo słaby oddźwięk i nie spowodowały dymisji żadnego
ministra. Tłum jest zawsze usposobienia kobiecego, ale najbardziej kobiece
cechy ma tłum romański. Kto u tłumu szuka rozgłosu i uznania, może w krótkim
czasie dojść wysoko, ale zawsze iść będzie po krawędzi Tarpejskiej skały, z której
któregoś dnia na pewno zostanie strącony w przepaść. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<b><span style="font-size: xx-small;">§ 2. Podatność na sugestie i łatwowierność
tłumu. </span></b><span style="font-size: xx-small;">Podając główne cechy tłumu,
podkreśliłem to, że jedna z nich jest nadzwyczajna zdolność do ulegania
sugestii; wskazałem tez na to, że jest ona zaraźliwa w każdej ludzkiej zbiorowości.
To nam tłumaczy nadzwyczajną szybkość potęgowania się uczuć tłumu w pewnym
oznaczonym kierunku.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tłum na ogół zajmuje pozycję
wyczekującej uwagi, co w nadzwyczajny sposób ułatwia sugestię. Jak zaraza
rozchodzi się pierwsza lepsza ujęta w słowa sugestia, opanowuje wszystkie umysły,
nadaje im pewien kierunek, każe im dążyć do jak najszybszego urzeczywistnienia
panujących w danym momencie idei. Nie ma wtedy znaczenia, czy chodzi o
podpalenie pałacu, czy o wielkie poświęcenie, gdyż każdej myśli poddaje się tłum
z jednakową łatwością. Zależy to tylko od rodzaju podniety, a nie — jak u
jednostki — od stosunku, jaki zachodzi pomiędzy mającym się dokonać czynem a
nakazem rozumu, który jest w stanie nie dopuścić do jego urzeczywistnienia.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Ulegając ciągle nieświadomości,
poddając się wszelkiego rodzaju sugestiom, cechując się gwałtownością uczuć, na
które rozum nie ma najmniejszego wpływu, nie posiadając ani odrobiny
krytycyzmu, tłum jest dlatego nadzwyczaj łatwowierny. Nie istnieją dlań rzeczy
nieprawdopodobne,. dzięki czemu mogą się wśród niego szerzyć legendy i
opowiadania najbardziej fantastyczne</span><span style="font-size: xx-small;">1</span><i><span style="font-size: xx-small;">. </span></i><span style="font-size: xx-small;">Jednakże
przy pomocy owej nadzwyczajnej łatwowierności nie możemy w zupełności wytłumaczyć
powstawania i rozchodzenia się owych legend, jakie opanowują duszę tłumu. Musi
się nadto uwzględnić nadzwyczajną zdolność do przekręcania faktów przez rozgorączkowaną
wyobraźnię tłumu. Każdy powszedni wypadek przechodzi kilka lub kilkanaście
przeobrażeń w oczach tłumu. Tłum myśli obrazami, a jeden obraz wywołuje u niego
szereg nowych obrazów, nie łączących się logicznie z pierwszym. Fakt ten
zrozumiemy łatwiej, jeżeli uprzytomnimy sobie owe dziwne skojarzenia, które w
nas samych potrafi wywołać jakaś myśl lub jakiś obraz. Rozum potrafi nam wykazać
brak logicznego związku w tych skojarzeniach, ale tłum nie idzie za głosem
rozumu, chce naginać rzeczywistość do własnej wyobraźni, by w końcu nie odróżniać,
co jest prawdziwe, a co zmyślone. Fakty obiektywne i fakty subiektywne uważa on
za jedno i to samo, uznając za rzeczywiste takie twory swej wyobraźni, które
zasadniczo nie mają prawie żadnego związku ze spostrzeżonymi faktami.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Można
by sądzić, że wydarzenia odbywające się na oczach tłumu winny być zniekształcone
w najrozmaitszy sposób, ponieważ jednostki składające się na tłum mają różne
temperamenty. Ale wcale tak nie jest. Dzięki zaraźliwości przekształcenie faktów
odbywa się u wszystkich osobników danej zbiorowości w jednakowy sposób. Jak
przekształci dany fakt pierwsza jednostka, tak szerzy się on w tłumie. Święty Jerzy
przed ukazaniem się na murach Jerozolimy oczom wszystkich krzyżowców na pewno
ukazał się naprzód jednemu rycerzowi, a na mocy prawa zaraźliwości i sugestii
cud ten natychmiast został zaakceptowany przez wszystkich.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tak wygląda ów mechanizm często
powtarzających się w dziejach, zbiorowych halucynacji, które posiadają
wszystkie cechy wiarygodności, albowiem potwierdzają ich istnienie tysiące osób.
Powyższej zasady nie może osłabić uwaga, że jednostki tworzące tłum posiadają
rozmaitą zdolność umysłu, nie ma to bowiem najmniejszego znaczenia w tłumie,
gdyż zarówno nieuk, jak i uczony, kiedy staje się cząstką tłumu, traci zdolność
obiektywnej oceny faktów. Twierdzenie to może wydać się śmieszne. Na dowód jego
prawdziwości musiałbym przytoczyć znaczną liczbę faktów historycznych, co w
ramach niniejszej pracy nie da się wykonać. Przytoczę tylko kilka przykładów
dowolnie wybranych z wielu innych, aby Czytelnik nie myślał, że to twierdzenie
bez pokrycia.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Następujący przykład jest bardzo
charakterystyczny, ponieważ należy do grupy zbiorowych halucynacji opanowujących
tłum, który się składa zarówno z nieuków, jak też z ludzi bardzo wykształconych.
Podał go nam porucznik marynarki, Julian Fćlix, w swojej pracy O </span><i><span style="font-size: xx-small;">prądach
morskich.</span></i><br />
<span style="font-size: xx-small;">Okręt La Belle-Poule krążył po
morzu, szukając łodzi Le Berceau, która przepadła w czasie gwałtownej burzy. W
jasny i słoneczny dzień z masztu dano znak, że na widnokręgu ukazała się jakaś łódź
w niebezpieczeństwie. Oczy wszystkich zwracają się w stronę wskazanego punktu;
cała załoga wraz z oficerami widzi na morzu tratw</span><span style="font-size: xx-small;">r</span><span style="font-size: xx-small;">ę napełnioną ludźmi, holowaną
przez łodzie, na których powiewały sygnały alarmowe. Admirał Desfosses rozkazał
spuścić szalupę na ratunek rozbitkom. Marynarze, zbliżając się do owej tratwy,
dokładnie widzieli, „jak wielu ludzi wyciągało do nich ręce, słyszeli głuchy i
niewyraźny ich bełkot". Podpłynąwszy jednak do owej domniemanej tratwy,
ujrzeli po prostu kilka gałęzi pokrytych liśćmi, które fale morskie porwały z
pobliskiego brzegu. I wtedy dopiero, pod wpływem tak namacalnej rzeczywistości,
pr y snęła halucynacja.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Przykład ten dostatecznie objaśnia
nam ów mechanizm zbiorowych halucynacji, o którym mówiłem powyżej. Z jednej
strony tłum w stanie wyczekiwania, z drugiej znowu sugestia wywołana przez znak
dany z masztu, iż na pełnym morzu znajduje się statek w niebezpieczeństwie.
Potrafiła ona w zaraźliwy sposób opanować nie tylko marynarzy, ale i oficerów.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zdolność poprawnego
spostrzegania zanika w każdym tłumie, bez względu na jego liczebność, a fakty są
zastępowane halucynacjami, które nie pozostają w żadnym z nimi związku. Nawet tłum
złożony z osób należących do świata naukowego wobec faktów nie wchodzących w
zakres ich badań zachowuje się zgodnie z powyższymi twierdzeniami, a zdolność
spo-strzegania i zmysł krytyczny każdej z nich usuwają się na plan drugi.</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">W „Annales des Sciences psychiąues"
zamieszczone zostało sprawozdanie z badań znanego psychologa Daveya. W
sprawozdaniu tym znajdujemy przykład godny powtórzenia. Wśród zaproszonych
przez Daveya badaczy znajdował się wybitny uczony angielski, Wal-lace, Wory po
uprzednim zbadaniu, przez innych zaproszonych, wszystkich mebli znajdujących się
w pokoju i umieszczeniu skrytek według ich własnego uznania, wykonał przed nimi
szereg produkcji spiry-tystycznych, jak: materializację duchów, pismo na
tabliczkach łupkowych itd. Następnie, otrzymawszy od tych znakomitych uczestników
pisemne stwierdzenie, że zjawiska przez nich obserwowane mogły się odbyć tylko
dzięki siłom nadprzyrodzonym, Davey wykazał im, że padli ofiarą zwyczajnego
podstępu. Autor wspomnianego sprawozdania powiada:</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">„W badaniach Daveya uderza nie
zmyślność forteli, lecz do najwyższych granic posunięta nieudolność
spostrzegania zjawisk przez nie wtajemniczonych świadków, co udowodnili wszyscy
obecni na wyżej wspomnianym zebraniu. Tak wigc świadkowie mogą wprawdzie często
wypowiadać się o czymś błędnie, ale jeśli te ich opisy </span><i><span style="font-size: xx-small;">zostaną przyjęte jako
prawdziwe. </span></i><span style="font-size: xx-small;">to opisywanych przez nich zjawisk nie można uważać za
kug-larstwo. Metoda postępowania Daveya była tak prosta, że należy się dziwić,
jak odważył się ją zastosować. Davey jednak posiadał moc władania duszą tłumu,
potrafił wmówić w zgromadzonych, że widzą to, czego widzieć nie mogli". </span><span style="font-size: xx-small;">Widzimy więc, że rzecz cała obraca się dookoła władzy
hipnotyzera nad zahipnotyzowanym. Ale skoro władza ta potrafi opanować umysły
wykształcone, które są przecież zawsze wobec takich spraw sceptycznie
nastrojone, to dopiero teraz jasno pojmiemy, jak łatwo jest opanować zwykły tłum.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Podobnych przykładów można
przytoczyć nieskończenie dużo. Niedawno dzienniki podawały wiadomość o
wydobyciu z Sekwany zwłok dwóch dziewczynek. Wiele osób stanowczo twierdziło, że
poznało te dzieci. Wszystkie szczegóły były tak zgodne, że ani cień wątpliwości
nie mógł powstać w umyśle sędziego śledczego. Pozwolił on więc spisać akt
zgonu. Dopiero przed samym pogrzebem dzięki przypadkowi udało się stwierdzić, że
wydobyte zwłoki dzieci nie mają nic wspólnego z dziewczynkami, za które je wzięto,
a łączy je tylko bardzo małe podobieństwo. Widzimy więc i w tym przykładzie, że
twierdzenie jednego człowieka, który padł ofiarą złudzenia, wystarczyło do
zasugerowania wszystkich pozostałych osób.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">We wszystkich podobnych
przypadkach źródłem sugestii jest złudzenie powstałe w umysie jednego osobnika
dzięki jakiemuś bardziej lub mniej określonemu skojarzeniu. Staje się ono zaraźliwe,
nabiera cech faktu i przenosi się do umysłów innych jednostek. Jeżeli ową
pierwszą jednostką jest ktoś z natury wrażliwy, to wystarczy, aby zwłoki — poza
rzeczywistym podobieństwem — miały jakąkolwiek szczególną cechę, np. bliznę lub
część ubrania, która by przywodziła na myśl inną osobę; wówczas skojarzenie to
może się stać kanwą szeregu obrazów, które są w stanie sparaliżować zdolność
krytyczną umysłu i opanować w zupełności pole widzenia. Patrzący nie widzi już
przedmiotu, lecz tylko obraz, który istnieje w jego wyobraźni. W ten sam sposób
możemy wytłumaczyć mylne </span><span style="font-size: xx-small;">rozpoznanie zwłok dzieci przez
matkę, co miało miejsce w następującym wypadku, podawanym niedawno przez
dzienniki, a mającym miejsce w latach dawniejszych. Na przykładzie tym ujrzymy
dokładnie dwa rodzaje sugestii, których mechanizm został powyżej opisany. </span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">„Dziecko, rozpoznając zwłoki
jakiegoś innego dziecka, omyliło się, a omyłka ta stała się źródłem szeregu fałszywych
twierdzeń. W dzień po rozpoznaniu zwłok przez pewnego ucznia jakaś kobieta
krzyknęła: «O Boże, toż to moje dziecko!». Kobieta ta udała się do kostnicy,
oglądnęła czoło dziecka, ujrzała znaną jej bliznę i powiedziała: «Tak, to mój
biedny syn, którego skradziono mi w lipcu, a teraz zabito!». Kobieta ta,
nazwiskiem Chavandret, była dozorczynią domu przy ulicy du Four. Jej kuzyn rzekł
bez wahania: «Tak, to biedny Filibert». W dziecku tym wszyscy znajomi
rozpoznali Filiberta, nie mówiąc już o jego nauczycielu, dla którego decydującą
wskazówką był medalik na </span><span style="font-size: xx-small;">szyi
zmarłego. Okazało się, że wszyscy byli w błędzie: sąsiedzi, kuzyn, nauczyciel i
matka. Albowiem w sześć tygodni później stwierdzono tożsamość dziecka: pochodziło
ono z Bordeaux, zostało zamordowane w tym mieście i przywiezione w pakunku do
Paryża"</span><span style="font-size: xx-small;">.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Stwierdzić należy, że błędne
rozpoznanie cechuje przede wszystkim kobiety i dzieci, jako istoty najbardziej
wrażliwe. Możemy z tego wnosić, jaką wartość w sądzie winny mieć takie świadectwa.
Zwłaszcza z zeznań dzieci sąd nie powinien korzystać. Niestety jednak, sędziowie
zbyt często opierają się na zupełnie przestarzałym frazesie: ,,Dziecko nie kłamie".
Gdyby mieli dokładniejsze wykształcenie psychologiczne, wówczas wiedzieliby, że
właśnie w tym wieku prawie zawsze się kłamie. Chociaż kłamstwo to jest nieświadome,
to jednak pozostaje kłamstwem. Lepiej ' niech o treści wyroku zadecyduje
przypadek, ale niech nigdy jego uzasadnieniem nie będzie zeznanie dziecka.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Wracając do spostrzeżeń
dokonywanych przez tłum, dochodzimy do wniosku, że obserwacje zbiorowe są
najbardziej błędne i najczęściej polegają na złudzeniu pewnej jednostki, która
zaraźliwie narzuciła swój pogląd innym. Pamiętać więc należy, że świadectwa tłumu
winno się przyjmować z największą nieufnością. W słynnej szarży konnicy pod
Sedanem brało udział wiele tysięcy ludzi, ale zeznania naocznych świadków okazały
się. tak nawzajem sprzeczne, że niemożliwością było ustalić, kto dowodził
atakiem. Generał angielski Wolseley w niedawno napisanej pracy dowodzi, ze byliśmy
dotychczas w błędzie co do najważniejszych faktów bitwy pod Waterioo, zwłaszcza
tych, na których prawdziwość mieliśmy świadectwo bardzo wielu osób </span><span style="font-size: xx-small;">3</span><span style="font-size: xx-small;">. Powyższe przykłady
pokazują nam, jak znikomą wartość mają świadectwa ludzi opisujących obiektywnie
dane zjawisko. Podręczniki logiki zaliczają zeznania obserwatorów do
najpewniejszych dowodów istnienia danego faktu. Ale to, co wiemy o psychologii
tłumu, wskazuje, że należy podręczniki te poddać gruntownej rewizji, albowiem
każdy fakt zaobserwowany przez większą liczbę ludzi należy właśnie do
najbardziej wątpliwych co do istoty swej treści. Jeżeli fakt równocześnie
obserwowała większa grupa ludzi, to na pewno możemy stwierdzić, że istotna jego
treść w większym lub mniejszym stopniu różni się od tego, co o nim mówią ludzie
go obserwujący.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Z tego, co powiedziano wyżej,
wynika, że niemal wszystkie dzieła historyczne należy uważać za dzieła czystej
wyobraźni. Są to fantastyczne opisy źle zaobserwowanych faktów, do których przyłączają
się objaśnienia późniejszej daty. Gdyby minione stulecia nie pozostawiły nam
swych arcydzieł artystycznych, literackich i swych zabytków kultury
materialnej, nie wiedzielibyśmy o przeszłości nic prawdziwego. Bardzo możliwe, że
wiadomości nasze o życiu i roli wielkich ludzi, jak Herakles, Budda, Jezus,
Mahomet, którzy tak wpłynęli na dalszy rozwój dziejów, nie zawierają ani
odrobiny prawdy. Zresztą musimy przyznać, że rzeczywiste ich życie obchodzi nas
bardzo mało. Wielcy ludzie należą do nas w tej postaci, jaką nadały im legendy
stworzone przez wyobraźnię tłumu.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Legendy nie są, niestety,
niezmienne. Wyobraźnia tłumu ciągle je przekształca, ciągle są one dla mas
plastycznym materiałem. Przekształcanie to zależy od charakteru danej rasy i od
wymagań epoki. Bardzo jest daleko od krwiożerczego biblijnego Jehowy do Boga miłości
św. Teresy, a Budda wielbiony w Chinach nie ma nic wspólnego z Buddą wielbionym
w Indiach, chociaż zasadniczo jest to jedna i ta sama postać. Na przeobrażenia
te miała decydujący wpływ wyobraźnia tłumu, która może dokonać zasadniczych
zmian nawet w ciągu kilkunastu lat. W naszych czasach legenda o jednym z największych </span><span style="font-size: xx-small;">W</span><span style="font-size: xx-small;">T </span><span style="font-size: xx-small;">dziejach bohaterów została przekształcona kilka razy w
przeciągu 50 lat. Za panowania Burbonów uważano Napoleona za jakąś postać wziętą
z sielanki, nazywano go filantropem i liberałem, opiekunem maluczkich, którzy
zgodnie ze świadectwem poetów przechowują o nim pamięć pod swymi strzechami. W
30 lat później uważano go za krwiożerczego tyrana, który zagarnąwszy władzę, stłumił
wolność i dla dogodzenia swej ambicji poprowadził na rzeź 3 miliony ludzi.
Obecnie legenda ta uległa nowemu przekształceniu. Wobec tych najrozmaitszych
legend uczeni za kilka stuleci zwątpią może o istnieniu Na-poleona, tak jak
obecnie nie dowierzają istnieniu Buddy. Uważać go będą za jakiś mit słoneczny
lub nową wersję legendy o Heraklesie. Nasuwające się wątpliwości rozwieje
zapewne dokładniejsza znajomość psychologii tłumów, która ich pouczy, iż
historia uwiecznia tylko legendy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<b><span style="font-size: xx-small;">§ 3. Przesada i prostota w
uczuciach tłumu. </span></b><span style="font-size: xx-small;">Charakterystycznymi
cechami uczuć tłumu, bez względu na to, czy uczucia te są dobre czy złe, są
następujące: wielka prostota i wielka przesada. Jednostka, jako cząstka tłumu,
upodabnia się pod tym względem — jak zresztą i pod wielu innymi — do ludzi
pierwotnych. Jej umysł jest w stanie pojmować tylko całościowo, nigdy nie
potrafi zagłębiać się w odcienie i etapy przejściowe. Przesadne uczucia tłumu
potęguje jeszcze ta okoliczność, że jakiekolwiek objawione uczucie zdobywa
szybko uznanie wszystkich — na mocy prawa zaraźliwości i sugestii — co zwiększa
w dwójnasób jego siłę. Dzięki prostocie i przesadzie jego uczuć niedostępne są
dla tłumu wątpliwości i niepewność. Tłum z jednej krań-cowości zbyt szybko
przerzuca się w drugą. Każde podejrzenie staje się dlań natychmiast pewnikiem
nie do odparcia; najmniejszy uśmiech czy pogardliwe spojrzenie wywołuje u niego
wściekłą nienawiść, podczas gdy u jednostki nie będącej cząstką tłumu pozostałoby
to bez jakiegokolwiek wpływu.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Gwałtowność uczuć jest jeszcze
spotęgowana, zwłaszcza w tłumie heterogenicznym, przez brak odpowiedzialności.
Pewność bezkarności, wzrastająca w miarę wzrostu liczebności tłumu, oraz świadomość
chwilowej potęgi, którą czerpie on właśnie ze swej liczebności, tworzą warunki
do powstawania w tłumie takich uczuć i czynów, na które nigdy by się nie zdobyła
jed-nostka. W tłumie nieuk, głupiec i człowiek, zawistny nie odczuwają swej
bezsilności i nicości, a w ich miejsce pojawia się poczucie brutalnej siły,
chociaż nietrwałej, ale za to potężnej.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Przesada ta dotyczy zwłaszcza złych
uczuć — tego reliktu atawistycznego instynktów człowieka pierwotnego, które
jednostka potrafi przytłumić z obawy przed karą. Dlatego tłum tak łatwo
dokonuje złych czynów. Tłum umiejętnie prowadzony jest zdolny do bohaterskich
czynów i najpiękniejszych poświęceń, przy czym stopień natężenia tych zdolności
jest u niego o wiele większy aniżeli u jednostki. Do sprawy tej powrócę przy
rozważaniu moralności tłumu.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tłum, sam będąc przesadny w
swych uczuciach, jest nadzwyczaj czuły na przesadę i mówca, gdy chce go porwać,
musi używać bardzo często silnych określeń. Przesada, bezwarunkowe twierdzenie,
powtarzanie tego samego po kilka razy, niezagłębianie się w logiczne dowody —
oto sposoby zdobycia i opanowania duszy tłumu, znane ludziom występującym na
zgromadzeniach ludowych.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tej samej przesady w uczuciach
domaga się tłum od swych wybrańców. Ich zalety i cnoty zawsze muszą być
nadzwyczajne. W teatrze od bohaterów sztuki tłum domaga się takich zalet,
takiej moralności i męstwa, jakie w życiu nigdy nie istnieją. Dlatego słusznie
mówi się o specjalnej optyce teatralnej, której prawa nie mają po największej
części nic wspólnego z logiką i prawami zdrowego rozsądku. Umiejętność mówienia
do tłumu jest bez wątpienia sztuką niższego rzędu, ale wymaga specjalnych
zdolności. Gdy się czyta niektóre sztuki, w żaden sposób nie można zrozumieć
ich nadzwyczajnego powodzenia </span><span style="font-size: xx-small;">na
scenie. Dyrektorzy teatrów, przyjmując jakąś sztukę, często nie są pewni jej
powodzenia na scenie, gdyż aby je przewidzieć, musieliby oceniać ją nie ze
stanowiska fachowca, ale ze stanowiska tłumu. Gdybym mógł tej sprawie poświecić
w niniejszej pracy więcej miejsca, z łatwością wykazałbym działanie potężnego
wpływu rasy, bo faktem jest, że sztuka, którą w jednym kraju zachwycają się tłumy,
w drugim me ma najmniejszego powodzenia, nie uruchamia bowiem tych podniet,
jakie są konieczne do poderwania nowej publiczności.</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: xx-small;">Przesada w tłumie dotyczy tylko
uczuć, w żadnym zaś razie inteligencji. Dlatego jednostka należąca do tłumu
cofa się w swym rozwoju intelektualnym, co wykazałem powyżej. Do tego samego
wniosku doszedł Tarde. Tylko zatem w sferze uczuć tłum może wznieść się bardzo
wysoko albo bardzo nisko upaść. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<b><span style="font-size: xx-small;">§ 4. Nietolerancja,
autorytaryzm i konserwatyzm tłumu. </span></b><span style="font-size: xx-small;">Tłum,
będąc zdolnym do uczuć tylko prostych i przesadnych, przyjmuje lub odrzuca
sugerowane mu poglądy, wierzenia i idee albo jako absolutną prawdę, albo jako
absolutną nieprawdę. To tyczy się przede wszystkim wierzeń, które nie powstają
drogą rozumowania, lecz są narzucone za pomocą sugestii. Każdy wie dobrze, jak
nietolerancyjne są wierzenia religijne i jak przemożny wpływ wywierają na duszę
tłumu. Opierając się ha owym poczuciu swej siły i na braku wątpliwości, co jest
prawdą, a co nieprawdą, tłum jest w tym samym stopniu autorytarny, co
nietolerancyjny. Jednostka może uzmwać zdania przeciwne i nawet podejmować
decyzję, tłum zaś nie czyni tego nigdy. Na zgromadzeniach ludowych najmniejsze
wystąpienie przeciw tłumowi zostaje przyjęte z wściekłością i gwałtownymi
obelgami, po których szybko dochodzi do rękoczynów i dany mówca musi chyłkiem
czmychać z zebrania, jeżeli nie potrafi w odpowiedni sposób odwrócić uwagi tłumu
w innym kierunku. Niezależnością swych poglądów mówca najczęściej naraża się tłumowi,
a nieraz tylko dzięki ochronie władz bezpieczeństwa uchodzi z życiem.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Autorytaryzm i nietolerancja to
cechy wspólne wszystkim kategoriom tłumów, chociaż natężenie tych cech bywa różne,
w czym zasadniczą rolę odgrywa rasa, jako władczyni wszystkich uczuć i myśli człowieka.
Autorytaryzm i nietolerancyjność rozwinięte są w bardzo wysokim stopniu u tłumów
pochodzenia romańskiego; rozwój ten doszedł do takiego stopnia, że zabił w nich
wszelkie poczucie osobistej niezależności, owego zasadniczego rysu duszy
anglosaskiej. Tłum romańskiego pochodzenia jest wrażliwy tylko na niezależność
odłamu społeczeństwa, do którego sam należy, przy czym z ową niezależnością łączy
on dążność do natychmiastowego i bezwzględnego narzucenia swych przekonań
wszystkim innym grupom. W tym tkwi źródło wielkiej ekspansywności narodu
francuskiego i francuskiej kultury. W powyżej opisany sposób pojmują wolność
jakobini ludów romańskich, poczynając od czasów inkwizycji, aż po dzień
dzisiejszy.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Autorytaryzm i nietolerancja są
uczuciami dla tłumu jasnymi, tak że skwapliwie on je przyjmuje i dąży do jak
najszybszego ich urzeczywistnienia. Wobec siły tłum staje się potulny, a na
uczucie dobroci jest zupełnie niewrażliwy, gdyż dobroć uważa za objaw słabości.
Tłum nigdy nie wielbił dobrych władców; kochał na ogół okrutników, którzy
uciskali go z całą bez-względnością. Srogim tyranom tłum buduje okazałe
pomniki, a upadłego tyrana chętnie i z lubością depce nogami, gdyż ten po
upadku znowu zasila szeregi słabych, których tłum nienawidzi lub nimi pogardza,
albowiem nie czuje przed nim trwogi. Cesarz jest typem bohatera uwielbianym
przez tłum po dzień dzisiejszy. Jego kołpak nadal oczarowuje, jego władza
wzbudza poszanowanie, a jego miecz sieje postrach.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tłum jest zawsze gotów powstać
przeciw słabej władzy, a niewolniczo gnie swe kolana przed władzą silną. Jeżeli
zaś siła, będąca na usługach władzy, ciągle się zmienia, tłum, ulegając zaw</span><span style="font-size: xx-small;">7</span><span style="font-size: xx-small;">sze krańcowym
uczuciom, przechodzi od anarchii do uległości i od uległości do anarchii.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zupełnie mylnie pojmowalibyśmy
psychologię tłumu, gdybyśmy wyrobili sobie przekonanie, że w tłumie przeważają
instynkty rewolucyjne. Gwałtowność tłumu jest bardzo zwodnicza. Jego
buntownicze wybuchy i dążność do niszczenia są bardzo krótkotrwałe. Tłumem zbyt
despotycznie władają bodźce nieświadome, zbyt silnie ulega on wpływom
odwiecznej dziedziczności, co wywołuje w jego duszy tendencję do konserwatyzmu.
Pozostawiony samemu sobie, zbyt łatwo idzie w niewolę, gdyż w zbyt krótkim
czasie znuży go własna popędliwość. Na przykład najzacieklejsi Jakobini z całą
mocą popierali Napoleona, gdy ten swą żelazną ręką tłumił swobody z okresu
Rewolucji.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Kto nie potrafi się wczuć w te
konserwatywne instynkty mas, ten nie zrozumie należycie historii, zwłaszcza
historii ruchów ludowych. Masy zmieniają tylko nazwy najrozmaitszych instytucji
społecznych; do tych nic nie znaczących zmian dążą nieraz zbyt gwałtownymi środkami.
Ale instytucje społeczne są aż nadto w swej istocie wyrazem dziedzicznych
potrzeb danej rasy, aby do tych instytucji nie powracać. Tłum jest zmienny
wobec rzeczy błahych i powierzchownych, ale zasadniczo posiada w swej duszy
silny konserwatyzm, co upodabnia go do ludzi pierwotnych. Tłum z nadzwyczajnym
uwielbieniem czci tradycję i czuje głęboki, podświadomy wstręt do wszelkiego
nowatorstwa, gdyż drży przed jakąkolwiek zmianą wa-runków swego materialnego
bytu. Gdyby demokracja w epoce wynalezienia warsztatów mechanicznych, maszyn
parowych i kolei żelaznej miała taką władzę jak obecnie, to wprowadzenie tych
wynalazków w życie byłoby niemożliwe albo doszłoby do skutku w drodze
rewolucji. Szczęście postępu i cywilizacji polega na tym, że tłum stojący u władzy
nie miesza się w wielkie odkrycia na polu nauk i przemysłu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;"><br /></span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<b><span style="font-size: xx-small;">§ 5. Moralność tłumu. </span></b><span style="font-size: xx-small;">Jeżeli przez moralność rozumieć będziemy ciągłe
przestrzeganie pewnych norm społecznych i ustawiczne przeciwstawianie się
egoistycznym popędom, to jasne będzie, że tłum jest zbyt zmienny i nazbyt gwałtowny,
by mógł być moralny. Jeśli jednak do tego pojęcia włączymy przejawy takich
cech, jak poświęcenie, bezinteresowność, ofiarność, prawość, to można powiedzieć,
że tłum zdobywa się nieraz na bardzo wzniosłe czyny moralne.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Niektórzy psychologowie, badając
tłum z punktu widzenia jego czynów przestępczych i zwracając uwagę przede
wszystkim na ich częstość, stwierdzili, że poziom moralny tłumu jest bardzo
niski. Nie da się zaprzeczyć, że często twierdzenie to jest słuszne. Ale
dlaczego? Po prostu dlatego, że w duszy każdego człowieka drzemią instynkty
burzycielskie i zdolność do okrucieństwa, będące pozostałością epoki
pierwotnej. Jednostka zdaje sobie sprawę, że danie posłuchu tym instynktom może
wprowadzić na niebezpieczną drogę, ale kiedy znajdzie się w nieodpowiedzialnym
tłumie, który zapewnia jej bezkarność, wówczas nie dba o ich stłumienie.
Okrucieństwo tłumu i upodobanie do myślistwa mają wspólne źródło. Tłum, mordując
swą bezbronną ofiarę, daje dowód nikczemnego okrucieństwa. Okrucieństwo to jest
w oczach człowieka myślącego blisko spokrewnione z okrucieństwem myśliwych, którzy
się zbierają, by z przyjemnością przyglądać się rozdzieraniu nieszczęśliwego
jelenia przez zażarte psy.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Tłum, będąc zdolny do mordu,
podpalenia i każdej innej zbrodni, równocześnie jest w stanie wytężyć swe siły
dla dokonania czynów wzniosłych i bezinteresownych, o wiele wspanialszych od
tych, na jakie może się zdobyć jednostka. Każde </span><span style="font-size: xx-small;">odwołanie
się do miłości Ojczyzny, do uczuć religijnych, do poczucia honoru oddziałuje na
tłum, który jest zdolny do bezgranicznych poświęceń. W dziejach ludzkości mamy
wiele przykładów podobnych do wypraw krzyżowych i do ochotni-ków z roku 1793.</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: xx-small;">Jedynie zbiorowości są zdolne do
wielkiego poświęcenia i wysoce bezinteresownych czynów. Ile tłumów zginęło
bohatersko w obronie wierzeń oraz idei, haseł, których często prawie nie
rozumiały one. Tłum strajkujący czyni lo raczej z posłuszeństwa wydanemu hasłu
niż dla uzyskania podwyżki zarobków. U jednostki interes osobisty jest najczęstszym
bodźcem postępowania, w tłumie zaś odgrywa on bardzo nieznaczną rolę. Przecież
trudno wyobrazić sobie, by osobiste względy wiodły tłum na krwawe wojny, których
celów na ogół nie rozumiał, chociaż dał się mordować tak łatwo jak skowronek
zahipnotyzowany przez lusterko myśliwego.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Nawet największy nicpoń, gdy
stanie się cząstką tłumu, staje się na ten czas zwolennikiem bardzo surowych
zasad moralnych. Taine opowiada, że uczestnicy band mordujących w pamiętnym
wrześniu 1793 r. oddawali do rąk komitetów rewolucyjnych portfele </span><span style="font-size: xx-small;">i klejnoty znalezione przy
mordowanych ofiarach, chociaż bezkarnie mogli je ukryć. Tłum nędzarzy zdobywający
w czasie rewolucji 1848 r. pałac Tuileries nie zagarnął ani jednego z klejnotów,
które przecież mogły go olśnić, a jeden taki klejnot wystarczyłby dla
zabezpieczenia bytu na wiele lat.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Ta moralność jednostki w tłumie
wygląda na pozór fantastycznie, a jednak jest prawdziwa. Owo umoralnienie
jednostki przez tłum nie jest regułą, niemniej występuje, i to nieraz w
bardziej błahych wypadkach niż przytoczone powyżej. Powiedziałem poprzednio, że
w teatrze tłum żąda, aby bohaterowie sztuki posiadali nadzwyczajne zalety.
Nawet widownia niskiego pochodzenia okazuje się często bardzo purytańska.
Zawodowy pijak, sutener i ulicznik okazują swe niezadowolenie wobec
dwuznacznego dowcipu i drastycznej sytuacji na scenie, chociażby były wprost
niewinne w porównaniu z ich codziennymi rozmowami.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">Zatem tłum albo ulega niskim
instynktom, albo błyszczy czynami nadzwyczaj moralnymi. Jeżeli bezinteresowność,
bezwzględne oddanie się w służbę ideału rzeczywistego lub nierzeczywistego
stanowią cnoty narodu, to musimy przyznać, że tłum często posiada te cnoty w
takim stopniu, jaki rzadko osiągali najwięksi mędrcy. Moralność tłumu jest nieświadoma,
co jednak nie zmienia postaci rzeczy. Gdyby tłum rozumiał i kierował się swym
bezpośrednim interesem, to możliwe, że na Ziemi nie powstałaby żadna
cywilizacja i ludzkość nie miałaby swej historii.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">1 </span><span style="font-size: xx-small;">Ludność Paryża podczas oblężenia go przez Prusaków miała wiele dowodów
na ową łatwowierność tłumu, zwłaszcza wtedy, kiedy chodziło o wydarzenia
nieprawdopodobne. Światełko, które ukazało się na piątym piętrze, brano za znak
dany Prusakom, choć odrobina rozwagi musiałaby naprowadzić na myśl, że światełka
tego nie można było dostrzec z odległości kilkunastu kilometrów. </span></div>
<span style="font-size: xx-small;">
</span><br />
<div class="Default">
<span style="font-size: xx-small;">2 </span><span style="font-size: xx-small;">„Eclair" z 21 kwietnia 1895 r.</span><br />
<span style="font-size: xx-small;">3 </span><span style="font-size: xx-small;">Wątpię, czy znamy prawdziwy opis choć jednej bitwy. Zasadniczo wiemy tylko,
która strona zwyciężyła, a która została pobita. To. co d'Harcourt, uczestnik i
świadek bitwy pod Soiferino, mówi o niej, można odnieść do wszystkich bitew: „Jenerałowie,
naturalnie opierając się na setkach świadectw, składają swe urzędowe raporty,
oficerowie przyboczni zmieniają te dokumenty i redagują nieco zmieniony
projekt, który znowu zmienia szef sztabu. Marszałek znowu redaguje rzecz na
nowo. i dzięki temu z pierwotnego projektu nic nie po/ostaje</span><span style="font-size: xx-small;">11</span><span style="font-size: 8.0pt;"><span style="font-size: xx-small;">. D'Harcourt
przytacza to na dowód, że z zeznań ludzi nie nożna się dowiedzieć prawdy nawet
o wydarzeniach dokładnie obserwowanych.</span> </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 8.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Rozdział trzeci </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Idee, rozumowanie i wyobraźnia
tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">§ 1. <i>Idee tłumu — </i>Idee
zasadnicze i idee przejściowe — Jak mogą współistnieć idee przeciwne? —
Przemiany, jakie musza przejść idee wyższe, zanim staną się przystępne dla tłumu
— Społeczna rola idei jest niezależna od stopnia prawdy w nich zawartej — § 2. <i>Jak
tłum rozumuje? — </i>Tłum nie ulega wpływom rozumowania — Rozumowanie tłumu
jest bardzo prymi-tywne — Łączenie idei następuje albo drogą analogii, albo
drogą następstwa — § 3. <i>Wyobraźnia tłumu — </i>Potęga wyobraźni tłumu — Tłum
myśli obrazami, przy czym obrazy te nie wiążą się ze sobą — Tłum jest podatny w
pierwszym rzędzie na cudowność — Rzeczy nadzwyczajne i legendy są rzeczywistą
podstawą cywilizacji — Wyobraźnia tłumu zawsze była podstawą siły mężów stanu —
Jakie fakty potrafią przemówić do wyobraźni tłumu? </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 1. Idee tłumu. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">W jednej ze swych prac nad znaczeniem idei w rozwoju
narodów wykazałem, że każda cywilizacja czerpie swe siły z kilku zaledwie
zasadniczych idei, które są bardzo rzadko odnawiane. Wyka-załem też, jak idee
wrastają w duszę tłumu, z jaką trudnością do niej docierają i jaką mają moc,
skoro raz nią owładną. Wykazałem wreszcie, że wszelkie przewroty historyczne
mają najczęściej swe źródło w zmianach dokonanych w tych zasadniczych ideach. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie będę omawiać po raz drugi
tych kwestii, wspomnę tylko, jakie idee są dostępne dla tłumu i pod jaką
postacią może je on przyjmować. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idee
można podzielić na dwie grupy. Do pierwszej zaliczymy idee przypadkowe i przejściowe,
powstające pod wrażeniem chwili, np. pod wpływem jakiejś jednostki bądź teorii.
Do grupy drugiej zaliczymy idee zasadnicze, którym otoczenie, dziedziczność i
opinia </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">przydają cech niezmienności.
Niegdyś takimi ideami były wierzenia religijne, a dziś idee demokratyczne i społeczne.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idee zasadnicze możemy sobie
przedstawić jako wielką, powoli toczącą swe wody rzekę. Idee przejściowe to
drobne fale, ciągle się zmieniające, poruszające powierzchnię rzeki i chociaż
nie posiadające realnego znaczenia, to jednak bardziej rzucające się w oczy aniżeli
bieg rzeki. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idee zasadnicze, którymi żyli
nasi ojcowie, zostały w obecnej epoce mocno zachwiane. Straciły swą trwa-łość,
a dzięki temu i instytucje opierające się na nich zostały nadwerężone.
Stwierdzamy, że co dnia poja-wia* się wiele idei przejściowych, ale tylko niektóre
z nich stają się silne i zdobywają znaczne wpływy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Każda idea, aby zawładnęła tłumami,
musi im być podana w formie bardzo obrazowej i nadzwyczaj pro-stej. Idee
przemienione w obrazy nie są ze sobą połączone żadnym logicznym związkiem
analogii bądź następstwa i mogą następować jedna po drugiej jak szkła w
czarnoksięskiej latarni, wyjmowane jedno po drugim z kasety, do której je włożono.
To nam tłumaczy owo równoczesne istnienie w duszy tłumu najsprzeczniejszych
idei. Od przypadku zależy, które z idei ożywią się w duszy tłumu; z tego też
wynika, że tłum jest zdolny do dokonania czynów najbardziej sprzecznych, a brak
krytycyzmu nie pozwala mu za-uważyć tej sprzeczności. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zresztą nie jest to wyłącznie własnością
tłumu. Możemy to zauważyć i u jednostek będących cząstką tłumu, których umysł
niedaleko odbiegł od umysłu człowieka pierwotnego; tyczy się to przede
wszystkim zagorzałych zwolenników jakiejś sekty, chociażby to byli ludzie
wykształceni. Obserwowałem takie zjawisko u Hindusów wykształconych na naszych
europejskich uczelniach, na których też uzyskiwali dyplomy. Na niewzruszony
grunt ich dziedzicznych idei religijnych i społecznych nałożyła się bez żadnego
dla tamtych uszczerbku warstwa idei zachodnioeuropejskich, które z tymi
pierwszymi nie mają nic wspólnego. U danego osobnika przeważały to jedne, to
drugie, zależnie od okoliczności; w ten sposób jedna i ta sama osoba popadała w
skrajne sprzeczności. Na ogół sprzeczności te są bardziej pozorne aniżeli
rzeczywiste, ponieważ tylko idee dziedziczne mogą się stać pobudkami postępowania
jednostki. Tylko w tych wypadkach czyny człowieka mogą rzeczywiście przedstawiać
sprzeczności, kiedy dana jednostka wskutek skrzyżowania różnych ras odziedziczy
różnorodne idee zasadnicze. Nie będę się dłużej zastanawiał nad tymi
zjawiskami, chociaż moim zdaniem mają one wielkie znaczenie z punktu widzenia
psychologii. Sądzę, że należyte ich zrozumienie wymaga bardzo wielu lat podróży
i obserwacji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idee, aby mogły się stać własnością
tłumu, winny otrzymać jak najprostszą formę; dzięki temu uprosz-czeniu ulegają
one gruntownym przekształceniom Wielkość tych zmian, jakim ulega idea, zanim
wrośnu w duszę tłumu, daje się stwierdzać zwłaszcza wtedy.. kiedy chodzi o
wznioślejsze idee filozoficzne i naukowe. Przekształcenia te zależą przede
wszystkim od rasy, do której dany tłum należy; ogólną ich właściwością jest
uproszczenie i pomniejszenie idei. Dlatego z punktu widzenia społecznego nie
istnieje w rzeczywistości żaa-na hierarchia idei, tzn. nie ma idei wyższych lub
niższych. Już sam fakt przedostania się idei do tłumu dowodzi, że pozbawiona
została ona tego wszystkiego, co stanowiło jej podniosłość i wielkość. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zaznaczam, że ze społecznego
punktu widzenia hierarchiczna wartość idei nie ma znaczenia. Należy mó-wić o
ich wpływie, a nie o ich wartości. Chrześcijaństwo wieków średnich, idee
demokratyczne ubiegłego stulecia oraz współczesne idee społeczne nie są zapewne
zbyt podniosłe. Z punktu widzenia filozofii należy je uznać za marne złudzenia,
a mimo to ich wpływ był bardzo znaczny i jeszcze przez długi czas będą one
zasadniczymi pobudkami postępowania. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idea dopiero wtedy owłada tłumem,
kiedy po owych przekształceniach, dzięki którym staje się dlań do-stępna, o
czym mówić będę na innym miejscu, przeniknie w nieświadomość tłumu i w sferę
jego uczuć, A na to potrzeba zawsze dłuższego czasu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Trudno zresztą sądzić, że
wykazanie słuszności jakiejś idei wystarczy, by oddziaływała ona odpowiednio na
umysły, choćby wykształcone Możemy się o tym przekonać, gdy zwrócimy uwagę na
to, że najoczywistsze dowody wywierają mały wpływ na większość ludzi. Chociaż
niejeden nie odmówi im słuszności, to jednak pod działaniem nieświadomych
czynników swej duszy szybko powróci do poprzednich zapatrywań. Gdybyśmy go,
zobaczyli w kilka dni później, wysunie na nowo swe stare argumenty i tak samo
nawet będzie je wypowiadał. Znajduje się bowiem pod wpływem swych wcześniejszych
idei, które przekształciły się j u? w uczucia i kierują jego słowami i czynami.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Idea, która na mocy różnorodnych
przekształceń przeniknęła w końcu duszę tłumu, osiąga olbrzymią moc i popycha tłum
do odpowiednich czynów. Idee filozoficzne, których wynikiem była Wielka
Rewolucja Francuska, potrzebowały całego stulecia, zanim zagnieździły się w
duszy tłumów. Gdy owładnęły duszą </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">tłumu,
działały z nieprzezwyciężoną siłą. Zapał tłumów, chcących równości społecznej,
urzeczywistnienia wyśnionych praw i prawdziwej wolności, nadwerężył trony i
przekształcił cały świat zachodni. Przez 20 lat narody gryzły się nawzajem, a
Europa była widownią tak krwawych walk, jak za czasów Dżyngis-chana lub
Tamerlana. Nigdy tak oczywiste nie były skutki władztwa krańcowych idei nad tłumem.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przyznać trzeba, że idee bardzo
powoli i z wielkim trudem wrastają w duszę tłumu; ale też nie szybciej i nie łatwiej
uwalniają jego duszę ze swej władzy. Dlatego pod względem idei tłum zawsze stoi
o kilka pokoleń niżej od uczonych i filozofów. Dfatego mężowie stanu wiedzą obecnie,
że odrętwienie idei zasad-niczych jest chwilowe, lecz wpływ tych idei jest tak
wielki, że muszą zasady rządzenia do nich dostosowy-wać. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 2. Jak tłum rozumuje? </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Nie można twierdzić, że tłum w ogóle nie rozumuje ani
nie ulega wpływowi rozumowania. Dowody, które tłum podaje i które potrafią go
przekonać, są z punktu widzenia logiki tak płytkie, że jedynie na mocy. dość
naciągniętej analogii możemy je zaliczyć do zakresu rozumowania. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Rozumowanie tłumów z pewnością
opiera się na kojarzeniu pojęć, podobnie jak się ma rzecz z prawdzi-wym
rozumowaniem. Ale idee, które kojarzy wyobraźnia tłumu, łączą się tylko
pozornie, na podstawie analogii lub następstwa. Tak rozumuje np. Eskimos, który
wiedząc z doświadczenia, że lód jest przezroczysty i topnieje w ustach, może być
przekonany, że i szkło winno się w ustach topić, ponieważ jest również
przezroczyste; albo dziki, gdy zjada serce mężnego wroga, myśląc, że przejmie
jego męstwo, lub też robotnik wyzyskiwany przez swego pracodawcę, gdy wysnuwa z
tego wniosek, że wszyscy pracodawcy są wyzyskiwaczami. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Kojarzenie rzeczy zupełnie
niepodobnych, połączonych tylko pozornymi więzami, i natychmiastowe uogólnianie
poszczególnych wypadków — oto co charakteryzuje rozumowanie tłumów. Takim też
rozumowaniem muszą posługiwać się ci, którzy chcą wszczepić w tłum pewne poglądy,
bo inaczej nie zdobędą nań wpływu. Rozumowanie według prawideł logiki byłoby
dla tłumu czymś obcym i niezrozumiałym. Na tej podstawie można twierdzić, że tłum
nie rozumuje, albo rozumuje błędnie, i nie poddaje się żadnemu rozumowaniu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zgłębiając mowy, które wywarły
wielki wpływ na słuchaczy, możemy dziwić się słabości ich rozumowania; nie
wolno jednak zapominać o tym, że przemówienie nie jest przeznaczone na lekturę
ludzi uczonych, ale na porwanie słuchających. Mówca znający duszę tłumu potrafi
za pomocą kilku zdań opanować silniej tłum aniżeli olbrzymie tomy napisanych mów,
których argumentacja nie popada w zatarg z prawami logiki. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Ta niezdolność do poprawnego
rozumowania łączy się u tłumu z brakiem wszelkiego krytycyzmu, t j. bra-kiem
umiejętności wyczuwania, co jest prawdą, a co fałszem, i z niezdolnością do
wydawania trafnego sądu o jakimkolwiek czynie czy przedmiocie. Tylko sąd
narzucony tłumowi znajdzie u niego uznanie, nigdy zaś sąd będący wynikiem skrupulatnych
badań i roztrząsań. Pewne opinie jedynie dlatego zbyt szybko się
rozpowszechniają, że większość ludzi woli bez dowodu przyjąć gotowy już sąd od
drugich, aniżeli zastanawiać się i formułować własny sąd. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 3. Wyobraźnia tłumu. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Podobnie jak istoty niezdolne do rozumowania, tłum ma
nadzwyczaj wrażliwą wyobraźnię. Każdy obraz powstający w jego duszy, czy to pod
wpływem jakiegoś zdarzenia czy osoby, ma barwy tak żywe, jak gdyby był
rzeczywisty. Możemy pod tym względem porównać tłum ze śpiącym człowiekiem, którego
umysł, chwilowo nieaktywny, wytwarza tak żywe obrazy, jakby się wszystkie działy
na jawie; jednak zastanowienie się rozwiewa tę ich moc. Tłum nie jest zdolny
ani do rozumowania, ani do zastanawiania się; nie istnieją dlań rzeczy
nieprawdopodobne. Wiemy jednak, że najbardziej pociągające są właśnie rzeczy
najmniej prawdopodobne. Dlatego tłum chętniej zajmuje się tym, co jest
nieprawdopodobne i legendarne. W istocie niezwykłość i legenda są prawdziwym źródłem
cywilizacji. W historii większą rolę odgrywają zmyślenia niż rzeczywistość. Wyżej
stawia się ułudę nad rzeczywistość. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Tłum umie myśleć wyłącznie
obrazami i jest bardzo wrażliwy na obrazowe przedstawienie danego faktu lub
rzeczy. Tylko za pomocą takiego przedstawienia można tłum porwać i pobudzić go
do działania. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wiemy, że przedstawienia
teatralne mają wielki wpływ na tłum, ponieważ dają obraz w formie najbardziej
jasnej. <i>„Panem et circenses" — </i>chleba i igrzysk — domagał się tłum
rzymski, i zdaje się, że ten ideał mi-mo upływu czasu nie uległ zbytniej
zmianie. Nic bardziej nie przemawia do wyobraźni tłumu niż sztuka teatralna.
Wszyscy zebrani w teatrze doznają w jednym czasie prawie jednakowych uczuć, które
jedynie dlatego nie zamieniają się w czyny, że najgłupszy nawet widz wie, iż to
tylko złudzenie, że zmyślone sytuacje wywołały jego śmiech lub płacz. Może się
jednak zdarzyć, że uczucia wywołane przez te rozmyślnie w tym celu zmyślone
obrazy stają się tak silne i gwałtowne, iż szukają ujścia w czynach. Znana jest
po-wiastka o pewnym teatrze ludowym, w którym po skończonym przedstawieniu
trzeba było pilnować artystę grającego rolę zdrajcy, ażeby go uchronić przed
gniewem widzów oburzonych na jego </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">rzekome
zbrodnie. .To nam określa łatwość, z jaką tłum poddaje się sugestii, i
charakteryzuje dosadnie jego stan umysłowy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Urojenie działa na tłum z nie
mniejszą siłą niż rzeczywistość. Tłum ma wyraźną skłonność do mieszania tych
sprzecznych rzeczy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Na wyobraźni mas zasadza się
potęga zdobywców i siła państw. Kto chce porwać tłum, musi na niego oddziaływać.
Wielkie wydarzenia historyczne, np. powstanie buddyzmu, chrześcijaństwa,
islamu, reformacja, Rewolucja Francuska, a obecnie groźny zalew socjalizmu —
oto bezpośrednie skutki potężnych wrażeń, jakie wywołano w wyobraźni tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dlatego wielcy mężowie stanu,
we wszystkich krajach i we wszystkich okresach, łącznie z najbezwzględniejszymi
despotami, uważali wyobraźnię mas za podwalinę swej władzy. Nigdy nie próbowali
pójść przeciw nim. „Zostałem katolikiem — oświadczył Napoleon w Radzie Stanu —
aby ukończyć wojnę w Wandei, jako muzułmanin podbiłem Egipt, a jako
ultramontanin pozyskałem duchowieństwo we Włoszech. Gdybym był królem żydowskim,
to przede wszystkim odbudowałbym świątynię Salomona". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Czy istnieją metody, za pomocą
których można oddziaływać na wyobraźnie tłumu? Tym zajmę się poniżej. Na razie
zaznaczę, że metody te nie polegają na oddziaływaniu na inteligencję i rozsądek.
To nie za pomocą uczonej retoryki poderwał Antoniusz lud rzymski przeciw
mordercom Cezara, lecz przeczytaniem jego testamentu i pokazaniem zwłok. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Aby wpłynąć na wyobraźnię tłumu,
należy mu przedstawić żywy i jasny obraz, bez jakichkolwiek dodatko-wych
interpretacji, ale zawierający nadzwyczajne fakty, np. doniosłe zwycięstwo,
wielki cud, straszliwą zbrodnię lub powabną nadzieję. Ważną rzeczą jest
przedstawiać pewną całość spraw, lecz nigdy nie do-ciekać ich źródeł. Setki
mniej znaczących przestępstw lub wypadków nie potrafią do tego stopnia poruszyć
duszy tłumu, jak jedna wielka zbrodnia lub pojedyncza katastrofa, chociażby jej
skutki były o wiele słabsze od skutków tych drobnych wypadków razem wziętych.
Epidemia grypy, na którą w ciągu kilku tygodni zmarło w Paryżu około 5000 osób,
nie wywarła żadnego wrażenia na ludności, albowiem odbywało się to powoli, bez
jakichkolwiek większych wstrząśnień. <i>* </i>Ta prawdziwa hekatomba nie ujawniła
się w jednym wyraźnym fakcie — jeno w tygodniowych sprawozdaniach. Wypadek
natomiast, powodujący śmierć nie 5000, ale 500 osób, lecz tego samego dnia, na
placu publicznym i wskutek wyraźnej przyczyny, np. runię-cia wieży Eifla, wywołałby
olbrzymie wrażenie. Myśl o możliwej stracie parowca transatlantyckiego, o którym
nie było przez dłuższy czas wiadomości, niepokoiła silnie przez osiem dni
wyobraźnię tłumów. Tymczasem urzędowe statystyki wskazują, że w tym samym roku
zatonęło około tysiąca wielkich okrętów. Ale stopniowymi tymi stratami, choć w
sumie o wiele większymi z powodu zaginionych istnień ludzkich i zniszczonych
towarów, tłumy ani przez chwilę się nie interesowały. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie od charakteru faktów, lecz
od sposobu, w jaki dochodzą do wiadomości ogółu, zależy ich wpływ na wyobraźnię
tłumów. Oddziałują one na nią silnie, gdy przez swe nagromadzenie wywołują
jaskrawe, opanowujące umysły ludzkie, obrazy. Kto umie działać na wyobraźnię tłumów
— umie nimi rządzić. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 18.0pt;">Rozdział czwarty </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.5pt;">Religijne formy przekonań tłumu
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Co to jest uczucie religijne? —
Jest ono niezależne od uwielbienia dla jakiegoś bóstwa — Jego cechy
charakterystyczne — Potęga przekonań przyjmujących formę religijną — Przykłady
— Bogowie ludu ciągle istnieją — Nowe formy, pod którymi się odradzają —
Religijne formy ateizmu — Waga tych pojęć z historycznego punktu widzenia —
Reformacja, Noc św. Bartłomieja, Terror i inne podobne wydarzenia są
konsekwencją religijnych uczuć tłumu, a nie uczuć jednostek </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wykazałem, że tłum nie
rozumuje, że idee przyjmuje albo odrzuca bez dyskusji i wątpliwości, że
sugestia opanowuje całą jego umysłowość i może się zamienić w czyn. Wykazałem
też, że tłum odpowiednio poprowadzony potrafi oddać swe życie za ideały, które
nie sam sobie wytworzył, ale zostały mu podsunięte. Mówiłem też o tym, że
uczucia tłumu są gwałtowne i krańcowe, że sympatia przeradza się w uwielbienie,
a antypatia w nienawiść. Na podstawie tych ogólnych wskazówek możemy bez
wielkiego trudu przewidzieć, jakie będą przekonania tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">\Badanie przekonań tłumu wykazało
nam, że we wszystkich epokach, czy to fanatyzmu religijnego, czy wielkich
przewrotów politycznych, przybierają one pewną charakterystyczną formę, której
treść najlepiej oddamy określeniem: uczucia religijne. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">Ich
cechy charakterystyczne są nadzwyczaj proste: uwielbienie dla najwyższej
istoty, obawa przed potęgą jej przyznawaną, bezwzględne posłuszeństwo jej
nakazom, niemożność dyskutowania dogmatów, pragnienie ich upowszechnienia, uważanie
za wroga każdego, kto tych prawd nie uznaje. Każde uczucie, bez względu na to,
czy odnosi się do Boga niewidzialnego czy kamiennego lub drewnianego bożka, do
bohatera lub jakiejś idei, jeżeli tylko ma wyżej podane cechy, należy zaliczyć
do uczuć religijnych, gdyż w swej istocie pozostaje ono zawsze religijne i
zawiera również pierwiastki nadprzyrodzoności i niezwykłości. Tłum przyznaje te
samą moc cudowną zarówno ideom, jak i zwycięskiemu wodzowi, który potrafi w
odpowiednim momencie opanować jego duszę </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Człowiek jest religijny nie
tylko wtedy, kiedy żywi uwielbienie dla jakiegoś bóstwa, ale także wtedy, kiedy
wszystkie zasoby umysłu, całą swą wolę i cały fanatyczny zapał oddaje w służbę
sprawy lub istoty, które stały się celem i drogowskazem jego uczuć i działań. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nieuniknioną właściwością ludzi
o silnie rozwiniętym uczuciu religijnym jest fanatyzm i brak tolerancji, wierzą
oni bowiem, że tylko oni są w posiadaniu klucza do rajskich bram przyszłego żywota.
Myślą, że w ten sposób zaciągają się na wierną służbę uwielbianemu bóstwu, które
— ich zdaniem — domaga się od nich złożenia sobie w ofierze wszystkich myśli i
czynów. Każda jednostka będąca cząstką tłumu ma te dwa wyżej wspomniane,
charakterystyczne rysy, gdy tylko uczucia tłumu zostaną w odpowiednim stopniu
roznamiętnione. Jakobini z okresu Terroru byli w zasadzie nie mniej religijni
niż katolicy z czasów inkwi-zycji, a ich okrutny zapał miał to samo źródło. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Powyżej wyłuszczone właściwości
nadają wszelkim wierzeniom tłumu postać religijną. Jednostka ciesząca się
uznaniem tłumu może stać się dlań bóstwem. Takim bóstwem tłumu przez lat piętnaście
był Napoleon</span><span style="font-size: 7.0pt;">1</span><span style="font-size: 10.5pt;">; żaden inny bohater nie miał tak gorących clcicieli, żaden
też równie łatwo nie posyłał ludzi na niechybną śmierć. Bóstwa pogańskie czy
chrześcijańskie nie miały bardziej odeń absolutnej władzy nad duszami ludzkimi.
Na wzbudzaniu fanatyzmu, dzięki któremu jednostka znajduje szczęście w posłuszeństwie
i uwielbieniu, twórcy nowych religii i przekonań społecznych budowali przyszłość
swych poglądów. Kozfanatyzowana jednostka jest zdolna do oddania życia za swe
bożyszcze. Pogląd ten okazuje się słuszny po dzień dzisiejszy. Fustel de
Coulanges w pracy swej o Galii za panowania rzymskiego słusznie powiada, że
Rzymianie dzierżyli swą władzę nie siłą, lecz dzięki religijnemu uwielbieniu,
jakie potrafili dla siebie wzbudzić. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Jest to bowiem — jak się zdaje
— jedyny przykład w dziejach ludzkości, by władza znienawidzona przez ludy trwała
niezachwianie przez pięć wieków... Nie da się w inny sposób wytłumaczyć faktu, że
30 legionów rzymskich utrzymywało w karbach 100 milionów w</span><span style="font-size: 6.0pt;">r</span><span style="font-size: 9.0pt;">rogiego sobie
ludu. Ubóstwienie cesarza, który uosabiał wielkość Rzymu, było przyczyną tego władztwa.
W całym państwie rzymskim powstała religia, w której bogami byli sami cesarze.
Przed zapanowaniem chrześcijaństwa 60 plemion galijskich wybudowało wspólnie w
okolicy Lyonu świątynię ku czci Augusta... Kapłani tej świątyni, wybrani przez
zgromadzenie plemion galijskich, zajmowali pierwsze miejsca w kraju... Służalstwem
i bojaźnią nie można tych Taktów tłumaczyć, albowiem służalczość nie cechowała
narodu galijskiego, który nie był zdolny do zginania karku przez trzy wieki.
Nie tylko pretorianie ubóstwiali cesarzy, ale Rzym cały, a z nim Galia,
Hiszpania, Grecja i Azja". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Chociaż władcy dusz ostatnich
wieków nie posiadają świątyń, to jednak mają swe posągi i obrazy, a cześć dla
nich bardzo mało się różni od czci z wieków ubiegłych. Kto chce zrozumieć
filozofię historii, musi uchwycić ten rys psychologii tłumu: trzeba dlań być bóstwem
albo niczym. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie są to przesądy dawnych wieków,
którym kres położył rozum. W swej odwiecznej walce z rozumem uczucie nie zostało
nigdy pokonane. Tłumy nie chcą dziś słyszeć o bóstwach i religii, którym tak długo
ule-gały. Nigdy jednak nie stawiano tylu pomników co w ostatnim stuleciu. Ruch
ludowy znany pod nazwą bulanżyzmu wykazał, jak łatwo odradzają się instynkty
religijne tłumów. Nie było oberży wiejskiej, w której by nie było portretu
bohatera. Przypisywano mu moc zaradzenia wszelkim niesprawiedliwościom i
niedomaganiom. Tysiące były gotowe dać życie za niego. Jakież-by zajął on
miejsce w historii, gdyby jego charakter wytrzymał ciężar legendy? </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dlatego powtórzę tu znany
truizm, że tłum potrzebuje religii. Poglądy bowiem, czy tyczyć się będą kwestii
politycznych, społecznych, czy religijnych, wtedy dopiero zostaną przyjęte
przez tłum, kiedy przybiorą formę religii, dzięki której nie będą mogły podlegać
dyskusji. Nawet ateizm, gdyby się stał własnością tłumu, byłby fanatycznie
nietolerancyjny jak religia, a w swej formie zewnętrznej wkrótce stałby się
kultem. Rozwój niewielkiej sekty pozytywistów może posłużyć tu za przykład.
Bardzo ładny przykład z tej dziedziny podaje nam pisarz rosyjski, Dostojewski.
Mówi on o pewnym nihiliście, który do tego stopnia przejął się owymi doktrynami,
że pewnego dnia zniszczył obrazy świętych zdobiące kaplicę i pogasił świece; po
dokonaniu tego ozdobił kaplicę dziełami kilku filozofów ateistycznych, m. in.
Biichnera i Moleschotta, przed którymi znowu zapalił niedawno pogaszone świece.
Treść i forma pozostały bez zmiany, chociaż przedmiot kultu został zmieniony. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zdanie sobie sprawy z tej
religijnej formy, jaką przybierają przekonania tłumu, wskaże nam właściwą dro-gę
do zrozumienia wielu wydarzeń historycznych, i to najważniejszych. Istnieją zjawiska
społeczne, które należycie zrozumiemy badając je raczej pod kątem psychologii
niż z punktu widzenia nauk przyrodni-</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">czych.
Wybitny historyk Taine badał dzieje Rewolucji Francuskiej z punktu widzenia
nauk przyrodniczych, dlatego nie potrafił wykryć źródła wielu znamiennych faktów.
Przyznać mu trzeba, że umiał doskonale obserwować fakty, ale nie znając
psychologii tłumu, nie potrafił dać właściwego ich wyjaśnienia. Przerażony
krwiożerstwem, anarchią i okrucieństwem tych wydarzeń, w bohaterach tej epoki
widział tylko dzikie hordy epileptyków, którzy nie kładą hamulca swym
rozbestwionym instynktom. Gwałty Rewolucji, jej okrucieństwa i propaganda,
wypowiadanie wojny niemalże wszystkim królom wtedy dopiero znajdą należyte wyjaśnienie,
gdy zrozumiemy, że był to okres ustalania się nowych wierzeń w duszy tłumu. Noc
św. Bartłomieja, wojny religijne, reformacja, inkwizycja, Terror — oto przejawy
tego samego uczucia, nazwanego przez nas religijnym, które zmusza swych wyznawców
do wytępienia bez litości, ogniem i mieczem, wszystkiego, co staje na
przeszkodzie w ustanowieniu tej nowej wiary. Metody z okresu inkwizycji i
Terroru to metody prawdziwych żarliwców. Nie byłoby żarliwców, gdyby inne były
metody. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przewroty, o których wyżej
wspomniałem, rodzą się z duszy tłumu. Najgorsi despoci nie potrafiliby ich wywołać,
dlatego śmieszne się nam wydaje twierdzenie niektórych historyków, że Noc św.
Bartłomieja była dziełem króla. Historycy nie mają pojęcia ani o psychologii tłumów,
ani o psychologii królów. Ani Noc św. Bartłomieja, ani wojny religijne nie były
dziełem królów, podobnie jak ani Robespierre, ani Danton, ani Saint-Just nie
stworzyli Terroru. Wypadki te zrodziła dusza tłumu, odpowiednio opanowanego
przez narzucone mu idee. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">1 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Z bogatej literatury o Napoleonie wybija się na czoło powieść Emila
Ludwiga pt. <i>Napoleon, </i>przełożona na język polski. W powieści tej
zaznajomił się Czytelnik dokładnie z tą wielką postacią wodza i polityka <i>(przyp.
tlum.). </i></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">KSIĘGA DRUGA – Wierzenia i poglądy
tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 18.0pt;">Rozdział pierwszy </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Czynniki mające pośredni wpływ
na wierzenia tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Czynnik: przygotowujące
wierzenia tłumów — Rozwój wierzeń tłumów jest konsekwencją uprzednich
przygotowań — Badanie różnych czynników warunkujących te wierzenia — § 1. <i>Rasa
— </i>Jej przemożny wpływ — Przedstawia ona wpływy przodków — § 2 <i>Tradycja —
</i>Jest ona syntezą duszy rasy — Społeczne znaczenie tradycji — W czym jest
ona konieczna, a kiedy szkodliwa? — Tłum zachowuje najbardziej tradycyjne idee
— § 3. <i>Czas — </i>Stopniowo ugruntowuje on wierzenia, a na-stępnie je niszczy
— Dzięki niemu po chaosie następuje porządek — § 4. <i>Instytucje polityczne i
spoleczne — </i>Błędny pogląd na ich rolę — Ich wpływ jest nadzwyczaj słaby — Są
one skutkami, nigdy zaś przyczynami — Ludzie nie potrafią dobierać instytucji,
które by wydawały się im najlepsze — Instytucje są tylko etykietą, pod tym
samym tytułem chronią najrozmaitsze rzeczy — Jak powstają konstytucje? —
Nieod-zowność pewnych instytucji teoretycznie złych, takich jak centralizacja —
§ 5. <i>Oświata i loychowanie — </i>Błędne przekonanie o wpływie w</span><span style="font-size: 6.0pt;">r</span><span style="font-size: 9.0pt;">ychowania na tłum
— Wskazania statystyki — Demoralizujący wpływ wychowania klasycznego — Wpływ,
jaki oświata mogłaby wywierać — Przykłady wzięte z życia różnych narodów </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dotychczas zbadaliśmy strukturę
psychologiczną tłumów. Zdajemy sobie sprawę z ich sposobu odczuwa-nia, myślenia
i rozumowania. Teraz zajmiemy się powstawaniem i krystalizowaniem się ich poglądów
i wierzeń. Czynniki, od których poglądy te i wierzenia zależą, możemy podzielić
na dwie grupy: czynniki bezpośrednie i pośrednie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Naprzód omówimy Wpływy pośrednie.
Czynią one tłum zdolnym do przyjmowania pewnych przekonań, a odrzucania innych.
One jakby przygotowywały grunt, na którym nagle wyrastają nowe idee,
przygniatające </span><span style="font-size: 11.0pt;">wszystko swą siłą i
skutkami, lecz pozornie tylko spontaniczne. Powstawanie nowych idei oraz ich
urzeczywistnianie przebiegają w tłumie niejednokrotnie z piorunującą gwałtownością.
Ale poza tymi objawami kryje się długa praca przygotowawcza. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wpływy bezpośrednie są tylko
jakby uzupełnieniem poprzednich. Bez nich wpływy pośrednie nie mogłyby wywrzeć
najmniejszego skutku. Wpływy bezpośrednie ^oprowadzają w czyn przekonania tłumu,
tzn. nadają ideom formy realne, z wszystkimi ich konsekwencjami. Dzięki tym wpływom
tłum podejmuje owe decyzje, które zmuszają go do gwałtownych czynów; one to </span><span style="font-size: 7.0pt;">f </span><span style="font-size: 11.0pt;">wywołują </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">rozruchy
i strajki, one obalają rządy i wynoszą na boski piedestał ulubieńców. Działanie
tych dwóch grup czynników możemy stwierdzić we wszystkich wielkich wydarzeniach
historycznych. W Rewolucji Francuskiej, żeby poprzestać na tym najbardziej
znamiennym przykładzie, do czyn-ników pośrednich należy zaliczyć pisma filozofów,
nadużycia starego reżymu, rozwój myśli naukowej. Duszę tłumu, należycie
przygotowaną przez powyższe bodźce, z łatwością opanowały bodźce bezpośrednie,
np. mowy trybunów ludowych i opór dworu królewskiego wobec proponowanych
reform. Wśród bodźców pośrednich znajdujemy niektóre o charakterze ogólnym, które
i łatwo odszukać we wszystkich wierzeniach i poglądach > tłumów. Do nich
zaliczamy: rasę, tradycję, czas, insty-i tucje i wychowanie. Zbadamy obecnie
ich rolę. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 11.0pt;">§ 1. Rasa. </span></b><span style="font-size: 11.0pt;">Rasa jest tym czynnikiem, który należy po-I stawić na
pierwszym miejscu, albowiem wpływem, </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">jaki wywiera, przewyższa ona
wszystkie inne czynniki. j Rasą zajęliśmy się dokładnie w innej pracy, dlatego
nie będziemy tu powtarzać zawartych tam tez. Wy-I kazaliśmy, co należy rozumieć
przez rasę historyczną </span><span style="font-size: 10.5pt;">i w jaki sposób,
po ustaleniu się jej cech, wierzenia, instytucje, sztuka, jednym słowem —
wszystkie elementy cywilizacji, stają się zewnętrznym wyrazem jej duszy.
Wykazaliśmy też, że potęga rasy jest tak wielka, iż żaden przejaw cywilizacji
jednego narodu nie da się żywcem przenieść z jednego narodu do drugiego bez
dokonania głębokich i zasadniczych zmian. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Środowisko, okoliczności,
wydarzenia — to społeczne sugestie danego czasu. Ich znaczenie może być nieraz
wielkie, ale działanie ich jest doraźne i nie potrafi wywrzeć znaczniejszego wpływu,
jeżeli odważy się pójść przeciw wpływom rasy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Do wpływu rasy powracać będziemy
niejednokrotnie w niniejszej pracy. Wykażemy, że jest on tak potężny, iż
potrafi usunąć na plan drugi wszystkie specyficzne cechy duszy tłumu. Rasa tłumaczy
nam ową rozmaitość dążeń i sposobów postępowania różnych ludów, jak również to,
że pewne okoliczności silniej oddziałują na jeden lud, a słabiej na drugi. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.0pt;">§ 2. Tradycja. </span></b><span style="font-size: 10.0pt;">Przez tradycję pojmuję idee, potrzeby i uczucia przeszłości.
Tradycja jest syntezą rasy i przytłacza nas swym ciężarem. Skoro pogląd ten
zostanie rozpowszechniony, nauki historyczne ulegną przeobrażeniom takim jak
nauki biologiczne, kiedy embriologia w</span><span style="font-size: 6.5pt;">r</span><span style="font-size: 10.0pt;">ykazała decydujący wpływ przeszłości na rozwój istot.
Podane określenie tradycji nie ma szerszego uznania i wielu ludzi na
kierowniczych stanowiskach uznaje pogląd naukowców zeszłego wieku, według których
społeczeństwo może zerwać ze swą przeszłością i oprzeć swą przebudowę na przesłankach
podyktowanych przez rozum. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Naród </span><span style="font-size: 7.0pt;">1 </span><span style="font-size: 10.5pt;">to synteza nie
będąca tworem tylko teraźniejszości, lecz także i minionych stuleci; naród,
po-dobnie jak i organizm, może się zmieniać jedynie przez powolne kumulowanie
tego, co dziedziczne. Gwałtowny skok w rozwoju narodu może przyprawić go o zgubę,
nigdy zaś nie przyczynił się do jego dobra </span><span style="font-size: 7.0pt;">2</span><span style="font-size: 10.5pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Prawdziwymi przewodnikami ludów
są ich tradycje. Jak to niejednokrotnie powtarzałem, łatwo zmieniają się tylko
zewnętrzne formy tradycji. Tradycja to — że tak powiem — dusza narodu, bez której
nie jest mo-żliwa żadna cywilizacja. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Niemal każdy czyn człowieka będącego
cząstką tłumu zależy w pierwszym rzędzie od tradycji, a chociaż zewnętrzny
wyraz jego postępowania może ulegać częstym zmianom, to jednak podstawa
pozostaje zasadniczo nie zmieniona. Tego stanu rzeczy nie należy żałować, bo
bez tradycji nie byłoby ani ducha narodowego, ani cywilizacji. Dlatego człowiek
od zarania swego istnienia dążył do wytworzenia sobie tradycyjnych zwyczajów, z
którymi dopiero wtedy zaczynał walkę, gdy albo treść społeczna nie mogła się w
nich pomieścić, albo gdy zaczęły hamować dalszy rozwój. Bez tradycji nie ma
cywilizacji, bez powolnego niszczenia tradycji nie ma postępu. Trudność cała
polega na znalezieniu równowagi pomiędzy stałością i zmiennością. Rozwiązanie
tego zadania jest nadzwyczaj trudne, ale naród, który je znalazł, dowodzi swej
tężyzny. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Jeżeli naród dopuści do tego, że
pewne zwyczaje, panujące w niezmiennej formie przez wiele pokoleń, </span><span style="font-size: 11.0pt;">zbyt głębokie zapuszczą korzenie, nie może się rozwijać
i stanie się na wzór Chin niezdolny do postępu. Rewolucje, nawet bardzo gwałtowne,
nie przynoszą pożądanego skutku, gdyż po ich uciszeniu albo następuje powrót do
poprzedniego stanu, tak że na nic się one nie przydały, albo jedność narodowa
zostaje rozbita, a po burzliwym okresie zaczyna się początek końca. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Naród zatem powinien dążyć do
tego, by przestrzegając tradycyjnych instytucji, poddawać je powolnym, a mało
znacznym przekształceniom. Osiągnięcie tego jest rzeczą nadzwyczaj trudną i
zdaje mi się, że tylko Rzymianie w starożytności, a Anglicy w czasach współczesnych
prawie że spełnili to zadanie. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Najgorętszymi
zwolennikami tradycji są te zbiorowości ludzi, które oznaczamy mianem kast; one
z największym uporem przeciwstawiają się wszelkim nowościom godzącym w tradycję.
Mówiłem już kilkakrotnie o konserwatyzmie tłumu oraz wskazywałem, że
najzacieklejsze przewroty kończą się jedynie zmianą nazw. W czasie Rewolucji
Francuskiej zburzono wiele kościołów, wygnano lub ścięto wielu księży; zdawało
się, że przez te powszechne prześladowania Kościół katolicki upadnie, a miejsce
kultu religijnego zajmie kult rozumu. Po upływie jednak kilku zaledwie lat na
powszechne żądanie musiano odbudować kościoły i z powrotem wprowadzić religię
katolicką. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Przykład ten dowodzi, że
tradycja wywiera potężny wpływ na duszę tłumu. Świątynie nie chronią najgroźniejszych
bóstw, ani pałace nie ustrzegą najbardziej despotycznych tyranów; w przeciągu
jednej chwili mogą ulec całkowitemu zniszczeniu. Ale te nieuchwytne moce, które
rządzą duszą tłumu, drwią z wszelkiej rewolucji, a tylko powolna działalność
czasu potrafi zdruzgotać ich potęgę. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 11.0pt;">§ 3. Czas. </span></b><span style="font-size: 11.0pt;">Jednym z najsilniejszych bodźców nie tylko <i>W </i>rozwoju
biologicznym, ale i społecznym, jest czas. Ma on siłę twórczą i niszczącą.
Potrafi z ziarnek piasku ^budować górę i podnieść do godności człowieka nieznaną
komórkę z wczesnych okresów rozwoju. Działalność wieków przemienia zjawiska nie
do poznania. Słusznie powiedziano, że gdyby mrówka miała dość czasu, potrafiłaby
rozkruszyć Mont-Blanc. Istota posiadająca moc zmieniania czasu według własnego
uznania miałaby moc i władzę Boga. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Omówię teraz wpływ czasu na
powstawanie poglądów tłumu. Rola tego czynnika jest ogromna. Bez współpracy z
czasem nie mogą ustalać się cechy rasowe. Czas daje życie i moc wierzeniom,
następnie potrafi je zniszczyć i pogrzebać. Pod działaniem czasu kształtują się
przede wszystkim poglądy i wierzenia tłumu, tzn. zostaje przygotowany grunt pod
ich rozrost. Dlatego słusznie mówi się, że niektóre idee mogły żyć w pewnej
epoce, a w innej muszą zamrzeć. Czas bowiem gromadzi pozostałości wierzeń i myśli,
zamieniając je w podłoże nowych idei. Powstanie jakiejkolwiek idei nie jest
dziełem przypadku lub losu; jej korzenie sięgają daleko w przeszłość. Siłę swą
i znaczenie zawdzięcza idea dodatnim wpływom czasu, a jej źródeł należy szukać
w dawno minionych wiekach. Idee to córy przeszłości i matki przyszłości, zawsze
zaś niewolnice czasu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Czas jest panem wszystkiego, a
jego działalność potrafi przekształcić każdą rzecz nie do poznania. Czasy
obecne płyną pod znakiem obaw z powodu nieraz groźnych żądań tłumów, ich
wywrotowych dążeń i niszczycielskiej aktywności. Tylko czas może przywrócić tu
równowagę. „Żaden ustrój — powiada słusznie Lavisse — nie został wykuty w ciągu
jednego dnia. Organizacje polityczne i społeczne to wytwory stuleci. Feudalizm
trwał całe wieki w chaosie i nieokreślonej formie, </span><span style="font-size: 10.5pt;">zanim przybrał znamionujące go formy. Podobnie minęło
wiele stuleci i nastąpiło wiele wstrząsów, zanim monarchia absolutna wytworzyła
sobie właściwy sposób władania, stały system rządzenia". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 4. Instytucje polityczne i
społeczne. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Bardzo wielu ludzi jest
przekonanych, że instytucje mogą wyrów-nać braki spotykane w społeczeństwach, że
postęp narodów polega na doskonaleniu się konstytucji i rządów i że nakazami
prawnymi można dokonać przeobrażeń społecznych. Przekonania te były punktem wyjścia
dla Rewolucji Francuskiej, a wiele współczesnych teorii społecznych przyjmuje
je za swe kryterium i punkt oparcia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Doświadczenie nie potrafiło
podważyć tych niebezpiecznych a złudnych przekonań i nie wykazali ich
bezzasadności historycy ani filozofowie. Nietrudne im jednak było dowieść, że
instytucje są wytworem idei, uczuć i obyczajów, a sama zmiana prawa nadanego
nie jest w stanie przeobrazić owych idei, uczuć i obyczajów. Słuszne okazało się
powiedzenie: „Życie złamie niezgodną z nim ustawę". Naród nie może według
własnego kaprysu wybierać instytucji, podobnie jak jednostka nie może dobierać
sobie barwy oczu czy włosów. Instytucje i rządy to wytwory rasy. Nie one tworzą
epoki w dziejach narodu, ale same są ich wytworem. Rodzaj rządu nie zależy od
zmiennego kaprysu teraźniejszych pokoleń, ale od ich charakteru. Na ustrój polityczny
danego narodu składa się praca wszystkich minionych stuleci, a do jego
przemiany potrzeba upływu wieków. Instytucje same w sobie nie są ani złe, ani
dobre. Dana instytucja może być dobra dla jednego narodu w pewnej epoce, a zła
dla drugiego. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Bez współpracy czasu żaden naród
nie potrafi dokonać istotnego przeobrażenia swych instytucji. Może wprawdzie,
za pomocą gwałtownych rewolucji, pozmieniać im nazwy, ale ich treść pozostanie
ta sama. Nazwa zaś to tylko nic nie znacząca etykieta, którą historyk winien
odrzucić, jeśli chce dotrzeć do istoty rzeczy. Na przykład Anglia jest
najbardziej demokratycznym krajem na świecie, chociaż posiada ustrój
monarchiczny </span><span style="font-size: 7.0pt;">3</span><span style="font-size: 10.5pt;">, a republiki hispanoamerykańskie, chociaż rządzą się
republikańskimi konstytucjami, znajdują się pod rżą-darni bardzo despotycznymi.
Los narodu zależy od jego charakteru, nie zaś od formy rządu. Pogląd ten
uzasadniłem w innej mej pracy, w której też podałem przekonywające przykłady. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">-
Fabrykowanie wiec wszelkiego rodzaju konstytucji należy uważać za dziecinadę,
za wystawianie się na pośmiewisko. Prawdziwa znajomość życia nakazuje pozostawić
to dwom czynnikom: konieczności i czasowi. Tą drogą kroczyła Anglia, a zdania o
tym wypowiedzianego przez wielkiego historyka Macaulaya niechaj politycy nauczą
się na pamięć. Wykazuje on, ile dobrego mogą przynieść ustawy uchodzące ze
stanowiska czystego rozumu za błahostki lub zbieraninę sprzeczności i absurdów.
Przytacza on szereg konstytucji zniszczonych podczas przewrotów, porównując je
z konstytucją angielką, która podlegała tylko bardzo powolnym przekształceniom,
pod wpływem konieczności życiowych, nigdy zaś za sprawą spekulatywnego
rozumowania. „Nie dbaj o symetrię, a bacz pilnie na użytecz</span><span style="font-size: 11.0pt;">ność; nie należy usuwać <i>rzeczy </i>anormalnych
jedynie dlatego, że są anormalne; nowości należy tylko wtedy zaprowadzać, kiedy
czuje się pewne braki, przy czym należy tylko tyle ich wprowadzić, ile
potrzeba; podany projekt winien tyczyć się tylko tego wypadku, dla którego
został stworzony, bo szablon w myśleniu jest rze-czą najstraszniejszą" —
oto zasady, którymi od czasów Jana bez Ziemi po dzień dzisiejszy kierowało się
250 parlamentów angielskich. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Należałoby zbadać wszystkie
instytucje i prawa każdego narodu, aby wykazać, do jakiego stopnia wyrażają one
potrzeby rasy, wskutek czego nie można ich wystawiać na próby gwałtownych
przewrotów. Na przykład można się sprzeczać na temat zalet i wad centralizacji,
ale gdy widzimy, że naród złożony z różnorodnych ras potrafi łożyć swe tysiącletnie
wysiłki w ich powolne scentralizowanie, i gdy następnie stwierdzimy, że gwałtowna
rewolucja, mająca za hasło usunięcie wszystkich instytucji przeszłości, musiała
poddać się tej centralizacji, a nawet ją wzmocniła, wówczas musimy się zgodzić,
że jest ona dzieckiem potężnej konieczności, podłożem bytu danego narodu, i
ubolewać nad ograniczonością rozumu polityków mówiących o jej zniesieniu, a
zaprowadzeniu w jej miejsce autonomii. Zrealizowanie ich programu wznieciłoby
straszną anarchię, której wynikiem byłoby wytworzenie się nowej centralizacji,
jeszcze dotkliwszej niż poprzednia </span><span style="font-size: 7.0pt;">4</span><span style="font-size: 11.0pt;">. Z powyższego wynika, że instytucje nie mogą ucho-zić
za sposób oddziaływania na duszę tłumu. Niektóre raje, np. Stany Zjednoczone,
cudownie prosperują | demokratycznymi instytucjami, podczas gdy republiki
spano-amerykańskie, posiadające te same instytucje, 'wegetują w najbardziej
godnej pożałowania anarchii. Los narodu zależy od jego charakteru, a instytucje
nie będące wytworem tegoż charakteru są tylko przejściową maskaradą, w dodatku
w pożyczonych strojach. Historia uczy nas, że przeszłość nie była wolna od
krwawych wojen i wstrząsających rewolucji, których „przyczyną były dążenia do
narzucenia narodom obcych instytucji, a w przyszłości będzie to samo, jeżeli
ludzie u władzy stojący nie zrozumieją, że chcąc stworzyć jakąś instytucję,
muszą naprzód przyłożyć ucho do łona przeszłości narodu. Może ktoś powiedzieć, że
jednak instytucje oddziałują na duszę tłumu, ponieważ są zdolne do wywołania
silnych odruchów. W rzeczywistości jednak nie działają instytucje, lecz złudzenia
i słowa. Przede wszystkim zaś słowa, owe łudzące a potężne słowa, których
przeolbrzymią władzę nad duszą tłumu wkrótce poznamy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 11.0pt;">§ 5. Oświata i wychowanie. </span></b><span style="font-size: 11.0pt;">Pierwsze miejsce wśród dominujących idei w naszej
epoce zajmuje obecnie następująca idea: oświata ma czynić ludzi lepszymi, a
nawet może ich uczynić równymi. Pogląd ten przez </span><span style="font-size: 10.5pt;">samo powtarzanie go stał się uświęconym i niezachwianym dogmatem
demokracji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Jednakże pod tym względem, jak
i pod wieloma innymi, istnieje głęboki rozziew między ideami demo-kratycznymi a
danymi psychologii i doświadczenia. Herbert Spencer i wielu innych wybitnych myślicieli
wykazali bez trudu, że oświata ani nie umoralnia ludzi, ani ich nie uszczęśliwia,
ani wcale nie zmienia ich odziedziczonych po przodkach instynktów i namiętności
— a nawet gdy jest źle pokierowana, może stać się szkodliwa i często zgubna.
Statystyka w wielu wypadkach popiera wyżej przedstawione wnioski; wyka-zuje
ona, że podnoszeniu się poziomu oświaty, przynajmniej pewnego jej typu,
towarzyszy wzrost prze-stępczości i że najwięksi burzyciele porządku społecznego
— anarchiści — pochodzą często spośród naj-zdolniejszych uczniów; wykazano też,
że każda utalentowana jednostka traci swą młodość na najrozmait-szych rozdrożach,
zanim zawróci albo przepadnie dla rozwoju cywilizacji swego narodu. Adolf
Guillot stwierdził, że wśród przestępców jest obecnie 3000 osób umiejących
czytać i pisać oraz 1000 analfabetów, a także wykazał, iż w przeciągu pięćdziesięciu
lat liczba przestępców na 100 000 ludności wzrosła z 227 do 552, tzn. zwiększyła
się o 133%. Zaobserwował również wraz ze swymi kolegami, że przestępczość
szerzy się przede wszystkim wśród młodzieży, której bezpłatna i obowiązkowa
szkoła zastąpiła praktykę i naukę w handlu i rzemiośle. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie wolno jednak twierdzić, że
oświata dobrze zorganizowana i dostosowana do potrzeb społeczeństwa nie
przynosi pożytku. Dobra oświata jest największą potęgą, na jaką może się zdobyć
naród; zła oświata to do-browolna trucizna wsączana w łono własnego narodu Możemy
tu przytoczyć przykład szkół francuskich, które w wielu wypadkach chcą kształtować
dusze interesowi narodowemu, w wyniku czego do-staczają </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">dobrego
rekruta najgorszym kierunkom socjalistycznym. Najkardynalniejszym błędem
obecnego systemu wychowania jest jego fałszywa postawa psychologiczna, która
przyjmuje, że mechaniczne wbijanie w pamięć całych podręczników rozwija
inteligencję; należy zatem, według powyższego poglądu, uczyć </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">"się najwięcej. Od szkoły
powszechnej do ukończenia uniwersytetu dziecko uczy się tylko na pamięć treści
podręczników, ani chwili zaś nie poświęca na kształcenie swego umysłu i zdolności
samodzielnego myśle-nia. Nauka szkolna to posłuszeństwo połączone z kuciem na
pamięć. W podobny też sposób określił dzisiejszą oświatę były jej minister,
Juliusz Simon. Mówi on, że taka oświata obniża tylko poziom naszej umysłowości.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Niebezpieczeństwo tego systemu
nie polega tylko na bezmyślnym wykuwaniu genealogii rodu Chlotara, walk
Neustrii z Austrazją czy systematyki zwierząt, lecz na wywołaniu apatii i
niezadowolenia. Robotnik już nie chce być dalej robotnikiem, chłop nie chce być
chłopem, a najuboższy kupiec marzy o karierze urzędniczej dla swych synów.
Widzimy więc, że szkoła nie wychowuje ludzi samodzielnych, ale kastę urzędniczą,
w której można się piąć do góry bez zdolności i inicjatywy. U dołu drabiny społecznej
powstaje w ten sposób armia niezadowolonych ze swego losu robotników i chłopów,
zdolnych zawsze do buntu. U góry tej drabiny znajduje się beztroska kasta urzędnicza,
która bezmyślnie ufa opatrznościowej roli państwa, nie chcąc mu ze swej strony
w niczym dopomóc, albowiem i błędy swe zwala na państwo, i bez nakazu z góry
nie zdobędzie się na samodzielny krok. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Państwo, które wychowuje tak
wielką liczbę ludzi z dyplomami, tylko nieznacznej części daje posady, a resztę
z konieczności pozostawia bez pracy. Żywi jednych, a czyni swymi wrogami
drugich. Łatwo stwierdzić, że każda wolna posada jest przedmiotem pożądania
setek dyplomowanych kandydatów. Za to firma handlowa nie znajduje pracowników.
Pewnego roku w departamencie Sekwany było 20 000 nauczy-cielek bez posad, a równocześnie
trzeba było sprowadzać z zagranicy siłę roboczą do handlu, przemysłu i roli.
Liczba wybrańców jest ograniczona, natomiast bardzo wielu jest ludzi
niezadowolonych. Ci ludzie stają się rekrutami wywrotowych ugrupowań. Wystarczy
przyjrzeć się agitatorom socjalistycznym, a szybko przekonamy się, że większość
z nich to ludzie niedouczeni, ale posiadający ambicje ponad stan. Dać człowiekowi
oświatę, której nie będzie mógł twórczo zużytkować, to znaczy zniszczyć jego
duszę i zrobić zeń buntownika. Doświadczenie życiowe — ten największy
nauczyciel narodów — pokazuje nam skutki złej oświaty. Uczy nas ono, że należy
skierować młodzież do handlu, do przemysłu, do roli i do przedsiębiorstw
kolonialnych. To kształcenie, jakie panuje obecnie, musi być usunięte na rzecz
powyżej opisanego, bo wtedy rozwinie się w pełni przedsiębiorczość i
samodzielność narodu, zdolne podbić cały świat. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Książkę należy uważać za słownik,
do którego zagląda się w razie potrzeby. Taine wykazał niezbicie, że wykształcenie
zawodowe bardziej rozwija inteligencję aniżeli wychowanie tak zwane klasyczne. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Idee — powiada on — powstają
tylko w naturalnym i normalnym otoczeniu. Kiełkują one wśród tych niezliczonych
wrażeń, które chłopak odbiera w czasie dnia w warsztacie, w kopalni, w sądzie,
w szkole, w magazynie towarów, w szpitalu, w czasie przypatrywania siq pracy w
najrozmaitszych gałęziach przemysłu. Te wrażenia łączą się nieświadomie,
organizują się w duszy i wytwarzają sposób myślenia chłopca, który nierzadko
prowadzi do ulepszenia/wynalazku i oszczędności. Skoro chłopca w tym
najbardziej chłonnym wieku pozbawi się tych bodźców przez zamknięcie go w
czterech ścianach szkoły, to nie tylko że nie korzysta on z cudzego doświadczenia,
ale nie może zdobyć się na własne. Dziewięćdziesięciu na stu traci w ten sposób
młodość i czas, które są przecież tak ważne dla życia. Zauważmy bowiem, że połowa
lub dwie trzecie chcących zdawać egzamin nie zostaje dopuszczonych; ze z
dopuszczonych zdaje połowa lub dwie trzecie, z których znowu połowa lub dwie
trzecie nie przedstawiają żadnej wartości z powodu przemęczenia umysłowego i
niedorozwiniącia sił życiowych, ponieważ przez wiele lat odgrywali tylko rolę
chodzącej encyklopedii wszystkich gałęzi wiedzy — naturalnie bez ich przemyślenia.
Faktem jest, że wielu ludzi po upływie miesiąca po egzaminie nie potrafiłoby
zdać go po raz drugi- -Złamano bowiem dzielność umysłu i wyczerpano soki życiowe.
Człowiek uzyskujący dyplom to człowiek skończony, zdolny jedynie do zdobycia
stanowiska, ożenienia się i zasklepienia się w ramach swego urzędu. Staje się
wzorowym urzędnikiem, ale nic ponadto. A taki plon nie tylko nie przynosi
dochodu, ale nie równoważy poczynionych nakładów". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Znakomity ten historyk wykazał następnie
wielkość systemu anglosaskiego, który nie tworzy zbyt wielu specjalnych szkół,
lecz każe uczyć się z życia. Inżynier uczy się więcej w fabryce aniżeli w
szkole, dzięki czemu powinien otrzymać takie stanowisko, na jakie wyniosą go
jego zdolności. U nas zaś kariera wielu ludzi zależy od kilku chwil egzaminu,
jaki niemal każdy składa między 18 a 20 rokiem życia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„W młodym wieku każdy powinien
odbyć praktykę w tym zawodzie, któremu zamierza się poświęcić. Na wstępie
powinien odbyć krótkie studia ogólne, których celem winno być rozszerzenie
horyzontu myślowego. Praktyczny umysł winien być rozwijany drogą naturalną, i
to w tym stopniu, na jaki pozwalają zdolności; kierunek winien być taki,
jakiego wymagać będzie w przyszłości zawód, do którego każdy powinien się
przygotować możliwie jak najwcześniej. Dzięki zastosowaniu metody tej w Anglii
i Stanach Zjednoczonych A. P. młody człowiek zdobywa dla siebie to, do czego
jest uzdolniony. Począwszy od 25 roku życ.a, a często wcześniej, o ile posiada
ku temu środki, staje się i ie tylko wykonawcą narzuconych mu myśli, ale
samodzielnym przemysłowcem, nie tylko kółkiem machiny, ale jej siłą napędową.
We Francji zaś, w której system wychowania coraz bardziej pachnie chińszczyzną,
ilość zmarnowanych sił jest zastraszająca". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Na tym rozumowaniu opiera myśliciel
swe zdanie o rosnącej rozbieżności między wychowaniem romańskim a potrzebami życia:
</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Na
wszystkich trzech szczeblach naszego systemu szkolnego: w szkole powszechnej, średniej
i wyższej, nauczanie abstrak-cyjne trwa zbyt długo i zanadto przemęcza umysł
uczącego się; a celem jedynym tego uczenia jest świstek papieru zwany dyplomem.
Aby osiągnąć ten cel:,' stosuje się najzgubniejsze metody, sprzeczne z naturą
człowieka i wypaczające zmysł społeczny: zbytnie opóźnianie nauczania
praktycznego, system internatowy oddzielający młodzież od życia, sztuczne ćwiczenia
i przyzwyczajanie do mechanicznego spełniania nałożonych obowiązków, przeciążanie
pracą bez względu na potrzeby wieku. Zapomina się o wprawianiu młodzieży w obowiązki
wobec życia, zdaje się ją w późniejszych latach na łaskę losu, a kiedy spotka
się ona z walką o byt, nie ma ani hartu, ani broni, by wytrwać i zwyciężyć.
Nasze szkoły nie dają siły ani zdrowemu rozsądkowi, ani woli, ani nerwom,
pozbawiają więc swych wychowanków tego, bez czego w życiu zwyciężyć nie można.
Nie przygotowani wstępują oni w życie, a pierwsze ich kroki przynoszą im ból i
rozczarowanie, które obezwładniają nieraz na długi czas, a często odbierają na
zawsze zdolność życiową. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Straszna to próba i
niebezpieczna, bo bez zabezpieczenia naraża na walkę moralną i nadweręża umysłową
równowagę, która raz zwichnięta, nieszybko powraca do normalnego stanu.
Przychodzi rozczarowanie, które zbyt głębokie orze bruzdy w duszy, gdyż było
zbyt silne i ponad miarę przepojone goryczą" </span><span style="font-size: 6.0pt;">5</span><span style="font-size: 9.0pt;">. </span><span style="font-size: 11.0pt;">Mógłby kto nam zarzucić, że w wywodach tych odbiegliśmy
od naszego tematu, od psychologii tłumu. Ale tak nie jest. Jeśli chcemy
zrozumieć idee i wierzenia, które wszczepiają się w tłum, by następnie wydać
owoce, musimy zaznajomić się z gruntem, który jest dla nich przygotowywany. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Po sposobie nauczania panującym
w danym kraju możemy oceniać jego przyszłość, a wychowanie, jakim karmimy
obecne pokolenie, musi budzić w nas grozę. Od sposobu krzewienia oświaty i
wychowania zależy w dużym stopniu uszlachetnienie lub zwyrodnienie charakteru
wychowanków, a tym samym i duszy tłumu. Dlatego musieliśmy się nieco bliżej
przyjrzeć obecnemu sposobowi kształcenia, który obojętne i spokojne masy
zamienia w armię niezadowolonych buntowników, słuchających pustych słów
marzycieli i mówców. Szkoła, wychowując ludzi niezadowolonych i anarchistów,
przygotowuje ludom romańskim szybki upadek. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">1 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Autor używa tu terminu <i>le peuple (= </i>lud), który ma szersze
znaczenie niż zastosowane w przekładzie polskim pojęcie „naród". Jednakże
słowo „naród" wydaje się lepiej oddawać istotę rozważań niż węższe
znaczeniowo w języku polskim słowo „lud" <i>(przyp. red. poi.). </i></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">2 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Należyte oświetlenie znaczenia patologicznego przejawu życia społecznego,
tj. rewolucji, znajdzie Czytelnik w pracy S. Grabskiego pt. <i>Rewolucja, </i>Warszawa
1921 <i>(przyp, tłum.). </i></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 8.0pt;">7 Psychologia tłumu 97 </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">3 </span><span style="font-size: 9.5pt;">Uznają to nawet najzagorzalsi republikanie w Stanach Zjednoczonych A.
P., a ich poglądy sformułowało amerykańskie pismo „Forum" (zob. „Review of
Reviews", grudzień 1894): </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Nie wolno o tym zapominać, a
odnosi się to do najza-cieklejszych wrogów arystokracji, że Anglia jest obecnie
najbardziej demokratycznym krajem na świecie, w którym jednostka ma największą
wolność i największe poszanowanie swych praw". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">4 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Porównując wielkie spory religijne i polityczne, które dzielą Francję na
wrogie obozy, z tendencjami separatystycznymi objawiającymi swą siłę w czasie
Wielkiej Rewolucji Francuskiej i zarysowującymi się ponownie pod koniec wojny
francusko-pruskiej, musimy stwierdzić, że różne rasy zamieszkujące Francję nie
stopiły się jeszcze w jeden naród Energiczna centralizacja i stworzenie
sztucznych deparlamentów, mających na celu przemieszanie ludności dawnych
prowincji — to jedne z najużyteczniejszych zarządzeń Rewolucji.
Decentralizacja, o której dziś tyle mówią umysły płytkie, doprowadzi do
rozbicia narodu na szereg żrących się ple-mionek. Ten tylko naród stopi się w
jedną całość, który zniszczy siły decentralistyczne działające w imię
plemiennej autonomii. </span></div>
<div class="Default">
<span lang="EN-US" style="font-size: 6.0pt; mso-ansi-language: EN-US;">5 </span><span lang="EN-US" style="font-size: 9.0pt; mso-ansi-language: EN-US;">H.
Taine <i>Le regime modernę, </i>t. II. 1894. </span><span style="font-size: 9.0pt;">Są to niemal ostatnie słowa Taine'a. Są one wynikiem wieloletniego do-świadczenia
wielkiego myśliciela, ale niestety, nie znalazły posłuchu u naszych pedagogów.
Wychowanie to niemal jedyny środek pewnego oddziaływania na duszę narodu, a tym
smutniejsze jest. że nie ma we Francji człowieka, który by rozumiał, że obecny
system wychowania, zamiast wychowywać, demoralizuje i wypacza charaktery. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Warto porównać przytoczone myśli
Taine'a z poglądami o wychowaniu amerykańskim, które zestawił Paul Bourget w
książce pt. <i>Outremer. </i>Stwierdza on, że nasza szkoła kształci tylko albo
bezmyślnego mieszczucha, albo zdecydowanego anarchistę — ,,dwa zabójcze dla
cywilizacji typy, które trwając albo w niewolniczym poniżeniu, albo w niszczycielskim
obłędzie nie dają nic twórczego''. Przeprowadza on następnie porównanie między średnią
szkołą francuską, kształcącą dekadentów, a szkołą amerykańską, przygotowującą
jednostkę do życia. Tu poznajemy ową wielką różnicę, zachodzącą między narodami
prawdziwie demokratycznymi a narodami, dla których demokracja jest tylko pustym
frazesem i płaszczykiem. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">Rozdział drugi </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 15.5pt;">Czynniki mające bezpośredni wpływ
na poglądy tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">§ </span><span style="font-size: 9.0pt;">1. <i>Obrazy, slowa i hasla</i></span><span style="font-size: 9.0pt;"><i> </i>—
Magiczna siła słów i haseł — Siła słów polega na wywoływanych przez nie
obrazach, którym przypisuje się treść realną — Obrazy te zmieniają się zależnie
od epoki i rasy — Zużywanie się słów — Przykłady ważnych </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 9.0pt;">zmian
znaczenia kilku najczęściej używanych słów — Polityczna korzyść z nadawania
nowych nazw starym rzeczom, gdy ich dotychczasowe nazwy wywierają złe wrażenie
na tłumie — Zmiana znaczenia słów w zależności od rasy — Istotna różnica słowa „demokracja"
w Europie i Ameryce — § 2. <i>Zlu-dzenia </i>— Ich znaczenie — Są one podstawą
każdej cywilizacji — Społeczna konieczność złudzeń — Tłum stawia je wyżej od
prawdy — § 3. <i>Doświadczenie </i>— Tylko doświadczenie może ustanowić w duszy
tłumu prawdy, które stały się nieodzowne, i zniszczyć niebezpieczne złudzenia —
Ciągłe powtarzanie jest koniecznym warunkiem doświadczenia — § 4. Rozum — Brak
jego wpływu na tłum — Rola logiki w historii — Utajone przyczyny
nieprawdopodobnych wydarzeń </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dotychczas omówiliśmy czynniki
pośrednie i przygotowawcze, które czynią duszę tłumu wrażliwą na pewne wpływy i
wytwarzają podatny grunt dla pojawiania się pewnych uczuć oraz idei. Teraz
zajmiemy się omówieniem czynników bezpośrednich, a następnie przekonamy się,
jak winny być użyte, by wywarły dodatni wpływ. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W pierwszej części niniejszej
pracy zbadaliśmy idee, uczucia i rozumowanie mas, a otrzymane na podstawie tych
badań wyniki pozwalają nam na ogólne określenie sposobów oddziaływania na duszę
tłumu. Wiemy, co wpływa na jego wyobraźnię, zaznajomiliśmy się ze znaczeniem
sugestii i zarażliwości, zwłaszcza w tych wypadkach, kiedy łączą się z przedstawieniem
obra- </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">zowym. Ponieważ źródła sugestii
mogą być najrozmaitsze, przeto i bodźce posiadające siłę oddziaływania na duszę
tłumu mogą być też różnorodne. Zbadamy więc każdy z tych czynników oddzielnie,
a praca ta z pewnością wyda dobre owoce. Tłum bowiem można porównać do starożytnego
sfinksa: jeżeli człowiek nie rozumie zagadki jego duszy, stanie się jego ofiarą.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 1. Obrazy, słowa i hasła. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Badania nad wyobraźnią tłumu wykazały nam, że oddziałuje
się na nią zwłaszcza obrazami, jeżeli zaś nie dysponujemy obrazami, należy,
celem osiągnięcia tego samego skutku, użyć odpowiednich słów i haseł.
Zastosowane zręcznie, mają one naprawdę tajemniczą i cudowną moc, jaką je już
przed l laty obdarzali zwolennicy magii. Słowa i hasła mogą <i>\ </i>wzniecić
najgroźniejszą burzę w duszy tłumu, potrafią też go uspokoić; z kości ludzi, którzy
padli ofiarą tej mocy słów i haseł, można by usypać o wiele większą górę niż
piramida Cheopsa. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Moc słów ściśle łączy się z
wywołanymi przez nie obrazami i nie zależy od ich rzeczywistego znaczenia. Słowa
o jak najbardziej nieokreślonym znaczeniu oddziałają z o wiele większą siłą aniżeli
te, których znaczenie dokładnie pojmujemy. Tak np. słowa: demokracja,
socjalizm, równość, wolność itd. oddziałują bardzo silnie, chociaż ich
znaczenie jest tak niejasne i nieuchwytne, że na ich określenie potrzeba by
spisywać całe tomy. A przecież każdy dziś wie, że słowa te "mają moc
magiczną, jak gdyby ich użycie rozwiązywało za jednym zamachem wszystkie dręczące
zagadki. Słowa te stanowią syntezę wszystkich nieświadomych dążeń i nadzieję
ich urzeczywistnienia; przy czym dążenia te są zazwyczaj narzucane tłumowi. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Rozumowani i najsilniejsza
argumentacja tracą swą moc w walce z pewnymi słowami i hasłami. Wobec tłumu
wymawia się te słowa z pewnym namaszczeniem, co tłum w mgnieniu oka podchwytuje
i przybiera postawę pełną szacunku. Są i tacy, którzy słowom tym przypisują moc
nadprzyrodzoną; wywołują one w duszach obrazy niejasne, która to niejasność potęguje
ich tajemniczą moc. To jakby bóstwa ukryte w świą-tyni, do których zwykły śmiertelnik
nie przystępuje bez drżenia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Obrazy wywołane przez niektóre
słowa nie zależą od ich znaczenia; przy zachowaniu tej samej formy zmieniają się
z pokolenia na pokolenie i są różne w różnych krajach. Słowo to tylko bodziec
wywołujący w duszy pewne wyobrażenia, których treść zależy w pierwszym rzędzie
od sposobu i siły wypowiedzenia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie każde słowo i .nie każde
hasło łączy w sobie te moc wywoływania obrazów. Niektóre słowa z powodu zbyt częstego
używania stają się zanadto powszednie i tracą swą moc. Zamieniają się w puste dźwięki,
a jedynym pożytkiem z nich płynącym jest tylko uwalnianie od myślenia tego, kto
ich używa. Kilka zdań, haseł i frazesów wbitych w głowę w młodości wystarczy,
by przejść przez życie bez najmniejszego zasta-nawiania się. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Badania nad mową poszczególnych
narodów wykazują, że słowa ją tworzące bardzo powoli zmieniają się na
przestrzeni wieków, ale za to wyobrażenia, które one wywołują, i nadawane im
przez nas znaczenia zmieniają się bardzo często. Na tej podstawie wykazałem w
jednej ze swych poprzednich prac, że dokładne zrozumienie języka martwego jest
rzeczą niemożliwą. Cóż bowiem robimy, gdy odpowiednim wyrazem francuskim zastępujemy
wyraz grecki, łaciński lub sans-krycki, albo gdy staramy się zrozumieć książkę
napisana w ojczystym języku sprzed kilkuset lat? Po prostu zastępujemy treść i
wyobrażenia, które istniały </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">w duszy narodu w czasach starożytnych,
treścią i wyobrażeniami z życia współczesnego. Sprawcy Wielkiej Rewolucji w ten
właśnie sposób naśladowali Greków i Rzymian, wtłaczając w ich wyrażenia takie
znaczenia, które nigdy nie istniały w duszach tych narodów. Jakiż w końcu
istnieje związek między instytucjami Greków a tymi, które oznaczamy dziś
odpowiednimi słowami? Przecież republika była wtedy instytucją czysto
arystokratyczną, układem sił małych i większych despotów władających tłumami </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">niewolników,
którzy nie mieli prawa rozporządzać nawet swym życiem. Z tym, że bez tych
niewolniczych rzesz owe gmino-władne arystokracje nie mogłyby istnieć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">A słowo „wolność" w
czasach, kiedy nie domyślano się jej nawet i gdy niezgadzanie się z panującymi
instytucjami i nakazami było największą zbrodnia, cóż może mieć wspólnego ze
znaczeniem, jakie obecnie mu przypisujemy? Ateńczyk lub Spartanin przez „ojczyznę"
pojmował jedynie Ateny lub Spartę, a nie całą Grecję, rozbitą wówczas na drobne
państewka, skłócone i wojujące ze sobą. Jakież znaczenie nadawali temu słowu
Gallowie, rozbici na wrogie sobie plemiona, różniące się ponadto rasą, mową i
religią, dzięki czemu Cezar z łatwością mógł ich podbić, albowiem wygrywał
jedno plemię przeciw drugiemu? Rzym, dając Galiom jedność polityczną i religijną,
stworzył im ojczyznę. Wiemy, że jeszcze przed dwustu laty książęta francuscy
zawierali sojusze z obcymi mocarstwami przeciw własnemu królowi; słowo „ojczyzna"
miało u nich inne znaczenie, aniżeli ma je obecnie. Inaczej też pojmowali to słowo
ci, którzy w imię ho-noru walczyli przeciw Francji, sami będąc Francuzami;
prawo feudalne łączyło wasali z suwerenem, nie z ziemią, a ich ojczyzna była
tam, gdzie był suweren. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Bardzo wiele jest takich słów,
które nie do pozna</span><span style="font-size: 11.0pt;">nią zmieniły swe
znaczenie w ciągu wieków; poprzed-nie ich znaczenie możemy uchwycić dopiero po
dłuższym wysiłku. Słusznie ktoś stwierdził, że chcąc zrozumieć takie wyrazy jak
„król" i „rodzina królewska" w ich znaczeniu przed wiekami, musimy
bardzo dużo przeczytać na ten temat. A cóż dopiero mówić o słowach bardziej
zawikłanych! </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Słowa zmieniają swe znaczenie
tak w ciągu wieków, jak i wśród różnych narodów. Chcąc zatem wymową oddziałać
na tłum, musimy poznać to znaczenie, jakie dany wyraz posiada dla niego w danej
chwili, a nie wolno wkładać weń znaczenia, które posiadał niegdyś lub ma
obecnie dla ludzi o innej konstytucji psychicznej. Jeśli więc wskutek przewrotów
i zmian w wierzeniach tłum ma wstręt do wyobrażeń wywoływanych przez pewne słowa,
prawdziwy mąż stanu użyje innych słów, chociaż istotną treść pozostawi nietkniętą,
gdyż ta istotna treść jest dziedzictwem po przodkach zbyt silnie związanym z
duszą, by lada podmuch mógł je gruntownie przeobrażać. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Słusznie zauważył Tocqueville, że
Konsulat i Cesarstwo główny swój wysiłek włożyły w zmienianie nazw większości
dawnych instytucji; usuwały w ten sposób słowa budzące przykre wspomnienia w
duszy tłumów, zastępując je wyrazami nie budzącymi grozy. Na przykład zachowano
wszystkie dawniejsze podatki, a nawet nałożono nowe, ale ludność ze spokojem je
znosiła, albowiem nadano im inne nazwy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Każdy mąż stanu powinien
rzeczom, których tłumy nie mogą ścierpieć, a których istnienia dla dobra narodu
nie da się wyrugować, nadawać nowe nazwy i dbać, by były popularne lub
przynajmniej obojętne. Moc słów jest tak wielka, że nawet najbardziej
znienawidzona rzecz, skoro otrzyma nową, powabną nazwę, zostanie radośnie przyjęta.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Taine słusznie stwierdza, że w
imię wolności i braterstwa — słów ukochanych przez tłumy — udało się Jakobinom „zaprowadzić
taki despotyzm, jaki jest możliwy jedynie w Dahomeju, stworzyć najkrwawszy
trybunał i uśmiercać tysiące ludzi tak, jak to robiono w starożytnym
Meksyku". Sztuka rządzenia, podobnie jak i sztuka obrońców sądowych,
polega przede wszystkim na doborze odpowiednich słów; trudność polega na tym, że
te same słowa w jednym społeczeństwie mają różne znaczenie dla różnych warstw
społecznych. Różne warstwy społeczne używają wprawdzie tych sa-mych słów, ale
ich mowa nierzadko się różni. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W przytoczonych przykładach kładłem
nacisk na czas, który zmienia znaczenie przypisywane tym samym słowom. Jeżeli
uwzględnimy jeszcze rasę, przekonamy się, że u narodów należących do różnych
ras, chociaż będących na jednakowym poziomie cywilizacji, te same słowa
posiadają często odmienne znaczenie. Przede wszystkim podróżnicy dobrze
podchwytują te różnice. Dla przykładu przytoczę słowa: demokracja i socjalizm,'
które różne narody różnie pojmują, nie mówiąc już o różnym pojmowaniu tych słów
przez różne warstwy społeczne. Tak np. u narodów pochodzenia ro-mańskiego
demokracja oznacza podporządkowanie dążeń jednostki dążeniom ogólnym, jakie
reprezentuje państwo. Do tego rozumienia demokracji odwołują się nieustannie
stronnictwa o sprzecznych programach, np. socjaliści i monarchiści. U narodów
anglosaskich, zwłaszcza w Ameryce, demokracja oznacza pełny rozwój jednostki, z
ograniczaniem wpływu państwa, któ-</span><span style="font-size: 7.0pt;">v </span><span style="font-size: 11.0pt;">re powinno kierować jedynie policją, armią i dyplomacją.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Widzimy więc, że to samo słowo
u jednych narodów oznacza podporządkowywanie się jednostki ogółowi i
ograniczenie inicjatywy jednostki na rzecz pań</span><span style="font-size: 10.5pt;">stwa, u drugich zaś wysuwanie interesu jednostki przed interes ogółu i
inicjatywy jednostki przed inicjatywę państwa </span><i><span style="font-size: 7.0pt;">1</span></i><i><span style="font-size: 10.5pt;">. </span></i><span style="font-size: 10.5pt;">To samo słowo ma jeszcze dziś u obydwu narodów krańcowo
przeciwne znaczenie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 2. Złudzenia. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Od zarania
cywilizacji tłum ulegał złudzeniom, a twórcom tych złudzeń budował wspaniałe świątynie,
pomniki i ołtarze. Niegdyś panowały złudzenia religijne, dziś zaczynają władać
duszą tłumu złudzenia natury filozoficznej i socjologicznej. W każdej
cywilizacji, jakie istniały na Ziemi, mamy do czynienia z owymi groźnymi władcami.
W imię złudzeń powstały świątynie Chaldei i Egiptu oraz kościoły w wiekach średnich;
one przyniosły w wieku ubiegłym przebudowę Europy, a niemal cała nasza twórczość
w dziedzinie artystycznej, politycznej czy społecznej nosi na sobie ich piętno.
Potrzeba nieraz krwawego przewrotu, by wydrzeć z duszy tłumu jakieś złudzenie
po to tylko, aby powstało nowe. Bez pomocy złudzeń człowiek nie potrafiłby wyjść
ze stanu dzikości, do którego by powrócił, gdyby je wszystkie utracił. Są one
tworami wyobraźni pokoleń, którym narody zawdzięczają wspaniałość sztuki i
wielkość cywilizacji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Gdyby w muzeach i bibliotekach
zniszczono lub usunięto wszystkie dzieła i pomniki sztuki, które powstały z
natchnienia religijnego, to cóżby pozostało z wielkich marzeń ludzkości?
Uzasadnieniem wierzeń religijnych, czci bohaterów i poezji jest właśnie to, że
budzą w duszy nadzieję i złudzenia, bez których człowiek nie mógłby istnieć.
Wprawdzie zdawało się przez lat pięćdziesiąt, że zadanie to wzięła na siebie
nauka, w sercach tłumu straciła ona wiarygodność, gdyż me poobiecywać i nie
umie kłamać"</span><span style="font-size: 6.0pt;">2</span><span style="font-size: 9.0pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Mimo wspaniałego swego rozwoju
filozofia nie potrafiła dać tłumom ideału, który by zdołał nimi zawładnąć. Tłum
potrzebuje złudzeń, którym poddaje się instynktownie, podobnie jak o owady w dążeniu
swym do światła, dlatego daje się opanowywać mówcom, którzy właśnie niosą mu
upragnione ideały. Czynnikiem rozwoju narodów były złudzenia, a nie rzeczywistość.
Siłę socjalizmu w obecnej epoce stanowi to, że jest on jedynym żywotnym jeszcze
złudzeniem. Pomimo dowodów naukowych zbijających i wykazujących niesłuszność
socjalizmu, rośnie on nadal w siłę, a najlepszą jego bronią jest to, że prawią
o nim umysły, które do tego stopnia nie znają rzeczywistości, iż odważają się
obiecywać szczęście całej ludzkości. Na gruzach przeszłości rozsiadły się złudzenia
społeczne, do których należeć będzie przyszłość. Tłum nie pożąda prawdy i
gardzi rzeczywistością, ubóstwia natomiast zwodnicze złudzenia. Kto potrafi
omamić tłum, ten łatwo nim zawładnie; kto zaś stara się go rozczarować, padnie
jego ofiarą. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 3. Doświadczenie. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">O doświadczeniu można powiedzieć, że jest jedynym
skutecznym sposobem, za po-mocą którego można wszczepić w duszę tłumu jakąś
prawdę lub rozwiać nazbyt niebezpieczne złudzenie. Aby to było możliwe, doświadczenie
musi się ustawicznie powtarzać i trwać bardzo długo. Doświadczenie jednego
pokolenia nie wywiera wpływu na następne pokolenia, dlatego też przytaczanie
faktów historycznych jako dowodów nie przedstawia wielkiej wartości dla tłumu.
Fakty historyczne o tyle tylko mają swe znaczenie, o ile płynące z nich doświadczenie
powtarza się przez życie wielu pokoleń; wtedy dopiero wywrą wpływ na duszę tłumu
i potrafią usunąć z niej głęboko zakorzenione złudzenia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Stulecie ubiegłe i obecne będą
z pewnością przytaczane w przyszłości przez historyków jako okres cie-kawych doświadczeń.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Do największych doświadczeń
należy zaliczyć Rewolucję Francuską. Aby przekonać się, że przy pomocy wskazań
czystego rozumu nie można gruntownie przekształcić społeczeństwa, trzeba było
dokonać mordu na wielu milionach ludzi i zachwiać podwalinami życia społecznego
nie tylko Europy, ale i całego świata. Na przykład, aby w narodzie francuskim
wytworzyć przekonanie, że olbrzymia armia niemiecka nie jest, jak to mówiono w
1870 r., czymś w rodzaju nieszkodliwej Gwardii Narodowej, potrzeba było
straszliwej wojny, której skutki odczuło niejedno pokolenie </span><span style="font-size: 7.0pt;">3</span><span style="font-size: 10.5pt;">. Aby przekonać
się, że protekcjonizm potrafi nierzadko zrujnować narody, które go przyjmują,
potrzeba będzie wielu długich lat doświadczeń. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 4. Rozum. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Mówiąc o czynnikach oddziałujących na duszę tłumu, można
by zupełnie pominąć rozum, gdyby nie zachodziła potrzeba wykazania negatywnej
wartości jego wpływu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Pokazałem już, że dowodzenie
rozumowe nie oddziałuje na tłum, który pojmuje tylko bardzo pierwotne
kojarzenie pojęć. Dlatego ci, którzy rozumieją duszę tłumu, odwołują się
jedynie do jego uczuć, nigdy zaś do rozsądku. Tłum z logiką ma niewiele wspólnego
</span><span style="font-size: 7.0pt;">4</span><span style="font-size: 10.5pt;">.
Aby przekonać tłum, należy wyczuć nurtujące go uczucia, następnie udawać, że się
też je podziela, a dopiero wtedy można dążyć do ich zmiany, podsuwając za pomocą
bardzo prymitywnych skojarzeń pewne sugestywne obrazy; jeżeli od frazu się to
nie uda, należy powtarzać kilkakrotnie, przy czym pierwszym warunkiem jest
wyczuwanie uczuć panujących w tłumie. Konieczność ciągłej zmiany sposobu
przemawiania, aby był zgodny ze zmiennymi nastrojami tłumu, czyni bezowocnymi
mowy wcześniej przygotowywane. Mówca bowiem nie może podążać za własną myślą,
ale za myślą tłumu, w przeciwnym bowiem razie nastąpi wzajemne niezrozumienie.
Umysły logiczne, uznając tylko rozumowe uzasadnianie, stosują ten sam sposób
dowodzenia, gdy przemawiają do tłumu, a następnie dziwią się, że tłum ich nie
zrozumiał. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">,,Wnioskowanie matematyczne
oparte praktycznie na sylogizmach i polegające na kojarzeniu tożsamości — pisze
pewien logik — jest konieczne... Nawet ciała nieorganiczne, gdyby były zdolne
zrozumieć ową tożsamość, musiałyby bez,varunkowo na wnioski te się zgodzić".
Bez wątpienia. Lecz nie można tego odnieść do tłumu, który nie potrafi zrozumieć
czystego rozumowania. Gdybyśmy chcieli za pomocą </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">rozumowania
przekonywać człowieka dzikiego albo dziecko, szybko zobaczylibyśmy, że sposób
ten niewielką ma wartość. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zresztą nie potrzeba szukać człowieka
pierwotnego, aby przekonać się o słabości rozumowania w walce z uczuciem.
Wystarczy uprzytomnić sobie żywotność na przestrzeni wieków wielu przesądów
religijnych sprzecznych z elementarnymi zasadami logiki. Prawie przez dwa tysiące
lat najtęższe umysły musiały chylić czoła przed tymi przesądami, a dopiero w czasach
najnowszych odważyła się ludzkość poddać krytyce ich wiarygodność. Nie da się
zaprzeczyć, że wieki średnie i wiek Odrodzenia miały wiele światłych umysłów,
ale nie znalazł się ani jeden, który by za pomocą rozumowania wykazał śmieszność
tych zabobonów i odważył się zwątpić o prawdziwości występków szatana lub o
konieczności palenia czarownic na stosie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Można zapytać, czy należy boleć
nad tym, że rozum nie był przewodnikiem tłumów. Twierdzę, że rozumowi ludzkiemu
z pewnością nie udałoby się poprowadzić </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">ludzkości ku rozwojowi
cywilizacji z takim samozaparciem, z jakim zrobiły to owe urojenia. Twory nieświadomości,
które nami władają, były bez wątpienia potrzebne. Każda rasa w swej strukturze
psychicznej zawiera prawa swych przeznaczeń i możliwe, że w tych nieświadomych
porywach, pozornie nierozumnych, działał instynkt, który nakazał podporządkować
się owym prawom. Mimo woli nasuwa się pogląd, że narody pozostają pod władzą
tajemnych sił, podobnych do tych, dzięki którym żołądź przekształca się w dąb,
a kometa biegnie po swej orbicie. O siłach tych mało możemy powiedzieć, a rozwiązania
tej zagadki należy doszukiwać się w ogólnym biegu rozwoju narodów, a nie w
pojedynczych procesach, chociażby wydawało się, że one właśnie są początkiem
tego rozwoju. Na rozważaniu tylko poszczególnych zdarzeń poprzestać nie można,
albowiem cały bieg dziejów byłby zdany na los nieprawdopodobnych przypadków.
Wtedy nie moglibyśmy zrozumieć, w jaki sposób syn cieśli z Nazaretu stał się
wszechmocnym Bogiem, pod którego tchnieniem zrodziły się wspaniałe cywilizacje.
Nie mo-glibyśmy też zrozumieć, że garść Arabów, wyruszy-" wszy ze swych
pustyń, podbiła przeważającą część starożytnego świata grecko-rzymskiego i
stworzyła większe imperium od państwa Aleksandra Macedoń-skiego. Nie moglibyśmy
także zrozumieć, w jaki sposób </span><span style="font-size: 8.5pt;">W </span><span style="font-size: 10.5pt;">starej, hierarchicznej Europie zwykły porucznik
artylerii stał się władcą tylu narodów i tylu królów. Rozum pozostawmy myślicielom,
a we władaniu duszami nie dawajmy mu wielkiego udziału. Nie rozum, lecz
uczucie, często wbrew rozumowi, wytworzyło takie pojęcia, jak: honor,
samozaparcie, wiara, miłość ojczyzny i sławy, które okazały się podstawowymi
filarami wszystkich cywilizacji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">1 </span><span style="font-size: 9.0pt;">W pracy pt. <i>Psychologia rozwoju narodów </i>dokładniej omówiłem różnicę
znaczenia demokracji w pojęciu ludów romańskich i anglosaskich. Bourget w swej
książce pt. <i>Outre-mer </i>niezależnie ode mnie dochodzi do tych samych
wniosków. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">2 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Daniel Lesueur. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">3 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Przekonanie tłumu w podanym wydarzeniu powstało w drodze prymitywnych
skojarzeń rzeczy niepodobnych do siebie, których mechanizm wyjaśniłem w
poprzednich rozdziałach. Ponieważ francuskiej Gward</span><span style="font-size: 6.0pt;">:</span><span style="font-size: 9.0pt;">i Narodowej, nie
po-siadającej najmniejszej karności, nie można było brać na serio, przeto i
wszystko, czemu nadano podobny nazwę, wywoły-wało takie same wyobrażenia i nie
budziło żadnych obaw. Owo fałszywe przekonanie mas podzielali również ich przywódcy.
Wystarczy przytoczyć pogląd Thiersa, który ciągle powtarzał, że Prusy poza armią
równającą się francuskiej mają gwardię narodową podobną też do francuskiej, a
więc nie przedstawiającą wartości. Twierdzenie tego męża stanu było tak słuszne,
jak i jego przypuszczenie co do miernej przyszłości kolei żelaznej. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">4 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Pierwsze przypuszczenia tyczące się sztuki przemawiania do mas i bezpożyteczności
logiki w tych przemówieniach poczyniłem w czasie oblężenia Paryża. Widziałem,
jak rozwścieczony tłum prowadził do Luwru, gdzie miał wówczas siedzibę rząd,
marszałka V..., który rzekomo zdradził plany fortyfikacji Prusakom. Członek rządu
G. P., świetny mówca, nie bronił wcale marszałka, nie mówił, że był on twórcą
owych planów, które sprzedawano zresztą we wszystkich księgarniach. Ku memu
wielkiemu zdziwieniu tak przemówił on do tłumu żądającego natychmiastowej .
egzekucji więźnia: „Sprawiedliwości stanie się zadość, a sprawiedliwość ta nie
będzie znała litości. Pozostawcie rządowi obrony narodowej przeprowadzenie
dalszego śledztwa, a tymczasem zatrzymajmy oskarżonego w więzieniu".
Uspokojony tłum rozszedł się, a w kilka chwil później uwolniony marszałek powrócił
do swego domu. Byłby niewątpliwie rozszarpany, gdyby mówca przy pomocy
rozumowania chciał " przekonać tłum o jego niewinności. Zaznaczam, że w młodości
uważałem rozumowanie za najlepszy środek perswazji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Rozdział trzeci </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Przywódcy tłumu i ich metody
przekonywania </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">§ 1. <i>Przywódcy tlumów — </i>Instynktowna
potrzeba tłumu, aby słuchać przywódców — Psychologia przywódców — Tylko oni mogą
tchnąć wiarę i nadać organizację tłumom — Despotyczna siła przywódców —
Klasyfikacja przywódców — Rola woli </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 9.0pt;">—
§ 2. <i>Metody dzialania przywódców — </i>Twierdzenie, powtarzanie, zaraźliwość
— Jak zaraźliwość przechodzi z niższych warstw społecznych do wyższych? —
Opinia tłumu staje się wkrótce opinią powszechną — § 3. <i>Prestiż — </i>Definicja
i klasyfikacja — Prestiż nabyty i prestiż osobisty — Przykłady — Jak gaśnie
prestiż? </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zaznajomiliśmy się z konstytucją
psychiczną tłumu, poznaliśmy też bodźce oddziałujące na jego duszę. Te-raz
zbadamy, jak należy stosować owe bodźce i kto potrafi skutecznie nimi się posługiwać.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><b>§ 1. Przywódcy tłumów. </b>Kiedy
pewna liczba istot połączy się w grupę, bez względu na to, czy to będzie tłum
ludzi, czy stado zwierząt, instynktownie dążyć będą one do poddania się władzy
jakiegoś autorytetu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Faktem jest, że w tłumie
ludzkim przywódca często odgrywa wielką rolę. Jego wola jest jądrem, wokół którego
kształtują się i do którego się upodabniają poglądy innych. On jest zaczątkiem
organizacji tłumu heterogenicznego, a także sekt. Zanim narzuci tłumowi pewne
formy organizacyjne, staje się jego panem. Tłum bowiem, to stado niewolników,
które nigdy nie obejdzie się bez pana. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przywódca początkowo bywa tylko
cząstką takiego niewolniczego tłumu i naprzód jest zahipnotyzowany pewną ideą,
zanim stanie się jej krzewicielem. Idea ta do tego stopnia owłada jego duszą, że
poza nią nic nie widzi, a każda myśl z nią niezgodna uchodzi w jego oczach za błąd
i zabobon. Typowym przykładem był Robespierre, który przejął się gorliwie ideałami
filozoficznymi Rousseau, ale w propagowaniu tych idei stosował środki niegodne
człowieka. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przywódcami tłumu są najczęściej
ludzie czynu, nie zaś myśliciele. Człowiek czynu jest mało przenikliwy, a nawet
— rzec by można — taki być musi, ponieważ przenikliwość rodzi nierzadko zwątpienie,
które pro-wadzić może do bezczynności. Przywódcami tłumu stają się też ludzie o
starganych nerwach lub na pół obłąkani, którym niedaleko już do zupełnego obłędu.
"Niezależnie od tego, jak śmieszną jest idea, którą propagują, lub cel, do
którego dążą, wszelkie rozumowanie okazuje się bezsilne wobec ich przekonania.
Pogarda i prześladowanie nie potrafią ich odstraszyć od owych idei, a często
nawet dodają im sił do walki. Dla swych przekonań poświęcają oni swe osobiste
cele i rodzinę, a nawet instynkt samozachowawczy zdaje się u nich zanikać.
Jedyną nagrodą, jakiej pragną, jest śmierć z zadanych mąk. Potężna wiara tych
apostołów nadaje ich słowom wielką moc sugestywną. Masy są zawsze posłuszne człowiekowi
obdarzonemu silną wolą i umiejącemu narzucać swe przekonania. Jednostki tworzące
tłum zatracają poczucie własnej woli i bezwiednie ulegają temu, kto potrafi
narzucać ją innym. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Narodom nigdy nie brakowało
przywódców, ale tylko ci z nich stali się apostołami pewnych idei, którzy
zdobyli się na bardzo silne przekonania. Wśród przywódców można spotkać
szczwanych demagogów, którzy jedynie o własny interes dbają, a w tłumie
rozbudzają tylko niskie instynkty. Wpływ ten może być wielki i wydawać
odpowiednie owoce, ale zawsze będzie przemijający. Wielcy fanatycy, którzy władali
duszą tłumu jak własną wolą, np. Piotr Pustelnik, Luter, Savonarola, przywódcy
Rewolucji Francuskiej, zanim owładnęli duszą tłumu, sami naprzód ulegli pewnej
idei i dopiero wtedy rozpoczęli swą krzewicielską pracę, budząc w duszach ową
groźną potęgę, nazwaną wiarą, która zamienia człowieka w niewolnika własnych
przekonań. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Rola wielkich przywódców polega
przede wszystkim na budzeniu wiary, czy to religijnej, politycznej lub społecznej,
czy wreszcie wiary w jakieś dzieło, w człowieka bądź w ideę. Dlatego ich wpływ
jest zawsze bardzo wielki. Wiara była zawsze największą z tych potęg, którymi
rozporządza człowiek, i dlatego Pismo Święte z zupełną słusznością powiada, że
wiara może przenosić góry. Wzbudzić w duszy człowieka wiarę, to pomnożyć jego
siły dziesięciokrotnie. Sprawcami wielkich wydarzeń historycznych byli często
wierzący maluczcy, którzy nie mieli nic prócz wiary. Wielkie religie, które zawładnęły
światem, rozległe imperia rozciągające swe obszary na obie półkule, nie zostały
stworzone ani przez uczonych i filozofów, ani tym bardziej przez tych, których
dusze ogarnęło zwątpienie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Powyższe przykłady odnoszą się
do tych przywódców tłumu, którzy pojawiają się tak rzadko, że może ich wyliczyć
bez najmniejszego trudu historia. To najpotężniejsze postacie w owym
nieprzerwanym łańcuchu, od wielkich władców duszy człowieczej począwszy, a kończąc
na robotniku, który w zadymionym lokalu związkowym fascynuje swych współtowarzyszy
kilkoma hasłami, dla niego samego niejasnymi, ale które wprowadzone w czyn
zapewnią, jego zdaniem, urzeczywistnienie wszystkich marzeń i nadziei. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W każdej warstwie społecznej, z
chwilą gdy przestajemy żyć w odosobnieniu, poddajemy się władzy ja-kiegoś przywódcy.
Faktem jest, że olbrzymia większość ludzi, zwłaszcza wśród mas ludowych, poza
swa specjalnością zawodową nie posiada żadnych opartych na rzeczywistości poglądów
i nie potrafi sobą pokierować. Przywódca służy im za przewodnika. Od biedy mogą
go zastąpić okresowe publikacje, które na użytek czytelników tworzą szablonowe
poglądy i dostarczają gotowych frazesów, zwalniających od wysiłku rozumowania. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Autorytet przywódców bywa
absolutny, dzięki czemu idee przez nich głoszone utwierdzają swą potęgę. Łatwo
można stwierdzić, że bez wielkiego wysiłku potrafią oni nakazać posłuszeństwo
najbardziej niesfor-</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">nym
masom robotniczym, chociaż nie mają żadnych danych na poparcie swej władzy. Oni
wyznaczają czas pracy, stopę zarobkową, decydują o strajku, każą go zaczynać i
kończyć w określonym czasie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przywódcy coraz częściej zastępują
obecnie władzę państwową, gdy traci ona na znaczeniu. Dzięki swej bezwzględności
ci nowi panujący zmuszają tłum do tak wielkiego posłuszeństwa, jakiego nie
wywalczył sobie dotychczas żaden rząd. Kiedy przywódca usunie się lub zostanie
usunięty, a nowy nie pojawi się, tłum zamienia się z powrotem w chaotyczne
zbiorowisko, nie mogące stawić najmniejszego oporu. Na przykład w czasie
jednego strajku tramwajarzy w Paryżu aresztowano dwóch głównych przywódców i
strajk natychmiast się zakończył. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Duszą tłumu nie kieruje bowiem
potrzeba wolności, lecz potrzeba uległości Pragnienie posłuszeństwa każe tłumowi
poddać się instynktownie każdemu, kto chce być jego panem. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przywódców tłumu można podzielić
na dwie różne grupy. Do jednej zaliczymy ludzi energicznych, o sil-nej, lecz
zmiennej woli. Do drugiej, mniej licznej niż poprzednia, należą ludzie o silnej
i wytrwałej woli. Pierwsi charakteryzują się gwałtownością, odwagą i przedsiębiorczością.
Mają oni szczególne pole do działania wtedy, kiedy chodzi o jakiś napad, o pociągnięcie
tłumu w niebezpieczne przedsięwzięcie lub kiedy potrzeba prowadzić rekruta do
bohaterskiej bitwy. Ney i Murat byli takimi przywódcami w okresie pierwszego
Cesarstwa. Taki był też Garibaldi, natura żądna przygód, o miernych zdolnościach,
ale nadzwyczaj energiczny, bo z garścią ludzi zdobywający Królestwo Neapolu, które
do obrony posiadało stałe wojsko. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Energia tych przywódców jest
wielka, lecz niestała, i znika wraz z bodźcem, który ją wywołał. Ludzie ci,
wracając do zwykłego życia, jak np. wyżej wspomniani, dają często dowody
wielkiej słabości, chociaż był czas, że siłą swą porywali tłumy. Okazują się
niezdolni do wybrnięcia z nieco zawikłanej sytuacji ży-ciowej, mimo że
potrafili dawać sobie radę w sprawach o wiele bardziej powikłanych. Przywódcy
ci umieją spełnić swą rolę wtedy, kiedy im samym ktoś przewodzi i dodaje sił,
kiedy ponad nimi jest inny człowiek lub idea, co zmusza ich do kroczenia po dokładnie
wytkniętej drodze. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Przywódcy należący do drugiej
grupy to ludzie o woli wytrwałej, którzy mimo skromniejszych form wywierają na
duszę tłumu wpływ o wiele trwalszy. Są to np. założyciele religii i twórcy
ponadczasowych dzieł: św. Paweł, Mahomet, Krzysztof Kolumb, Lesseps. Do tych
ludzi, niezależnie od stopnia ich rozwoju umysłowego, należy nieraz cały świat.
Wytrwała wola, nie znająca przeszkód i zwątpień, jest ich charakte-rystyczną właściwością.
Nie zawsze potrafimy uświadomić sobie w należytym stopniu to, czego może
do-konać wytrwała i potężna wola; nic się jej nie oprze — przyroda, bogowie,
ludzie. Przykład, co zdziałać może wytrwała i silna wola, dał nam ów znakomity
inżynier, który rozdzielił dwa lądy i zrealizował plany będące przedmiotem
troski najpotężniejszych władców w ciągu trzech tysięcy lat. Wprawdzie zawiodło
go drugie podobne przedsięwzięcie, ale to starość zniszczyła jego siły i wolę. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Aby przekonać się o potędze
woli, wystarczy zaznajomić się bardziej szczegółowo z przeszkodami, jakie
napotykała myśl budowy Kanału Sueskiego. Naoczny świadek, dr Cazalis, w kilku
wzruszających zdaniach oddał dzieje tego wiekopomnego dzieła, zgodnie z opowieścią
wielkiego jego twórcy, Lessepsa. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Opowiadał on dokładnie dzieje
kanału. Mówił o wszystkim, co musiał przezwyciężyć, o niemożliwościach, które
pokonał, o przeciwieństwach i intrygach, które przeciw niemu knuto, o bólu swym
i o niepowodzeniach. Mimo to nie stracił ani odwagi, ani chęci zrealizowania
wielkiego planu. Musiał ciągle prowadzić walkę z Anglią, która nie dała mu ani
chwili spokoju. Przeżywał ciągłe wahania Egiptu i Francji, opór, jaki mu stawił
konsul francuski, przeszkody, które mu podkładano na każdym kroku, np. buntując
mu robotników przez niedostarczanie im słodkiej wody do picia. Mówił o tym, że
ministerstwo marynarki i inżynierowie, przecież ludzie światli i pełni doświadczenia,
wyszydzali jego projekty i na naukowej podstawie pewni jego niepowodzenia,
obliczali dzień i godzinę jego zguby, niczym astronomowie zaćmienie Słońca".
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dzieło traktujące o życiu
wielkich przywódców ludzkości niewiele by zawierało nazwisk, ale nazwiska te
przewodziłyby najważniejszym wydarzeniom w dziejach cywilizacji i historii. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 2. Metody działania przywódców:
twierdzenie, powtarzanie, zaraźliwość. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Chcąc
owładnąć tłumem i pchnąć go do spełnienia jakiegoś czynu, np. by spalił pałac,
ginął na barykadach lub w obronie zagrożonej barykady, musimy go możliwie
szybko zasugerować. Pożądany skutek odnosi też przykład. Potrzeba jednak, aby tłum
był już nieco podniecony przez pewne okoliczności i żeby jednostka, która chce
opanować duszę tłumu, miała pewną-właściwość, którą omówię poniżej, nazywając ją
prestiżem. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W celu przygotowania podatnego
gruntu w duszach mas pod pewne idee i poglądy, np. pod współczesne teorie społeczne,
przywódcy stosują różne metody postępowania. Odwołują się wtedy do trzech następują-cych
metod: twierdzenia, powtarzania i zaraźliwości. Wpływ tych czynników na duszę tłumu
jest dość po-wolny, ale raz osiągnięty skutek jest trwały. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Najlepszą metodą wszczepiania
jakiejś idei w duszę tłumu jest twierdzenie, wolne od wszelkiego rozumo-wania,
pozbawione wszelkich dowodów i nie liczące się nawet ze znaną tłumowi
rzeczywistością. Im myśl zawarta w twierdzeniu jest bardziej zwięzła, im
bardziej pozbawiona nawet pozorów uzasadnienia i do-wodu, tym większy zdobędzie
autorytet, tym silniej oddziała na uczucia tłumu. Tą drogą postępowały </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">wszelkie
religie i kodeksy. Wartość twierdzenia zna dobrze każdy mąż stanu powołany do
obrony pewnych spraw i każdy przemysłowiec reklamujący swe towary. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Twierdzenie dopiero wtedy
wywrze pożądany wpływ, kiedy będzie ustawicznie powtarzane w tej samej formie.
Napoleon mówił, że jest tylko jedna dobra figura retoryczna: powtarzanie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dzięki powtarzaniu wypowiadane
poglądy przenikają do duszy tłumu, a w końcu, czy są rozumiane, czy nie, zostają
uznane za prawdę nie podlegającą dyskusji. Jeżeli dostrzegamy, jaki wpływ ma
powtarzanie na ludzi wykształconych, to jasno zdamy sobie sprawę z tego wpływu
na tłum. Dzieje się tak dlatego, że metodą ciągłego powtarzania dany pogląd
wrasta głęboko w te sfery nieświadomości, w których powstają motywy naszego
postępowania. Po 'pewnym czasie zaczynamy wierzyć w ustawienie słyszane zdanie,
bez względu na to, czy wypowiedział je człowiek światły czy głupi. W tym też leży
źródło wielkiej potęgi ogłoszeń w dziennikach. Kiedy ciągle czytamy, że np. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">czekolada X jest najlepszej
jakości, to bez spróbowania jej w końcu uwierzymy, że tak jest w rzeczywistości,
*1 zdawać się nam będzie, iż pogląd ten podziela wielu "ludzi. Kiedy ciągle
będziemy czytać, że mączka Y wyleczyła wielu znanych ludzi z uporczywych chorób,
to gdy i nas spotka podobna choroba, bez namysłu zażądamy tego preparatu.
Czytając ciągle w jakimś dzienniku, choćby to było najbezczelniejsze
oszczerstwo, że A jest skończonym łajdakiem, a B bardzo "porządnym człowiekiem,
w końcu uwierzymy w prawdziwość tych twierdzeń, naturalnie pod warunkiem,
"że nie czytamy innego dziennika, piszącego coś wręcz przeciwnego. Tylko
twierdzenie i ciągłe powtarzanie t są dość silne, aby mogły wzajem się zwalczać.
l Skoro pewne twierdzenie powtórzono odpowiednią | ilość razy, zwłaszcza gdy to
powtarzanie zyskuje zgodę f większości zainteresowanych, wówczas powstaje tak |
zwana opinia publiczna, pojawia się potężny mechanizm zaraźliwości. Idee,
uczucia, wierzenia, poglądy itd:, nurtujące tłum, mają taką zaraźliwą moc jak
najbardziej złośliwe bakterie. Zjawisko to obserwujemy r już u zwierząt, gdy są
w gromadzie. Kiedy jeden koń <i>\ zaczyna </i>w stajni gryźć żłób, wszystkie
inne zaczynają i wkrótce czynić to samo, a niepokój, jaki ogarnia kilka owiec,
szybko opanowuje całe stado. To samo odnosi się i do tłumu ludzkiego, w którym
wszystkie uczucia stają się bardzo szybko zaraźliwe; na tej podstawie tłumaczymy
nagłe wybuchy paniki, powstające często bez żadnego powodu. Zaburzenia
psychiczne, takie jak obłęd, są też zaraźliwe. Wiadomo przecież każdemu, że
lekarze chorób nerwowych bardzo często zapadają na nerwy. Stwierdzono też
niedawno, że niektóre choroby psychiczne, np. lęk przestrzeni, przenoszą się z
człowieka na zwierzę. Aby zaraźliwość opanowała daną gromadę, nieko</span><span style="font-size: 11.0pt;">nieczne jest przebywanie jednostek w jednym i tym
samym miejscu. Zaraźliwość działa też na odległość, np. wtedy, kiedy ludzie pod
wrażeniem jakiegoś wydarzenia zaczynają zwracać swoje umysły w jednym kierunku;
wówczas, mimo braku jedności miejsca, stają się tłumem, zwłaszcza gdy czynniki
pośrednie — powyżej omówione — przygotowały grunt. Typowym na to przykładem
jest wybuch rewolucji w r. 1848, która zaczęła się w Paryżu, a gwałtownie
opanowała większą część Europy i zachwiała niejednym królestwem </span><span style="font-size: 7.0pt;">1</span><span style="font-size: 11.0pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Najoczywistszym skutkiem zaraźliwości
jest naśladownictwo, któremu w dziedzinie życia społecznego przypisuje się
bardzo wielkie znaczenie. Powtórzę tu mój pogląd na naśladownictwo, który
wypowiedziałem przed osiemnastu laty, a który potwierdzili inni pisarze: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Podobnie jak zwierzęta, człowiek
obdarzony jest z natury popędem do naśladowania. Naśladownictwo jest potrzebą
duszy, jednak pod warunkiem, że nie wymaga zbytniego wysiłku. Tej właśnie
potrzebie zawdzięcza swój potężny wpływ moda. Bardzo niewielu jest ludzi, którzy
jej nie ulegają, zwłaszcza gdy dotyczy ona pewnych idei, form literackich i
strojów. Tłum daje się prowadzić nie argumentom, lecz wzorom. W każdym okresie
historii nieliczna garść ludzi wyciska swe piętno na całej epoce, a podane
przez nich wzory służą nieświadomej masie do naśladowania. Dzieje się to pod
warunkiem, że te nowo ukute wzory zbytnio nie zbaczają od powszechnie przyjętych,
bo w przeciwnym razie byłyby trudne do naśladowania, a tym samym ich wpływ
okazałby się znikomy. Na tej też podstawie ludzie, którzy zbytnio wyrosną nad
swe otoczenie, pozostają nie zrozumiani i zapomniani, albowiem przepaść dzieląca
ich od otoczenia jest zbyt wielka. Dlatego kultura europejska, mimo olbrzymiej
swej wyższości, ma bardzo mały wpływ na ludy Afryki i Azji, ponieważ różnice są
za wielkie i zbyt zasadnicze. Naśladownictwo i tradycja upodabniają ludzi z
jednego Jtraju i jednej epoki do tego stopnia, że nawet ci, którzy powinni
opierać się tym wpływom, np. myśliciele, uczeni i pisarze, nabierają pewnych
swoistych cech, a po ich sposobie myślenia i stylu łatwo można orzec, do
jakiego narodu i do Jakiej epoki należą"</span><span style="font-size: 6.0pt;">2</span><span style="font-size: 9.5pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zaraźliwość jest czymś tak potężnym,
że nie tylko narzuca pewne poglądy, ale i uczucia. Poglądy i przekonania tłumu
szerzą się jedynie metodą zaraźliwości, nifc zaś metodą rozumowania. Gospoda i
domy związków zawodowych tworzą poglądy robotników, które dzięki zaraźliwości
stają się własnością tłumu i przeradzają się niekiedy w niszczycielskie
wybuchy. Renan słusznie porównał twórców chrystianizmu do „robotników o
socjalistycznych przekonaniach, którzy krzewili swe idee od gospody do
gospody". Pogląd, który, opanował warstwy ludowe, dzięki tej samej zaraźliwości
zaczyna przenikać i do wyższych warstw społeczeństwa. Dowodem na to są poglądy
socjalistyczne, </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">które
od mas zaczynają przechodzić do tych, co w razie ruchawek pierwsi padną ich
ofiarą. Siła zaraźliwości jest tak wielka, że gdy ona jest u głosu, milknie
nawet interes osobisty. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">To wyjaśnia nam fakt, że każda
idea żyjąca w duszy tłumu po pewnym czasie z wielką siłą narzuca się wyższym
warstwom społecznym, chociażby godziła w najżywotniejsze interesy tych warstw.
Oddziaływanie warstw niższych na warstwy wyższe jest tym ciekawsze, że poglądy
tłumu biorą swój początek we wzniosłej idei, którą wytworzyła jednostka należąca
często do tych wyższych warstw, a która wtedy nie wywarła najmniejszego wpływu
na otoczenie. Przywódcy tłumu, przywłaszczywszy sobie taką ideę, zwykle ją
zniekształcają i tworzą sektę, która znowu zniekształca na swój </span><span style="font-size: 10.5pt;">sposób już zdeformowaną ideę i coraz bardziej
zniekształconą wszczepia w tłum. Kiedy idea la stanie sit; prawdą dla tłumu,
wraca w pewnym sensie do swego źródła i wtedy oddziałuje na wyższe warstwy
narodu. Możemy zatem wysunąć twierdzenie, że światem rządzi myśl, ale rządzi
nim z daleka. Twórcy idei dawno zamienili się w proch, gdy ich idee, przeszedłszy
wyżej opisany proces, zapanowuja nad światem. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 3. Prestiż. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Ideom rozszerzanym za pomocą twierdzenia, powtarzania
i zaraźliwości niezwykłą moc nadaje owa tajemna siła, nazwana prestiżem.
Cokolwiek kieruje światem, czy to idea czy człowiek, władzę swą zdobywa dzięki
niepokonanej sile swej atrakcyjności. Pojęcie prestiżu rozumiemy wszyscy, ale
podać jego określenie jest rzeczą niezbyt łatwą, albowiem używa się go bardzo
rozmaicie. Może ono obejmować takie uczucia, jak podziw i strach. Nierzadko
uczucia te są podstawą prestiżu, czasem zaś nie zawiera on żadnego z nich.
Nieraz osoby zmarłe mają większy prestiż od żywych, chociaż nie trzeba się ich
bać, np. Aleksander, Cezar, Mahomet, Budda. Są też pewne istoty lub złudzenia,
których ani nie wielbimy, ani nie boimy się, chociaż mają wielki prestiż, np.
potworne bóstwa podziemnych świątyń w Indiach. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Prestiż jest swoistego rodzaju
fascynacją, jaką wywiera na nasz umysł istota, dzieło lub idea. To
zafascy-nowanie zabija </span><span style="font-size: 8.5pt;">W </span><span style="font-size: 10.5pt;">nas zdolność do krytycyzmu i wzbudza w naszej duszy
cześć i podziw. Uczuć tak wzbu-dzonych nie sposób wyjaśnić, podobnie jak
wszelkich innych uczuć, ale są one tego samego rodzaju co su-gestia, której
ulega człowiek zamagnetyzowany. Prestiż to najsilniejsza podpora każdej władzy.
Bogowie, królowie i kobiety bez jego pomocy nie osiągnęliby takiej władzy, jaką
posiadają. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wszystkie rodzaje prestiżu można
sprowadzić do dwóch zasadniczych form: prestiż nabyty i prestiż oso-bisty.
Prestiż nabyty może mieć swe źródło w nazwisku, majątku, sławie. Może on być
niezależny od pres-tiżu osobistego. Prestiż osobisty jest czymś indywidualnym,
co może wprawdzie współistnieć z nazwiskiem, majątkiem lub sławą, a nawet potęgować
się dzięki nim, ale może też doskonale istnieć niezależnie od tych czynników. Z
prestiżem nabytym, czyli sztucznym, mamy o wiele częściej do czynienia Każda
jednostka dzięki stanowisku społecznemu, jakie zajmuje, cieszy się odpowiednim
prestiżem, chociażby jej wartość wewnętrzna równała się zeru. Wojskowy w
mundurze, sędzia w todze zawsze mają pewien prestiż. Pascal domagał się dla sędziów
specjalnego stroju i peruki, gdyż — jego zdaniem — bez tego tracą oni połowę
swej powagi. Najzacieklejszy socjalista czuje wzruszenie na widok księdza lub
hrabiego. Tytuły wystarczają, by wyłudzić od kupca wszelki żądany towar </span><span style="font-size: 7.0pt;">3</span><span style="font-size: 10.5pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Prestiż, o którym mówiliśmy,
mają ludzie. Obok niego istnieje prestiż niektórych poglądów, utworów
literackich, dzieł artystów itd. Rodzi się on dzięki ustawicznemu powtarzaniu
pochlebnych o nich sądów. Albowiem dzieje powszechne, dzieje literatury i
sztuki polegają na ogół na powtarzaniu jednych i tych samych poglądów, których
prawdziwość bada najwyżej garstka uczonych profesjonalistów, a tłum
bezkrytycznie wierzy w ich nietykalność. W naszych czasach czytanie Homera jest
<i>rzeczą </i>bardzo nudną, ale zdania tego nikt nie odważy się wypowiedzieć głośno.
Świą-tynie starożytnej Grecji są dziś nędznym tylko zbiorowiskiem gruzów,
pozbawionym wszelkiej wartości, ale cieszą się olbrzymim uznaniem dzięki połączeniu
owych ruin ze wspomnieniami historycznymi. Jest bowiem właściwością prestiżu, że
nie pozwala nam patrzyć na <i>rzeczy z </i>krytycyzmem i bezstronnie; prestiż
zabija też wszelki niezależny sąd. Powodzenie gotowych poglą-dów, bez względu
na ich związek z prawdą, zależy od ich prestiżu. Tłum bowiem zawsze, a
jednostka dość często, potrzebuje gotowych poglądów. Z natury swej tłum nie
lubi rozważań naukowych, a jednostka też niezbyt chętnie się nimi przejmuje </span><span style="font-size: 7.0pt;">4</span><span style="font-size: 11.0pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Omówię teraz prestiż osobisty.
Jego charakter jest zupełnie różny od prestiżu nabytego, o którym mó-wiłem powyżej.
Prestiż osobisty nie zależy ani od nazwiska i władzy, ani od majątku. Posiadają
go tylko nieliczne jednostki, wywierające czar prawdziwie magnetyczny na swe
otoczenie, nawet na równych sobie. Jednostki te narzucają mu pewne idee i
uczucia; otoczenie ulega tak ich władzy, jak ulega dzikie zwierzę pogromcy, którego
przecież w każdej chwili może unicestwić. Wielcy przywódcy tłumów, np. Budda,
Jezus, Mahomet, Joanna d'Arc, Napoleon, mieli właśnie prestiż, który był źródłem
ich potęgi. Bogowie, bohaterzy i dogmaty nie przekonują, lecz narzucają się;
gdyby z </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">nich
uczyniono przedmiot publicznych roztrząsań, pozbawiono by je prestiżu, a tym
samym wyschłoby źródło ich potęgi. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wielkie jednostki, zanim osiągnęły
swą władzę, musiały roztoczyć swój urok, bo tylko pod jego wpływem mogły
przygotować sobie grunt do działania. Napoleon u szczytu sławy miał wielki
prestiż dzięki swej potędze. Miał go już jednak w wielkim stopniu w początkach
swej kariery. Kiedy jako młody, nieznany generał objął dowództwo nad armią
francuską we Włoszech, starzy, doświadczeni generałowie postanowili odpowiednio
przyjąć narzuconego im przez Dyrektoriat intruza. Ale od pierwszej chwili, bez
jakichkolwiek słów, gestów i gróźb, jednym spojrzeniem wyrugował on z ich duszy
te zamiary. Na podstawie współczesnych pamiętników Taine w następujący sposób
przedstawia nam to spotkanie: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Generałowie dywizji, wśród nich
Augereau, żołnierz dzielny, lecz bez jakiejkolwiek ogłady, dumny ze swej odwagi
i postawy, wchodzą do głównej kwatery bardzo źle usposobieni do młokosa, przysłanego
z Paryża. Augereau, znając Bonapartego z opowiadań, z góry postanawia nie słuchać
tego ulubieńca Barrasa, tego generała wyniesionego przez rewolucję i ulicę,
niezgrabnego niedźwiedzia, milczącego, zawsze zamyślonego, niskiego wzrostu,
posiadającego piętno matematyka i marzyciela. W głównej kwaterze Bonaparte każe
na siebie czekać. Wreszcie zjawia się w kapeluszu na głowie, ze szpadą u boku,
wydaje rozkazy i w końcu zezwala generałom rozejść się. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">Augereau osłupiał, po chwili
dopiero przyszedł do siebie, klął datej, a musiał zgodzić się z Masseną, że ten
młokos wzbudził w nim strach i przytłoczył go jakimś dziwnym urokiem już przy
pierwszym wejrzeniu". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Kiedy Napoleon stał się wielkim
człowiekiem, jego prestiż rósł razem ze sławą, aż w końcu został uznany prawie
za bóstwo. Generał Yandamme, stary żołnierz Rewolucji, bardziej brutalny i
energiczny niż Auge-reau, rzekł pewnego razu w 1815 r. do marszałka d</span><span style="font-size: 7.0pt;">?</span><span style="font-size: 10.5pt;">Or-nano, gdy podążali
razem do Tuileries: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Mój drogi, ten diabeł wywiera
na mnie urok, z którego w żaden sposób nie mogę zdać sobie sprawy. Ja, który
nie boję się ani Boga, ani szatana, kiedy zbliżam się do niego, drżę jak
dziecko, a na jego rozkaz skoczyłbym w ogień lub przełazi-bym przez ucho igielne".
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Podobny czar wywierał Napoleon
na wszystkich, którzy się z nim zetknęli </span><span style="font-size: 7.0pt;">3</span><span style="font-size: 10.5pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Davoust w ten sposób określił
swoje i Mareta przywiązanie do Cesarza: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Gdyby Cesarz rzekł do nas: moja
polityka wymaga zburzenia Paryża, przy czym ani jedna osoba nie może ujść cało,
jestem pewny, że Maret dochowałby tajemnicy, zdradzając ją tylko przed swą
rodziną, by ją ocalić. Ja zaś nie zwierzyłbym się nikomu i .nie oszczędzałbym
nawet własnej żony i własnych dzieci". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie wolno zapominać o tym
wielkim uroku, jaki wywierał Napoleon, chcąc należycie zro/.umieć jogo powrót z
Elby i gwałtowny podbój Francji, mimo że miał przeciwko sobie zorganizowane siły
całego kraju, który mógł mieć dosyć jego tyranii. Dość było, by spojrzał na
generałów wysłanych przeciw niemu. Wszyscy przysięgali, że go schwycą i
doprowadzą do Paryża, a kiedy go ujrzeli, poddali mu się bez oporu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.5pt;">„Napoleon — pisze generał
angielski Wolseley — wylądował we Francji prawie sam jeden; ten zbieg z małej
wysepki zdołał w ciągu kilku tygodni opanować bez rozlewu krwi całą Francję, całą
zorganizowaną władzę w kraju rządzonym przez prawowitego króla. Historia nie
zna drugiego równie zdumiewającego przykładu osobistego prestiżu. W czasie tej
kampanii, która była jego ostatnią, podbił swym urokiem także i przeciwników orężnych,
zmuszając ich do trzymania się jego planów, i jak niewiele brakowało, żeby ich
i tym razem pokonał". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Prestiż ten przeżył samego
Napoleona i rósł na sile po jego śmierci. Dzięki temu prestiżowi bratanek
Bo-napartego został cesarzem. Kto bowiem posiada odpowiednio wielki prestiż i
nie dopuści do jego obniżenia, ten może pogardzać ludźmi, może ich mordować
milionami, może narazić kraj na niebezpieczeństwa grożące z zewnątrz, a
wszystko mu ujdzie bezkarnie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Omówiłem tu zupełnie wyjątkowy
przykład. Uczyniłem tak dlatego, że aby zrozumieć potęgę wielkich religii,
doktryn i imperiów, należy ciągle mieć przed oczyma tego człowieka. Potęga
prestiżu w oczach tłu-mu jest w stanie wytłumaczyć nam przytoczone fakty. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Prestiż nie musi wypływać z
osobistych zalet, ze sławy wojennej lub religijnej obawy. Może on mieć inne,
bardziej skromne źródła, a mimo to posiadać wielkie znaczenie. Wiek nasz
dostarcza nam wielu charakte-</span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">rystycznych
przykładów. Jednym z nich są dzieje owego wielkiego człowieka, który zmienił
powierzchnie Ziemi i stosunki handlowe narodów przez rozdzielenie </span><span style="font-size: 11.0pt;">dwóch lądów. Powodzenie swe zawdzięczał ten mąż nieugiętej
woli i urokowi, jaki wywarł na współczesnych. Chwila rozmowy wystarczała mu,
aby przeciwnika zmienić w przyjaciela. Anglicy zwalczali jego projekt do upadłego,
ale skoro zjawił się w Anglii, zespolił wszystkie głosy. Później, gdy przejeżdżał
przez Southampton, na powitanie biły wszystkie dzwony. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">„Zwyciężywszy wszystko, ludzi i
<i>rzeczy, </i>bagna, skały i piaski", nie wierzył już w żadne przeszkody
i chciał to samo co w Suezie uczynić w Panamie. Zaskoczyła go jednak starość, a
zresztą wiara, która przenosi góry, tylko wtedy potrafi je przenieść, kiedy nie
są zbyt wysokie. Góry stawiły opór, a późniejsza katastrofa zniszczyła do
reszty jego już nadwerężoną sławę. Przykład ten pokazuje nam, jak prestiż rośnie
i blednie. Człowieka uchodzącego za największego bohatera uznano na podstawie
wyroku sędziów za zbrodniarza, a jego pogrzeb odbył się wśród powszechnej obojętności.
Tylko władcy zagraniczni oddali hołd jego pamięci </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Przykłady, które powyżej
przytoczyłem, przedstawiają nam przypadki krańcowe. Aby poznać psycho-logię
prestiżu, należy zbadać wszystkie jego przejawy, wszystkich ludzi, którzy
kiedykolwiek otoczeni byli prestiżem, począwszy od wielkich założycieli religii
i imperiów, a skończywszy na modnisiu chcącym olśnić otoczenie swym strojem lub
ozdobami. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Krańcowe te formy mogą zawierać
wszystkie przejawy prestiżu w różnych składnikach cywilizacji: naukach, sztuce,
literaturze itd. Nietrudno zobaczyć, że prestiż jest podstawowym elementem
przekonywania tłumu. Istota, idea lub rzecz cieszące się prestiżem zyskują na
mocy zaraźliwości natychmiastowych naśladowców i wyciskają swe znamię na myślach
i uczuciach całego pokolenia. Naśladownictwo jest najczęściej nieświadome, dzięki
czemu staje się ono nieraz </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">wprost doskonałe. Wielu współczesnych
malarzy, kopiując wyblakłe barwy prymitywistów, nie domyśla się źródła swego
natchnienia i sądzi, że ich twórczość jest samodzielna. Tymczasem, gdyby jakiś
mistrz wrócił do tej dawnej formy sztuki, widziano by w niej tylko naiwność i
niedorozwój. Ci zaś, którzy naśladują sławnego nowatora i zalewają swe płótna
fioletem, wcale nie widzą w przyrodzie więcej tej barwy, aniżeli widziano przed
50 laty, ale są pod urokiem mistrza, który zdobył tak wielki prestiż. Podobne
przykłady można przytoczyć ze wszystkich dziedzin cywilizacji. Z tego, co powyżej
powiedziałem, widzimy, że na prestiż składa się wiele elementów, z których
najważniejsze jest zawsze powodzenie. Człowiek, który osiągnął sukces, idea, która
się narzuca, nie podlegają w oczach tłumu krytyce. Dowodem, że powodzenie
stanowi źródło prestiżu, jest to, że skoro opuści człowieka powodzenie, gaśnie
też jego urok. Bohater mający dziś powszechne uznanie, zostanie wyśmiany w
razie najmniejszego niepowodzenia i im większy miał prestiż, tym większego
dozna poniżenia. Tłum bowiem mści się na upadłym bohaterze, przed którym niegdyś
zginał kolana. Robespierre, skazując na śmierć swych współkolegów i wielu współczesnych,
cieszył się wielkim prestiżem. Ale skoro utracił władzę, tłum poprowadził go na
śmierć z takimi samymi obelgami, jak poprzednio jego ofiary. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Powodzenie stwarza prestiż,
niepowodzenie go niszczy. Krytyka może również nadwerężyć siłę prestiżu, ale
jej działanie jest powolne, chociaż w skutkach bardzo trwałe. Kiedy prestiż
stanie się przedmiotem dyskusji, traci swą moc. Bogowie i ludzie, jak długo nie
dopuszczali do poddawania dyskusji swego prestiżu, tak długo posiadali moc i
znaczenie. Kto chce, aby tłum go uwielbiał, musi go trzymać z dala od siebie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">1 </span><span style="font-size: 9.5pt;">Por. moje prace: <i>Psychologię politiąue Opinions et croyan-ces, Róvolution
franęaise. </i></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">2 </span><span style="font-size: 9.5pt;">Gustaw Le Bon <i>L'homme et les societes, </i>1881, t. 2, s. 116, </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">3 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Nawet w narodach o Wysokim poczuciu osobistej godności tytuły, mundury i
ordery mają wielkie znaczenie. Przytaczam tu urywek książki pewnego podróżnika,
mówiący o prestiżu, jakim cieszą się pewne osobistości w Anglii: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Najrozsądniejsi nawet Anglicy
doznają szczególnego oczarowania na widok lorda. Jeżeli tylko utrzymuje się on
na wysokości swego tytułu, wszyscy korzą się przed nim, bez względu na jego
wartość, znoszą jego kaprysy i dziwactwa. Kiedy zbliża się do nich, drżą z radości,
a kiedy do nich mówi, niezwykły blask ich oczu wyraża niemy zachwyt. We krwi
Anglika — że tak powiem — tkwi lord, jak we krwi Hiszpana taniec, Niemca —
muzyka, a w duszy Francuza rewolucja. Nawet zamiłowanie do koni i ukochanie
Szekspira nie jest u Anglików tak wielkie jak uwielbienie dla tytułu lorda, który
schlebia ich dumie i wprawia w stan zadowolenia oraz radości. Księga Parów jest
w Anglii bardzo poczytna, a znaleźć ją można, podobnie jak i Biblię, w najuboższym
nawet domu". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">4 </span><span style="font-size: 9.5pt;">Wyjątek stanowią jednostki o specjalnym zamiłowaniu lub szczególnych
uzdolnieniach. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">5 </span><span style="font-size: 9.0pt;">Napoleon, świadom swej potęgi, zwiększał ją jeszcze traktując jak sługi
wielkie osobistości w swym otoczeniu, m. in. będących postrachem Europy członków
Konwentu, Współcześni mu opowiadają różne tego typu fakty. Razu jednego na
posiedzeniu Rady Stanu Napoleon ofuknął grubiańsko Beugnota i potraktował go
jak podrzędnego lokaja. Następnie podszedł do niego i powiedział: „I cóż, głupcze,
czy przyszedłeś już do siebie?" Na te słowa Beugnot, odznaczający się </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 9.0pt;">bardzo
wysokim wzrostem, schylił się bardzo nisko, a Cesarz chwycił go za ucho. „Był
to znak wielkiej łaski — pisze Beugnot — ulubiony gest Cesarza, gdy był w
dobrym humorze". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Przykład ten daje nam wyobrażenie
o płaszczeniu się, jakie powoduje często czyjś prestiż. Wyjaśnia nam też
nienawiść i ogromną pogardę, jaką żywi każdy despota dla otaczających go ludzi,
których uważa za godnych jedynie śmierci na polu walki. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Rozdział czwarty </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Granice zmienności wierzeń i
poglądów tłumu </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">§ 1. <i>Wierzenia stale — </i>Niezmienność
.pewnych powszechnych wierzeń — Są one drogowskazem cywilizacji — Trudności w
ich wykorzenieniu — Absurdalność filozoficzna pewnych powszechnych wierzeń nie
jest przeszkodą w ich propagowaniu — § 2. <i>Zmienne opinie tłumu — </i>Krańcowa
zmienność poglądów, które nie mają źródła w powszechnych wierzeniach — Pozorne
zmiany idei i wierzeń — Rzeczywiste granice tych zmian — Elementy, których
dotyczy owa zmienność — Obecny zanik powszechnych wierzeń i ogromna popularność
prasy sprawiają, że poglądy stają się coraz bardziej zmienne — W jaki sposób
poglądy tłumu zmierzają w wielu kwestiach do zobojętnienia — Bezsilność rządów
w kierowaniu po dawnemu opinią publiczną — Obecne rozdrobnienie poglądów
zapobiega ich tyranii </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 11.0pt;">§ 1. Wierzenia stałe. </span></b><span style="font-size: 11.0pt;">Nie można zaprzeczyć istnieniu ścisłego związku pomiędzy
cechami anatomicznymi istot a ich cechami psychicznymi. Niektóre pierwiastki
cech anatomicznych są niezmienne lub tak mało zmienne, że trzeba całego okresu
geologicznego, aby uległy zmianom. Oprócz tych cech niezmiennych każdy organizm
ma cechy zmienne, które nawet pod wpływem krótkotrwałych bodźców ulegają
zmianom. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Te zmienne cechy przy
powierzchownym badaniu zasłaniają cechy stałe, zwane też podstawowymi. Zjawisko
to odnosi się też do cech moralnych. Obok stałych elementów rasowych spotykamy
w nich elementy zmienne i niestałe. Dlatego badając wierzenia i poglądy jakiegoś
narodu, dochodzimy zawsze do wniosku, że na bardzo stałym i twardym gruncie
tworzą się poglądy lotne jak piach pokrywający skały. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Poglądy i wierzenia tłumu tworzą
zatem dwie różne grupy. Z jednej strony widzimy wierzenia niezmienne, trwające
długie wieki i będące podstawą całej cywilizacji. Takimi niegdyś były:
feudalizm, idee chrześcijaństwa i reformacja; takimi są obecnie: idee narodowo,
idee demokratyczne i społeczne. Z drugiej zaś strony mamy przekonania chwilowe
i zmienne, wywodzące się na ogół z; idei powszechnych, których powstawanie i gaśniecie
obserwować można w każdym stuleciu. Do tej grupy należy zaliczyć teorie
artystyczne i literackie, np. te, które dały początek romantyzmowi,
naturaliz-mowi, mistycyzmowi itd. Ich cechą jest powierzchowność i zmienność —
podobne są więc do mody i zmieniają się jak drobne fale, powstające i zanikające
na powierzchni wody. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wielkie powszechne wierzenia są
bardzo nieliczne. Ich powstanie i zanik stanowią dla każdej rasy historycznej
okresy zwrotne w jej dziejach. O nich można powiedzieć, że są budulcem
cywilizacji. Opinię powierzchowną bardzo łatwo wytworzyć, gdyż tłum jest zawsze
na nią podatny, ale utrwalić całe wierzenia to rzecz bardzo trudna; z większym
jeszcze trudem przychodzi wykorzenienie pewnej idei z duszy tłumu, gdy raz obrała
sobie w niej siedzibę. Można to uczynić jedynie za pomocą gwałtownych zaburzeń,
ale tylko pod warunkiem, że idee te straciły swą władzę nad duszą tłumu. Przewrót
czy rewolucja wyrzuca tylko to, co już zostało porzucone, a pozorne życie
zawdzięczało jedynie sile nawyku. Rewolucja obalająca pewne wierzenia zaczyna
się zwykle wtedy, kiedy straciły one swą władzę nad duszami i poczęły się chylić
do upadku. Łatwo) jest rozpoznać moment, w którym stałe wierzenie :zaczyna
chylić się ku upadkowi; momentem tym jest czas, kiedy wartość danego wierzenia
zostaje poddana dyskusji. Ponieważ każde powszechne wierzenie czerpie swe soki żywotne
z jakiegoś złudzenia, </span><span style="font-size: 10.5pt;">dlatego tak długo będzie
żywotne, jak długo nie zostanie poddane egzaminowi. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Kiedy pewne wierzenie zaczyna
upadać, nie pociąga ono za sobą upadku instytucji, które dzięki niemu powstały;
instytucje te zachowują swą moc i tylko powoli ustępują miejsca innym. Jeżeli
zaś dane wie-rzenie upadnie w zupełności, to upadek ten pociąga za sobą ruinę
wszystkiego, co ono podtrzymywało. Nie udało się dotychczas żadnemu narodowi
zmienić swych wierzeń, aby nie był równocześnie zmuszony do najszybszego
przekształcenia wszystkich elementów swej cywilizacji. To przekształcenie trwa
dopóty, dopóki naród nie wytworzy sobie nowych wierzeń, które by potrafiły owładnąć
duszami wszystkich i </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">uwolnić
umysły od chaosu, w jakim przebywać muszą z powodu braku stałych wierzeń.
Wierzenia trwałe i powszechne są prawdziwą ostoją cywilizacji. Nadają one
kierunek ideom i jedynie one są w stanie tchnąć w tłumy wiarę i poczucie obowiązku.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Narody instynktownie wyczuwały
ten wielki pożytek, jaki płynie z posiadania powszechnych wierzeń, rozumiejąc
zbyt dobrze, że z zanikiem tychże nadchodzi dla nich samych czas upadku. Dzięki
fanatycznemu kultowi Rzymu podbili Rzymianie cały świat, a kiedy upadła ta
wiara, Rzym musiał upaść. Barbarzyńcy, którzy zniszczyli cywilizację rzymską,
wtedy dopiero osiągnęli pewien stopień spójności i uwolnili się od panującej
anarchii, kiedy połączyły ich wspólne wierzenia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W imię spoistości wewnętrznej
narody broniły zaciekle swych wierzeń, nie pozwalając na krzewienie się innych
wierzeń. Brak tolerancji w życiu narodu uznać musimy za cnotę bardzo pożyteczną,
chociaż z punktu widzenia filozofii jest czymś złym. Dla wytworzenia lub obrony
powszechnych wierzeń wieki </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">średnie tyle wzniosły stosów, a
tylu wynalazców i no-watorów umarło w rozpaczy, o ile udało się im uniknąć
tortur. W obronie tych wierzeń świat podlegał wielu przewrotom, a miliony ludzi
padły i padną jeszcze na polu walki. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Ustalenie tych powszechnych
wierzeń wymaga wielkiego trudu. Ale skoro raz wtargną do duszy, będą władać
losami narodów przez długie wieki, ogarniając nawet najbardziej światłe umysły,
chociaż z punktu widzenia filozofii nie będą przedstawiały żadnej wartości. Z
chwilą gdy nowe wierzenie zakorzenia się W duszy narodu, staje się ono
inspiratorem jego instytucji, sztuki i życia społecznego. Władza nowego wie-<i>\
</i>rżenia nad duszą tłumu nie zna ograniczeń. Ludzie czynu marzą o jego
urzeczywistnieniu, prawnicy kierują się nim w formułowaniu ustaw, a myśliciele,
artyści i literaci starają się przedstawić je w najrozmaitszych formach. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">l Z powszechnych wierzeń mogą
wypływać pewne Idee chwilowe i drugorzędne, na których zawsze wy-ciska swe piętno
źródło, z którego biorą początek. Cywilizacja egipska, cywilizacja europejska
wieków średnich, cywilizacja muzułmańska Arabów itd. mają swe źródła w
niewielkiej liczbie wierzeń religijnych, które nawet na najdrobniejszych
przejawach życia wycisnęły swe piętno i można je od razu rozpoznać. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dzięki powszechnym wierzeniom
każdy okres dziejów tworzy przeogromną tradycję, tworzy poglądy i obyczaje,
naginając do ich wymagań całe społeczeństwo, dzięki czemu ludzie są zawsze
nieco podobni jedni do drugich, albowiem wierzenia i obyczaje powstające na
podstawie tych wierzeń są wspólne i są najwyższą instancją kierowniczą
wszystkich czynów ludzkich. One określają nawet najdrobniejsze przeja-wy
naszego życia, a nawet umysły najbardziej wolne i naprawdę twórcze nie potrafią
uwolnić się od ich wpływu. Najgroźniejszy jest ten despotyzm, który nieświadomie
zawłada duszami, gdyż nie można znaleźć sposobu zwalczenia go. Tyberiusz, Dżyngis-chan,
Napoleon byli niewątpliwie wielkimi tyranami, ale Moj-żesz, Chrystus, Budda,
Mahomet i Luter mają o wiele groźniejszą władzę nad duszami, chociaż żaden z
nich nie żyje. Spisek dokonany przez garstkę ludzi może zniszczyć największego
władcę, ale okaże się bezsilny wobec wierzeń tkwiących w duszy tłumu. Wielka
Rewolucja Francuska rozpoczęła zażartą wojnę z Kościołem katolickim i pomimo
pozornego poparcia mas, pomimo rozszalałego terroru została pokonana, a
katolicyzm wyszedł zwycięsko. Cienie zmarłych to najgroźniejsi despoci, których
siła władcza może być porównana z władztwem złudzeń przez ludzi do życia powołanych.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Filozoficzna niedorzeczność
tych wierzeń nie stanowi przeszkody w ich tryumfie. Przeciwnie, ich władza
zdaje się być wtedy najsilniejsza, kiedy wykazują one przynajmniej pewną
tajemniczą niedorzeczność. Nieudolność doktryn socjalistycznych nie przeszkodzi
im w zwycięstwie, jeżeli pozwoli się im zakorzenić w duszy tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Niższość doktryn
socjalistycznych w porównaniu z wierzeniami religijnymi polega na tym, że
podczas gdy ideał szczęścia, który obiecywały religie, miał się urzeczywistnić
dopiero w życiu przyszłym i nikt nie miał podstaw do zaprzeczenia temu
twierdzeniu, to ideał szczęścia socjalistycznego ma być urzeczywistniony tu, na
Ziemi. Przy pierwszej próbie wprowadzenia w życie ideału socjalistycznego okaże
się jego fikcyjność, przez co wiara w niego zostanie mocno nadwerężona. Potęga
socjalizmu będzie wzrastać tylko do chwili jego zwycięstwa, do czasu, w którym
poglądy </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">swe zechce on zrealizować. Ta
nowa religia mas odgrywa wprawdzie na wzór innych religii rolę sił nisz-czących,
ale nie potrafi odegrać następnie roli twórczej. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 2. Zmienne opinie tłumu. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Dotychczas omawialiśmy znaczenie i potęgę wierzeń
powszechnych i stałych. Oprócz nich znajduje się w duszy tłumu cała warstwa
przekonań, idei i myśli ciągle powstających i ciągle zamierających. Jedne z
nich żyją zaledwie dzień, a najznaczniejsze nie przeżywają niekiedy nawet
jednego pokolenia. Mówiłem już o tym, że przeobrażenia, którym podlegają te
poglądy, są jedynie powierzchowne, nigdy bowiem nie unikną właściwości danej
rasy. Badając na przykład instytucje polityczne we Francji, stwierdziłem, że
grupy pozornie najsprzeczniejsze, jak monarchiści, radykałowie, socjaliści
itd., mają na różne sprawy wiele poglądów jednakowych, albowiem poglądy te zależą
od konstytucji psychicznej naszej </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">rasy;
pod podobnymi nazwami znajdujemy nieraz w innych krajach poglądy wręcz
przeciwstawne. Pomiędzy monarchistą francuskim a monarchistą niemieckim
istnieje większa przepaść aniżeli np. między monarchistą francuskim i
francuskim socjalistą. Nazwy bowiem albo złudne ich pozory nigdy nie zmienią
istoty rzeczy. Mieszczanie za czasów Rewolucji Francuskiej, przesączeni rzymską
literaturą i wpatrzeni w starożytny Rzym, przyjęli wprawdzie jego ustawy, jego
rózgi liktorskie i. togi oraz starali się naśladować jego instytucje i życie,
ale nigdy nie stali się przecież Rzymianami, albowiem robili to jedynie pod wpły-wem
potężnej sugestii historycznej. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zadaniem myśliciela jest odnaleźć
owe pozostałości starożytnych wierzeń pod rzekomymi zmianami i od-różnić, które
poglądy są wytworem powszechnych wierzeń i duszy rasy. Bez poznania duszy rasy
można by sądzić, że tłumy często i chętnie zmieniają swe przekonania społeczne
i religijne. Pogląd taki potwierdzają pozornie sztuka, literatura oraz historia
powszechna. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Rozważmy na przykład krótki
okres naszej historii w latach 1790-1820, tj. okres, jaki przyjmuje się dla życia
jednego pokolenia. Masy z początku monarchiczno zamieniają się w rewolucyjne,
następnie przechodzą do imperializmu^ aby z powrotem wrócić do monarchizmu. W
wierzeniach religijnych w tym samym czasie przechodzi tłum od katolicyzmu do
ateizmu, następnie do deizmu, z którego powraca ze skruchą na łono Kościoła
katolickiego. Tyczy się to nie tyiko tłumów, ale i tych przywódców, którzy wówczas
wskazywali masom drogę. Ze zdziwieniem należy patrzeć na wybitnych członków
Konwentu, wrogów monarchii, nie uznających ani Boga w niebie, ani bogów na
ziemi, jak w kilka lat później pokornie służą Napoleonowi, a następnie ze świecami
w ręku biorą udział w uroczystych procesjach za Ludwika XVIII. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W następnych siedemdziesięciu
latach wiele nowych jeszcze zmian zaszło w poglądach mas. „Wiarołomny
Albion" z początku ubiegłego stulecia staje się za panowania dziedzica spuścizny
Napoleona sprzymierzeń-cem Francji; Rosja, z którą Francja prowadziła dwie
wojny i która radowała się z powodu naszych niepo-wodzeń, staje się nagle
przyjaciółką Francji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W dziedzinie sztuk pięknych i
filozofii zmiany poglądów są jeszcze szybsze. Artysta lub pisarz mający dziś
wielki poklask u tłumu zostaje następnego dnia porzucony, a gdy próbuje z
powrotem opanować duszę mas, zostaje wyśmiany i wzgardzony. Poglądy literackie
rodziły się i umierały jeden po drugim: roman-tyzm, naturalizm, mistycyzm itd. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Cóż nam przynosi dokładne
badanie tych pozornie głębokich zmian? Wszystko, co jest sprzeczne z
po-wszechnymi wierzeniami i uczuciami rasy, istnieje bardzo krótko, a pęd do życia
i rozwoju, po przemi-jającym wyłamaniu się z wiążących go praw, wraca wkrótce
na normalne tory. Przekonania nie opierające się na jakimś wierzeniu
powszechnym, niezgodne z uczuciami rasy, nie osiągną nigdy stałości, natomiast
w zupełności są zaane na łaskę przypadku albo zależą od nieznacznych zmian
zachodzących w duszy tłumu. Powstają one dzięki sugestii i zarażliwości, a ich
istnienie jest bardzo nietrwałe. Ich życie można porównać do piaszczystych ławic
nad brzegiem morza, które lada wiatr potrafi zniszczyć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">W obecnych czasach poglądy tłumów
zmieniają się bardzo szybko. Trzy są przyczyny tego zjawiska. Po pierwsze,
dotychczasowe wierzenia tracą swą moc; nie potrafią już z taką siłą oddziaływać
na zmienne opi-nie, jak to czyniły niegdyś, i nie potrafią nadać życiu
duchowemu jakiegokolwiek kierunku. Z zanikiem po-wszechnych wierzeń powstaje mnóstwo
wierzeń cząstkowych, nie posiadających ani przeszłości, ani przy-szłości. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Drugą przyczyną jest rosnąca
potęga mas, której nie przeciwstawia się żadna moc, dzięki czemu zmiana poglądów
może się dokonywać z nadzwyczajną szybkością, bo właśnie cechą mas jest ciągła
zmienność. Trzecią wreszcie przyczyną jest wielki rozwój prasy, która ciągle
wikła się w najsprzeczniejszych poglą-dach. Gdy jeden dziennik poddaje pewną
sugestię, drugi ją niszczy, a wskutek tego wszystkie poglądy są skazane na
bardzo krótkie życie i nie osiągają nigdy powszechnego uznania. Wytwarza to now</span><span style="font-size: 7.0pt;">r</span><span style="font-size: 10.5pt;">e zjawisko w
dziejach ludzkości, tak charakterystyczne dla naszego wieku — bezsilność rządu
w kierowaniu opinią publiczną. Obecnie choćby najmniej zdolny redaktor uchodzi
— w oczach własnych — za kierownika opinii publicznej. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Opinia tłumu staje się bardzo
często najważniejszym motorem polityki. Znamienne są dla obecnego okresu owe ciągłe
wywiady z kierownikami najrozmaitszych dziedzin życia społecznego, w których
przedkładają oni swe zdanie pod sąd opinii publicznej. Można było niegdyś mówić,
że polityka nie jest zależna od uczucia. Dziś jednak powiedzenie to nie ma
znaczenia, gdyż polityką kierują popędy zmiennego tłumu, nie idące w parze z
rozumem i znajdujące się jedynie pod władzą uczucia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Prasa, niegdyś decydująca o
opinii, musiała — podobnie jak rządy — ustąpić przed potęgą tłumu. Jej wpływ
jest jedynie dlatego znaczny, że jej poglądy są wiernym odbiciem ciągłej
zmienności poglądów tłumu. Prasa stała się obecnie tylko agencją informacyjna i
nie myśli o narzucaniu tłumom jakiejś idei. Stara się jedynie wyczuwać opinię
publiczną, gdyż w razie niezgody z panującymi poglądami straci </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">czytelników.
Treścią dzienników są informacje, zabawne kroniki, wydarzenia z wielkiego i małego
świata lub reklama handlowa. Redaktorzy pism wolą nie wypowiadać swych
zapatrywań, gdyż grozi to albo utratą posady, albo zniszczeniem pisma. Nawet
krytyka nie może decydować o wylansowaniu książki lub sztuki teatralnej; może
im zaszkodzić, ale nie potrafi pomóc. Dzienniki, zdając sobie sprawę z bezużyteczności
wszelkiej krytyki i osobistych poglądów, zaczynają coraz bardziej ograniczać te
działy, zamieniać je co najwyżej w reklamę albo, co niestety ma często miejsce,
w osobiste intrygi. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zadaniem prasy i rządów jest śledzenie
opinii publicznej. Każdy rząd dba o wrażenie, jakie wywiera wydarzenie, mowa
czy projekt ustawy. Wyczuwanie </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">opinii publicznej jest rzeczą
bardzo trudną, bo nie ma nic bardziej niż ona zmiennego. Brakowi jakiegokol-wiek
kierunku w opinii publicznej towarzyszy upadek , dotychczasowych wierzeń, a w
konsekwencji zniszczenie wszelkich przekonań i wszczepienie masom obojętności
na wszystko, co tylko nie dotyczy ich materialnego interesu. Współczesne
doktryny, takie jak socjalizm, znajdują swych krzewicieli wśród tych ludzi, którzy
nie zdają sobie dokładnie sprawy, o co właściwie chodzi, zwłaszcza wśród górników
i robotników przemysłowych. Drobnomieszczaństwo i robotnicy, którzy zdobyli
jakieś wykształcenie, stali się aż nadto sceptyczni. Socjalizm obecnie głęboko
wtargnął do duszy mas, rozbijając społeczeństwo jakby na dwa obozy: jedni idą
zgodnie z prawami psychologicznymi rządzącymi społeczeństwami; drudzy, tj.
socjaliści, starają się zawsze tak tłumaczyć fakty i zjawiska dnia
powszedniego, by zaćmić prawdę i wykoślawić to, co interpretują. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Powyżej nakreślony rozwój,
dokonany w ciągu ostatnich dziesiątków lat, uderza swym zasięgiem i szyb-kością
tempa. W okresie poprzednim poglądy miały jeszcze pewien kierunek, gdyż czerpały
swe siły z ja-kiegoś podstawowego wierzenia. Na przykład przez fakt należenia
do stronnictwa monarchistów musiało się z konieczności posiadać pewne ściśle
określone idee, tak w kwestiach historycznych, jak i naukowych. Republikanin
znowu miał wprost przeciwne poglądy. Monarchista wiedział na pewno, że człowiek
nie pochodzi od małpy, podczas gdy republikanin twierdził z nie mniejszym
uporem, że istnieje jakieś powinowactwo człowieka z małpą. Monarchista wyrażał
się o rewolucji z oburzeniem, podczas gdy republikanin z poważaniem. Zależnie
od stronnictwa, do którego kto należał, mówił o znanych w historii nazwiskach z
lek</span><span style="font-size: 11.0pt;">ceważeniem lub uwielbieniem. Ten
naiwny sposób pojmowania historii wtargnął nawet do Sorbony. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W obecnych czasach, które nazwać
możemy czasami dyskusji i badań, wszystkie opinie tracą prestiż, zatracają swą
siłę i tylko niektóre z nich potrafią porwać nas na niezbyt długi czas. Obojętność
coraz silniej opanowuje duszę współczesnego człowieka. Opinia publiczna staje
się coraz płytsza, co dowodzi, że życie niektórych narodów stoi pod znakiem
upadku. Wpraw</span><span style="font-size: 7.0pt;">T</span><span style="font-size: 11.0pt;">-dzie liczni krzewiciele nowych idei, ludzie o głębokich
przekonaniach, mają w społeczeństwie większą siłę niż zwolennicy negacji,
krytyki, indyferentyzmu, ale nie wolno nam zapomnieć o tym, że przy współczesnym
znaczeniu mas opinia, zyskując prestiż i podbijając w zupełności duszę tłumu,
staje się bezwzględnym dyktatorem, przed którym korzy się wszystko, a którego
pierwszą ofiarą będzie swoboda myśli i wolność przekonań. Tłum może być
spokojnym władcą, ale pod wpływem groźnej idei może się zamienić w tyrana i zażądać
urzeczywistnienia swych szalonych kaprysów. Kiedy okoliczności poruczą losy
cywilizacji w ręce tłumu, staje się ona pastwą przypadku i musi chylić się ku
upadkowi. Czas zupełnego jej zrujnowania odwlec może tylko nadzwyczajna zmienność
opinii tłumu i wzrastająca obojętność na ogólnie obowiązujące poglądy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">KSIĘGA TRZECIA </span><span style="font-size: 15.5pt;">– </span><span style="font-size: 16.0pt;">Klasyfikacja i
opis różnych kategorii tłumów </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 14.0pt;">Rozdział pierwszy </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Podział tłumów </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">Podział tłumów — § 1. <i>Tłumy
heterogeniczne — Czym </i>się one różnią? — Wpływ rasy - - Dusza tłumu jest o
tyle słabsza, o ile silniejsza jest dusza lasy — Dusza rasy reprezentuje
cywilizację, a dusza tłumu barbarzyństwo — § 2. <i>Tłumy homogeniczne </i>—
Podział tłumów homogenicznych — Sekty, kasty i klasy </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W poprzedzających rozważaniach
poznaliśmy ogólne właściwości, wspólne wszystkim tłumom psychologicznym. Teraz
zajmę się właściwościami szczególnymi, które występują obok tych ogólnych, zależnie
od rodzaju zbiorowości. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Naprzód
zaznajomimy się z podziałem tłumów. Zaczniemy od najprostszej zbiorowości, która
składa się z jednostek należących do różnych ras. Jedyne, co łączy te jednostki
w organiczną całość, to mniej lub bardziej szanowana wola przywódcy. Typowym
przykładem takiej zbiorowości są barbarzyńcy z najrozmaitszych ras, którzy
podbili Imperium Rzymskie. Wyżej od tych luźnych zbiorowości stoją te, które
dzięki wpływowi pewnych stałych czynników nabrały cech wspólnych i utworzyły
rasę. Chociaż w niektórych przypadkach będą one okazywać specyficzne właściwości
tłumu, to jednak zawsze w większym lub mniejszym stopniu, zależnie od układu sił,
górować będą cechy rasowe. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Różne kategorie tłumów możemy
ująć następująco: </span></div>
<div class="Default">
<br /></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">A. Tłumy heterogeniczne </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">1. Bezimienne (np. tłum
uliczny, gromada gapiów) </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">2. Nieanonimowe (parlament, ława
przysięgłych) </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.0pt;">B. </span><span style="font-size: 11.0pt;">Tłumy homogeniczne </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">1. Sekty (religijne,
polityczne) </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">2. Kasty (wojskowa, kapłańska,
robotnicza itd.) </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">3. Warstwy (mieszczaństwo, chłopi
itd.) </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Pokrótce opiszemy zasadnicze różnice,
na podstawie których możemy oddzielić jedną kategorię od drugiej. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 11.0pt;">§ 1. Tłumy heterogeniczne. </span></b><span style="font-size: 11.0pt;">Tłumy heterogeniczne są właśnie tymi zbiorowościami,
których ogólne właściwości były przedmiotem badań niniejszej pracy. Składają się
one z bardzo różnorodnych jednostek, tak pod względem zawodowym, jak i pod względem
rozwoju umysłowego. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Stwierdziliśmy powyżej, że sam
fakt stanowienia tłumu wyciska na duszy zbiorowej pewne cechy, których nie
posiadają jednostki znajdujące się poza tłumem. Wykazałem, że inteligencja w tłumie
nie odgrywa żadnej roli, albowiem tłum działa pod wpływem nieświadomych uczuć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Opierając się na jednym z głównych
czynników, decydujących o charakterze tłumu, t j. na rasie, możemy tłumy
heterogeniczne podzielić na wyraźnie odrębne grupy. Zwracałem już uwagę na
wielkie znaczenie rasy; wykazałem też, że jest ona jednym z najpotężniejszych
czynników, od których zależy niejednokrotnie postępowanie ludzi. Znaczenie rasy
uwidocznia się też przy badaniu właściwości tłumu. Tłum składający się z Anglików
lub Chińczyków — mam zawsze na myśli tłum heterogeniczny — różni się bardzo od
tłumu złożonego też z różnorodnych jednostek, ale należących do rozmaitych
narodowości: Rosjan, Francuzów, Polaków. Kiedy dzięki pewnym warunkom jedna
zbiorowość połączy w sobie jednostki należące do różnych </span><span style="font-size: 10.5pt;">narodowości w stosunku mniej więcej równym, to
natychmiast w uczuciach i zapatrywaniach ludzi wystąpią głębokie różnice, które
wywołuje przekazana dziedzicznie konstytucja psychiczna; dzieje się tak nawet
wtedy, kiedy wspólny interes połączył je pozornie w jeden tłum. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wiemy, że dążenie socjalistów
do połączenia na wielkich kongresach przedstawicieli robotniczych rożnych krajów
zawsze prowadzi do gwałtownych starć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Tłum romański, czy będzie miał
dążności rewolucyjne czy konserwatywne, w celu urzeczywistnienia swych żądań
zawsze odwoła się do pomocy państwa, ma on bowiem tendencję do centralizacji i
zwykł oglądać się na cesarza. Tłum zaś anglosaski pomija państwo i odwołuje się
do inicjatywy jednostki. Najwyższym ideałem tłumu francuskiego jest równość, a
tłumu anglosaskiego wolność. Te różnice, wypływające z charakteru narodowego,
sprawiają, że na przykład mimo walki socjalizmu z ideami narodowymi istnieje
tyle odmian socjalizmu i tyle zapatrywań na demokrację, ile jest narodów. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dusza rasy panuje wszechwładnie
i niepodzielnie nad duszą tłumu. Rasa jest tym potężnym motorem, który zakreśla
granice rozwoju całej konstytucji psychicznej tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zaryzykuje tu twierdzenie: <i>Niskie
instynkty tłumu występują tym słabiej, im wyraźniej zaznacza się dusza rasy. </i>Władza
tłumu to panowanie barbarzyństwa lub powrót do barbarzyństwa. Rasa to
wyzwolenie się spod bezmyślnej przewagi tłumu i kształtowanie cywilizacji, ale
tylko w miarę zdobywania niezależnej, potężnej i twórczej organizacji duchowej.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Drugim ważnym podziałem tłumów
heterogenicznych będzie podział na tłumy bezimienne, np. tłum uliczny, i na tłumy
o określonej nazwie, np. zgromadzenie Ustawodawcze lub ława przysięgłych. Te
dwie wyżej </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">wymienione grupy różnią się
tym, że pierwsza nie ma żadnego poczucia odpowiedzialności, druga zaś posiada
poczucie odpowiedzialności silnie rozwinięte, co nadaje znamienny kierunek ich
działalności. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<b><span style="font-size: 10.5pt;">§ 2. Tłumy homogeniczne. </span></b><span style="font-size: 10.5pt;">Tłumy homogeniczne dzielimy na: sekty, kasty i
warstwy. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<i><span style="font-size: 10.5pt;">Sekta </span></i><span style="font-size: 10.5pt;">przedstawia pierwszy
stopień organizacji tłumów homogenicznych. Obejmuje ona jednostki często różniące
się wychowaniem, pochodzeniem i wykształceniem; łączy je tylko wspólna wiara
lub wspólny cel, np. w sektach religijnych i partiach politycznych. </span></div>
<div class="Default">
<i><span style="font-size: 10.5pt;">Kasta </span></i><span style="font-size: 10.5pt;">jest najwyższym stopniem organizacji, jaką tłum może
wytworzyć. Podczas gdy sekta łączy ludzi o różnym poziomie wykształcenia i
pochodzących z rozmaitych warstw i zawodów, to kasta łączy jednostki jednego i
tego samego zawodu, pochodzące na ogół z tych samych sfer i wykazujące mniej więcej
jedna-kowy stopień inteligencji, np. kasta wojskowa lub kapłańska. </span></div>
<div class="Default">
<i><span style="font-size: 10.5pt;">Warstwa </span></i><span style="font-size: 10.5pt;">łączy jednostki różnego pochodzenia, zbliżone do
siebie wspólnotą zajęć, podobieństwem spo-sobu życia i warunków otoczenia, jak
np. mieszczaństwo, chłopi itd. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Niniejszą pracę poświęcam
przede wszystkim tłumom heterogenicznym. Badaniem tłumów homogenicz-nych
(sektami, kastami, warstwami) zajmę się później, dlatego też nie będę dłużej tu
o nich mówił. Na za-kończenie mych dociekań nad tłumem heterogenicznym podaję
niżej krótką charakterystykę kilku jego odmian. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: small;">Rozdział drugi</span><span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;">Tłum zwany zbrodniczym </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Tłum zwany zbrodniczym — Tłum może
być przestępczy z prawnego, lecz nie z psychologicznego punktu widzenia — Zupełna
nieświadomość czynów tłumów — Różne przykłady — Psychologia mordercy — Jego
rozumowanie, wrażliwość, okrucieństwo i moralność </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wydaje się, że nazwa „tłum
zbrodniczy" nie jest właściwa dla zbiorowości, która po pewnym okresie
podniecenia staje się automatem bez jakiejkolwiek świadomości, czułym na każdą
sugestię. Fałszywą tę nazwę przyjmuję jedynie dlatego, że spotkałem się z nią w
pracach wybitnych psychologów. Pewne czyny tłumu rozpatrywane same w sobie mogą
otrzymać miano zbrodniczych, lecz z równą słusznością można nazwać zbrodniczym
czyn tygrysa, kiedy pożera Hindusa, pozwoliwszy przedtem poigrać z nim tygrysiątkom.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Każda zbrodnia dokonana przez tłum
jest najczęściej wynikiem jakiejś potężnej sugestii, a uczestniczące w niej
jednostki działają w przeświadczeniu, że spełniają swój święty obowiązek. Tej
zasadniczej cechy zbrodni dokonanej przez tłum nie spotykamy w zbrodni
dokonanej przez zwykłego zbrodniarza. Dzieje zbrodni popełnionych przez tłum
potwierdzają mój pogląd, na którego poparcie przytaczam typowy przykład
zamordowania gubernatora Bastylii — de Launaya. Po zdobyciu tej twierdzy
gubernator znalazł się pośrodku rozwścieczonego tłumu, który bił go do utraty
przytomności. Chciano go powiesić, odrąbać mu głowę albo przywiązać go do końskiego
ogona. Gubernator, broniąc się, kopnął jednego z obecnych. Wówczas kteś
zaproponował, a tłum to skwapliwie przyjął, aby ten, </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">został kopnięty, odrąbał głowę
gubernatorowi. Był to z zawodu kucharz bez pracy, jeden z gapiów, którzy
przybyli pod Bastylię z ciekawości, chcąc zobaczyć, co się tam dzieje. Nie
wiedząc, o co chodzi, sądził jednak, że skoro domaga się tego wola
zgromadzonych, to zabijając gubernatora spełni on czyn patriotyczny, a może
nawet zostanie odznaczony medalem. Wziął te-,dy podaną szpadę i uderzył w obnażoną
szyję gubernatora, a ponieważ broń była źle wyostrzona, wyciągnął z kieszeni
scyzoryk z czarną rączką i z wprawą zawodowego kucharza dokonał pomyślnej „operacji"!
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Na przykładzie tym widzimy wyraźnie
powyżej opisany mechanizm: działanie sugestii zbiorowej, przeko-nanie zabójcy, że
spełnia dobry uczynek, ponieważ jest poparte jednomyślną decyzją wszystkich
obecnych. Tylko prawo może uważać ten czyn za zbrodniczy, nigdy zaś
psychologia. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Tłum nazwany zbrodniczym ma te
same cechy, które stwierdziliśmy u wszystkich tłumów: poddawanie się sugestii, łatwowierność,
zmienność, przesadę uczuć, tak dobrych, jak i złych, specyficzną moralność. <i>Wszy-stkie
</i>te właściwości posiadał tłum, który we wrześniu 1792 r. wymordował więźniów,
pozostawiając po sobie złowrogą pamięć. Oprę się tu na opisie Taine'a, który
korzystał z pamiętników ludzi współczesnych. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Kto poddał myśl tłumowi, aby
opróżnił więzienia i wymordował uwięzionych — dokładnie nie wiadomo. Zresztą
jest <i>rzeczą </i>mało ważną, czy był nim Danton, co wydaje się prawdopodobne,
czy kto inny. Nas ob-chodzi fakt potężnej sugestii, której poddał się tłum. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Tłum ten składał się mniej więcej
z trzystu osób i był typowym tłumem heterogenicznym. Oprócz kilku zawodowych włóczęgów
w jego skład wchodzili przekupnie, różnego rodzaju rzemieślnicy, prywatni urzędnicy,
agenci handlowi itd. Ulegając potężnej sugestii, podobnie jak ów kucharz, byli święcie
przekonani, ż<> spełniają obowiązek patriotyczny. Sami stali się sędziami
i katami; trudno ich </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">uważać
za zwykłych zbrod niarzy. Przeświadczeni o* świętości swego obowiązku, zaczynają
od utworzenia pewnego rodzaju trybunału, po czym natychmiast bierze górę
charakter pierwotnej umysłowości tłumu i jego poczucie sprawiedliwości. Aby nie
sądzić każdego z osobna, z powodu wielkiej liczby więźniów, postanowiono
wymordować wszystkie li szlachciców, księży, oficerów i służbę królewską, t j.
tych, których zawód był wystarczającym dowodem winy w oczach tłumu. Po wyglądzie
i zdaniu znajomych osądzono pozostałych. Takie postanowienie zadowoliło tłum,
który ze spokojem przystąpił do rzezi, dając upust swemu okrucieństwu. Okrucieństwo
nic przeszkadzało, co zresztą zdarza się w tłumie, występowaniu uczuć wręcz
przeciwstawnych, np. tkliwości, która przecież krańcowo różni się od okrucieństwa
„W zgromadzonym tłumie można było zauważyć objawy sympatii i czułości — owych
zasadniczych, cech paryskiego robotnika. Jeden z przywódców, dowie-dziawszy się,
że uwięzionym nie dano w ciągu dwudziestu sześciu godzin ani kropli wody, chciał
zabić niedbałego dozorcę i byłby to zrobił, gdyby nie prośby samych więźniów.
Każdego uwolnionego przez trybunał tłumu z uniesieniem i wśród oklasków witają
zarówno strażnicy więzienni, jak i mordercy". W czasie tych scen panuje
wesołość, chociaż równocześnie morduje się niewinne ofiary. Dookoła trupów
rozlega się śpiew i odbywają się tańce; tłum kładzie specjalne ławki „dla pań",
aby mogły przypatrywać się śmierci arystokratów. Tłum potrafi też dać dowody
wyrafinowanej sprawiedliwości. Kiedy jeden z morderców użalał się, że kobiety
dalej siedzące nie widzą dobrze i że tylko część obecnych ma przyjemność
zadawania cio- </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">sów arystokratom, postanowiono,
iż każdy skazany na śmierć musi podejść do wszystkich z osobna, przy czym nie
wolno było uderzać ostrzem szabli, by nie tylko jeden miał przyjemność zabicia
arystokraty. W więzieniu La Force skazańców rozbierano do naga, następnie męczono,
a gdy się to tłumowi znudziło, zabijano. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Mordercy ci posiadają sumienie
i moralność tłumu, o czym wyżej mówiłem. Faktem jest bowiem, że nikt nie
zabierał sobie ani klejnotów, ani pieniędzy ofiar, lecz wszystko składano w ręce
władzy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Wszystkie te czyny są wynikiem
rozumowania cechującego duszę tłumu. Po morderstwie dokonanym na 1500 wrogach
ludu ktoś zauważył, co też zyskało aplauz tłumu, że i w innych więzieniach należy
uczynić to samo, ponieważ siedzący w więzieniu to darmozjady. Zresztą i między
nimi znajdują się wrogowie ludu, jak np. pani Delarue, wdowa po trucicielu: „Ona
się wścieka ze złości, że jest w więzieniu; gdyby mogła, spaliłaby Paryż. Myślała
o tym, zdaje się, że to powiedziała, na pewno to powiedziała. Jest więc wrogiem
ludu, należy zatem ją zabić". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Po takim dowodzeniu tłum
zaczyna nowe mordy, nie szczędząc nawet kilkudziesięciorga dzieci w wieku od 12
do 17 lat, albowiem i one — według przekonania tłumu — z pewnością staną się
wrogami ludu, a za-tem w imię dobra publicznego należy je zabić. Po kilku
dniach tych strasznych mordów zabójcy uspokoili się i zaczęli myśleć o
odpoczynku. Byli przekonani, że wiernie służyli ojczyźnie, zgłosili się do władz
po nagrodę, a najzacieklejsi domagali się orderów. W dziejach Komuny z roku
1871 mamy wiele faktów po-dobnych, a takie same przykłady, może nieraz i
gorsze, będą się powtarzały w miarę wzrostu znaczenia tłu-mów i w miarę ustępliwości
władz wobec żądań tłumu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: small;">Rozdział trzeci </span></div>
<span style="font-size: small;">
</span><br />
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;"><span style="font-size: small;">Sądy przysięgłych</span> </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">Sądy przysięgłych — Ogólna
charakterystyka tych sądów — Statystyka wykazuje, że wyroki nie zależą od składu
sądu — Co wywiera wpływ na sędziów? — Znikome działanie rozumu — Jakimi
metodami przekonują znakomici obrońcy? — Przestępstwa, wobec których sędziowie
są pobłażliwi bądź surowi — Użyteczność instytucji sędziów przysięgłych i
nie-bezpieczeństwo, jakie wynikałoby z zastąpienia ich przez sędziów zawodowych
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Nie mogąc omawiać tu wszystkich
rodzajów sądów, zajmę się tylko badaniem najważniejszych z nich, tj. sądów
przysięgłych. Stanowią one znakomity przykład tłumu heterogenicznego o określonej
nazwie. Cechują się podatnością na sugestie, przewagą uczuć nieświadomych, małą
zdolnością rozumowania, wpływem przywódców itd. Zbadanie tej grupy tłumów da
nam sposobność poznania niektórych błędów, jakie popełniają osoby nie znające
psychologii zbiorowości. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">W
sądzie przysięgłych mamy przede wszystkim dobry przykład tej roli, jaką </span><span style="font-size: 8.5pt;">W</span><span style="font-size: 5.5pt;">T </span><span style="font-size: 10.5pt;">postanowieniach odgrywa stopień rozwoju umysłowego
elementów tworzących tłum. Wiemy już, że jakieś zgromadzenie, które ma wydać
opinie w kwestii nie tyczącej jego zawodu, nigdy nie kieruje się rozumem, a
inteligencja nie odgrywa tu żadnej roli. Uczeni i artyści tworzący zbiorowość
nie potrafią w kwestiach ogólnych wydać lepszego sądu niż zbiorowość murarzy i
szewców. Przed rokiem 1848 władza wykonawcza dobierała starannie osoby mające
tworzyć sąd przysięgłych i szukała ich przede wszystkim w sferach wykształconych:
wśród profesorów, </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">urzędników, lekarzy itd. Obecnie
sądy te tworzą głównie drobni kupcy i przedsiębiorcy oraz urzędnicy. Statystyka
wykazuje jednak, że mimo zasadniczych różnic w składzie osobowym wyroki sądów
przysięgłych są prawie jednakowe. Ujął to w następujący sposób w swych <i>Pamiętnikach
</i>były prezes sądu, Bćrard des Glajeux: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Obecnie dobór ławy przysięgłych
spoczywa w rzeczywistości w ręku radców miejskich, którzy jedynie zgodnie ze
swym upodobaniem wpisują na listę lub skreślają pewne jednostki, zależnie od
potrzeb swej polityki i wyborów... Większość tak skombinowanej listy stanowią
drobni kupcy, których dawniej nie wybierano, i urzędnicy z podrzędnych biur...
Na ławie przysięgłych zacierają się różnice przekonań i zawodów, ponieważ większość
osób przejmuje się swoją rolą sędziego z za-pałem świeżo nawróconych, co
ujednostajnia uczucia i poglądy na przedstawioną im sprawę; wskutek tego jedność
werdyktów jest prawie niezmienna". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zapamiętajmy z przytoczonego
ustępu bardzo słuszny wniosek, a odrzućmy dowodzenie, ponieważ nie wytrzymuje
ono krytyki. Niechaj nie dziwi nas słabość tego dowodzenia, ponieważ
psychologia tłumów, a więc i sądów przysięgłych, jest nie znana zarówno sędziom,
jak i obrońcom. Na poparcie tego twierdzenia przytoczę fakt, którego opis
znajduje się w <i>Pamiętnikach </i>wyżej wspomnianego autora. Mówi on, że
Lachaud, jeden z najtęższych obrońców francuskich, korzystał z przysługującego
mu prawa i systematycznie wykreślał z listy kandydatów na sędziów przysięgłych
wszystkie jednostki inteligentne. Doświadczenie jednak pouczyło go o bezcelowości
tych wykreśleń. Obecnie zarówno obrońcy, jak i prokuratorzy, przynajmniej w
Paryżu, nie korzystają z przysługującego im prawa, a mimo to wyroki sędziów
przysięgłych „ani się nie polepszyły, ani się nie pogorszyły". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Podobnie jak każdy tłum, sędziowie
przysięgli są </span><span style="font-size: 11.0pt;">przede wszystkim pod wpływem
uczuć, a nie rozumowania. „Na nich najsilniej działa — pisze pewien obrońca —
widok kobiety z dzieckiem przy piersi albo sieroca dola". „Piękna kobieta,
która potrafi oddziałać na zmysły, z pewnością zdobędzie sobie łaskawość ławy
przysięgłych". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Jako jednostki potępiają oni
pewne zbrodnie i domagają się surowego ich ukarania, będąc zaś przy-sięgłymi z
nadzwyczajną wyrozumiałością mówią o tych zbrodniach, uważając, że ich źródłem
są na-miętności. Bardzo rzadko są surowi wobec dziewcząt oskarżonych o dzieciobójstwo,
a jeszcze rzadziej wobec porzuconej dziewczyny, która kwasem żrącym oblała
twarz swego uwodziciela. Jakby instynktownie wyczuwali, że takie zbrodnie
zbytnio nie szkodzą społeczeństwu, a w kraju, w którym ustawa nie bierze w
opiekę uwiedzionej dziewczyny, podobne samosądy odbywać się muszą; dziewczyna
ta, wykonując samosąd, spełnia raczej czyn pożyteczny aniżeli szkodliwy, gdyż
daje dobrą lekcję przyszłym uwodzicielom. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Sądy przysięgłych, podobnie jak
każda inna zbiorowość, ulegają wszelkiemu prestiżowi, a prezes Glajeux słusznie
powiada, że chociaż w składzie demokratyczne, to jednak mają one skłonności
arystokratyczne. „Nazwisko, urodzenie, majątek, sława, obecność znakomitego
obrońcy, słowem wszystko, co potrafi ich olśnić, decyduje o tym, jaki zapadnie
wyrok". Dlatego każdy dobry obrońca oddziałuje przede wszystkim na uczucia
przysięgłych, nie siląc się zbytnio na rozumowe dowody. Jeden ze znanych
adwokatów londyńskich, który zawsze odnosił zwycięstwo przed sądami przysięg-łych,
następująco opisał cały sposób postępowania: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Podczas obrany śledziłem pilnie
sędziów przysięgłych. Dzięki wielkiej wprawie czytałem na ich twarzach wrażenia,
jakie wywierało każde me zdanie, z czego wysnuwałem od- </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">powiednie wnioski. Dzieliłem
przysięgłych na dwie grupy: jedną, już pozyskaną dla oskarżonego i drugą, którą
należało pozyskać. Następnie, jeżeli znalazł się przysięgły źle usposobiony do
oskarżonego, starałem się wybadać przyczyny tego złego nastawienia. Jest to
najważniejsze zadanie obrońcy, gdyż zasądzenie człowieka może wyniknąć nie
tylko z poczucia sprawiedliwości, ale i z innych powodów". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Określa to dobrze znaczenie
sztuki krasomówczej i wskazuje, że z góry przygotowane mowy nie wywierają pożądanego
skutku na tłum. Mówca powinien zmieniać swą mowę zależnie od wrażenia, jakie
wywarły poprzednie jego zdania na słuchaczach. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Obrońcy wystarcza przekonać
tylko tych przysięgłych, którzy nadają ton opinii ogółu, albowiem w gronie
przysięgłych, jak w każdej zbiorowości, tylko jedna lub dwie jednostki kierują
resztą. „Na podstawie doświadczenia twierdzę — powiada tenże obrońca — że przed
wydaniem opinii należy mieć po swej stronie dwóch lub trzech przysięgłych".
Tych właśnie należy pozyskać za pomocą </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">sugestii.
Obrońca musi się podobać, bo wtedy ma doskonale przygotowany grunt pod
sugestywne działanie swych słów. W ciekawej pracy o adwokacie Lachaud, znalazłem
następujące opowiadanie. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„W czasie swej mowy obrończej
Lachaud zwracał szczególną uwagę na jednego lub dwóch przysięgłych, których
intuicyjnie uważał za duchowych przywódców całej ławy. Zazwyczaj udawało mu się
przeciągnąć ich na swą stronę. Pewnego razu znajdował się wśród sędziów kupiec,
przed którym na próżno przez trzy kwadranse roztaczał wytrwale najlepsze swe
argu-menty. Wtedy Lachaud nagle przerwał swe przemówienie i zwrócił się do
przewodniczącego trybunału: «Panie prezydencie, proszę kazać opuścić zasłonę w
oknie, gdyż słońce prawie że oślepia tego pana». Kupiec ten uśmiechnął się i
podziękował. Już był po stronie obrońcy". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wielu poważnych pisarzy wystąpiło
w ostatnich czasach przeciw sądom przysięgłych, domagając się, by sędziów
przysięgłych wybierano tylko z warstw wykształconych. Wiemy jednak, że to nie
wpłynie na jakość wydawanych orzeczeń. Niektórzy pisarze domagają się
zniesienia sądów przysięgłych, popierając swe twierdzenie częstymi omyłkami,
jakie popełniają powyższe sądy. Niechaj ci pisarze nie zapominają o tym, że błędy,
które zarzuca się sędziom przysięgłym, są po prostu wynikiem błędów popełnionych
przedtem przez sędziów zawodowych, gdyż oskarżony, stając przed sądem przysięgłych,
został już poprzednio uznany za winnego przez sędziów śledczych i prokuratora.
Oskarżony ten, stając przed trybunałem składającym się tylko z sędziów
zawodowych, straciłby możność zostania uniewinnionym, a dowody jego braku winy
z góry byłyby uważane za zmyślone. Niechaj duszę człowieka, jego dalszą drogę życia
osądza sumienie, nigdy zaś zimne kodeksy i zawodowa rutyna. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Pamiętamy ów słynny proces
lekarza X..., oskarżonego przez obłąkaną dziewczynę, że za 30 franków wywołał u
niej sztuczne poronienie. Śledztwo prowadził dość ograniczony sędzia, wskutek
czego lekarz został skazany na galery. Dopiero dzięki interwencji opinii
publicznej został on uwolniony od kary na mocy łaski prezydenta Republiki. Poważanie,
jakim cieszył się ów lekarz wśród publiczności, dowodziło prawdziwości tej
strasznej omyłki. Nawet sędziowie zawodowi nie zaprzeczali jego niewinności,
ale wiedzeni duchem kastowości starali się przeszkodzić w podpisaniu aktu łaski.
W podobnych wypadkach sędziowie błądzą wśród najrozmaitszych domysłów, wikłają
się w zbędne szczegóły, wskutek czego ulegają sugestii publicznego oskarżyciela
lub prywatnego obrońcy; ich sumienie zostaje jednak uspokojone, albowiem
sprawa, zanim doszła do nich, została przecież dokładnie zbadana przez doświadczonych
sędziów zawodowych. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Tłum powinien mimo wszystko
bronić sądów przysięgłych, albowiem jest to jedyna instytucja, której żadna
indywidualność nie potrafi zastąpić. Szablonowe stosowanie ustaw i surowych
kodeksów karnych, bez wniknięcia w duszę oskarżonego, może złagodzić jedynie ława
przysięgłych. Stąd częste pienienie się prokuratorów na orzeczenia sędziów
przysięgłych. Zawodowy sędzia, wierzący ślepo w słowa ustawy, stosuje ją
jednakowo zarówno wobec wyrafinowanego zbrodniarza, jak i nieszczęsnej,
uwiedzionej dziewczyny, którą zawód miłosny i nędza pchnęły do dzieciobójstwa
lub morderstwa uwodziciela. Sędziowie przysięgli instynktownie odróżniają winę
mordercy od winy uwiedzionej dziewczyny i nie potrafią zastosować do obydwu
kategorii przestępstw jednakowego wymiaru kary. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Znając dobrze psychikę kast i
psychikę innych rodzajów tłumu, w każdym przypadku, gdybym był niesłusznie
oskarżony, wolałbym być sądzony przez ławę przysięgłych aniżeli przez sędziów
zawodowych. Słuszna jest obawa przed rosnącą potęgą tłumu, ale groźniejsza jest
potęga pewnych kast. Tłum bowiem można za pomocą odpowiednich działań przekonać
i opanować, kasty zaś prawie że nigdy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: small;">Rozdział czwarty </span></div>
<span style="font-size: small;">
</span><br />
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.0pt;"><span style="font-size: small;">Tłum wyborczy</span> </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">Ogólna charakterystyka tłumu
wyborczego — Jak można go przekonać? — Zalety, jakie powinien posiadać kandydat
— Dlaczego robotnicy i chłopi tak rzadko wybierają kandydatów spośród siebie? —
Oddziaływanie słów i formułek na wyborców — Charakterystyka psychiki wyborców —
Jak kształtuje się opinia wyborców? — Potęga komitetów — Stanowią one najgorszą
formę tyranii — Komitety rewolucyjne — Mimo małej wartości psychologicznej
powszechne głosowanie nie może być niczym zastąpione </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Tłum wyborczy, to znaczy
zbiorowość powołana do wyboru przedstawicieli do pewnych ciał z władzą
wy-konawczą lub prawodawczą, należy do kategorii tłumów heterogenicznych. Jego
działalność polega na wy-borze kandydatów, cechują go zatem właściwości powyżej
opisane, a mianowicie: zanik zdolności rozumo-wania, brak krytycyzmu, drażliwość,
łatwowierność i prostota uczuć. Ulega on przemówieniom swych </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">przywódców,
którzy ciągle jedno i to samo powtarzają, stawiają nie udowodnione twierdzenia,
otaczają się prestiżem i liczą na działanie zaraźliwości. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zbadajmy sposoby, mocą których
można tłum ten opanować, a zrozumiemy dokładnie jego psychikę. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Najważniejszą właściwością, jaką
powinien posiadać kandydat, jest prestiż. Ani zdolności, ani nawet talent nie
zastąpią potęgi osobistego prestiżu. Mając prestiż, kandydat wprost narzuca się
tłumom bez jakiejkolwiek dyskusji. Tłumy wyborcze, których większość stanowią
chłopi i robotnicy, rzadko wybierają przedstawicieli ze swej warstwy społecznej,
ponieważ nie mają oni żadnego prestiżu. Kiedy zaś wybierają przedstawiciela ze
swego łona, to jedynie pod naciskiem rygorystycznych partii, zwących się chłopsko-robotniczymi,
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">albo w imię chwilowego złudzenia,
że w ich ręku spoczywają losy dalszego rozwoju społeczeństwa. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Sam prestiż jednak nie zapewni
kandydatowi po-i wodzenia. Trzeba schlebiać próżności tłumu i pragnie-niom
wyborców, trzeba nadskakiwać każdemu wyborcy i nie żałować najbardziej
fantastycznych obietnic; trzeba umieć grać na niskich instynktach, trzeba
prawie zawsze licytować się „w dawaniu" ze swymi prze-ciwnikami. Jeżeli
wyborca jest robotnikiem, należy wszczepiać w jego duszę jad przeciw
pracodawcy. Przeciwnika musi kandydat odzierać ze czci i powtarzać, że jest on łotrem,
a jego nieprawości są znane światu; ciągłe powtarzanie tych twierdzeń odniesie
pożądany skutek. Fakty mające udowodnić te twierdzenia są zbyteczne. Jeżeli
przeciwnik nie zna psychologii tłumu, będzie starał się odeprzeć kłamliwe
twierdzenia przez dostarczanie należytych dowodów, zamiast zbijać je równie
oszczerczymi twierdzeniami, bo jedynie ten sposób zapewnia szansę wygrania. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Pisany program kandydata nie
powinien być zbyt kategoryczny, bo to daje broń do ręki przeciwnikowi w późniejszych
walkach; nie powinien on natomiast szczędzić ustnych obietnic; może bez obawy
obiecywać największe reformy. Przesadne te obietnice robią na razie pożądane
wrażenie, a nie wiążą na przyszłość. Wyborcy naprawdę nie troszczą się o spełnienie
obietnic wybranych przez siebie posłów. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Widzimy, że do tłumu wyborczego
odnoszą się te same metody przekonywania, o których mówiliśmy w poprzedzających
rozdziałach. To samo tyczy się słów i haseł, których tajemniczą władzę już
wykazaliśmy. Mówca, umiejący ich używać, bez trudu poprowadzi tłum, dokąd uzna
za stosowne. Takie powiedzenia, jak brudny kapitał, nikczemni wyzyskiwacze, zasługujący
na podziw robotnik itd., chociaż nieco wytarte, po </span><span style="font-size: 11.0pt;">trafią zawsze oddziaływać na masy. Kandydat, który
ujmie swój program w mgliste formuły, gdzie będzie wszystko i nic, ma
zapewnione powodzenie. Krwawa rewolucja hiszpańska w 1873 r. została wywołana
przez takie właśnie twierdzenia. Przytoczę tu opis wybuchu tej rewolucji przez
jednego ze współczesnych: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Radykałowie dokonali nagle
odkrycia, że republika unitarna to zamaskowana monarchia. Kortezy, chcąc pójść
na rękę radykałom, proklamowały jednomyślnie republikę federalną, chociaż większość
głosujących nie zrozumiała znaczenia słów «republika federalna». To nowe hasło
opanowało wszystkich. Zdawało się, że na Ziemi nastąpi okres szczęścia i cnoty.
Pewien republikanin czuł się śmiertelnie obrażony, kiedy jego przeciwnik odmówił
mu tytułu federalisty. Na ulicach pozdrawiano się: «Niech żyje republika
federalna!» 1. Cóż to właściwie było, owa «republika federalna»? Niektórzy
rozumieli przez nią usamodzielnienie się poszczególnych krajów, na wzór Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej, inni pełną decentralizację administracji i sądownictwa,
inni znowu zniesienie wszelkiej władzy, początek wielkiego przewrotu społecznego.
Socjaliści z Barcelony i Andaluzji żądali pełnej niezależności gmin, chcąc podzielić
Hiszpanię na 10 tysięcy niezależnych okręgów, które by same stanowiły dla
siebie prawa, przy czym naprzód miano znieść armię, żandarmerię i więzienia. Na
Południu powstał bunt, który opanował wsie i miasta. Każda wieś niszczyła w
pierwszym rzędzie telegrafy i koleje żelazne, aby w ten sposób uniezależnić się
od sąsiadów i Madrytu. Najmniejsza wioska dążyła do udzielności. Zamiast
federacji autonomicznych krajów nastąpił gwałtowny rozkład całego państwa na
drobne okręgi, szerzące mord i pożogę, a cały kraj stał się widownią krwawych
ofiar'*. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zaznajomienie się ze
sprawozdaniami ze zgromadzeń wyborczych da nam jasne pojęcie o małym wpływie,
jaki wywiera na tłum rozumowanie. Nie znajdujemy w nich nic poza miotanymi
obelgami i gołosłownymi twierdzeniami. Z wielkiej liczby podobnych sprawozdań w
dziennikach, przytaczam następujące: </span><span style="font-size: 9.5pt;">„Kiedy
jeden z organizatorów zgromadzenia wzywa do wyboru przewodniczącego
zgromadzenia, zrywa się straszna burza. Anarchiści opanowują scenę i chcą
przemocą zdobyć prezydium. Socjaliści w ogólnym rozhoworze nie ustępują
anarchistom. Rozpoczyna się bójka; jedni drugich nazywają zdrajcami — chociaż
nie wiedzą, co zostało zdradzone... jakiś obywatel z podbitym okiem wyrywa się
z tłumu. Wreszcie wśród ogólnego zamieszania potrafiono wybrać przewodniczącego,
którym został towarzysz X. Przemówienie swe zaczyna on atakiem na socjalistów,
którzy przerywają mu okrzykami: «Kretyn! Bandyta! Kanalia!», na co przewodniczący
odpowiada krótkim wywodem, że socjaliści to «blagierzy i idioci»". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Pewne stronnictwo robotnicze
zwołało do sali przy ulicy Faubourg-du-Temple zgromadzenie w celu omówienia
spraw związanych z obchodem pierwszego maja. Zalecano zachowanie zimnej krwi
podczas obrad. Na wstępie jeden ze zgromadzonych nazwał socjalistów «kretynami»
itp. Rozpoczęła się wrzawa i obopólne miotanie obelg, a w końcu przyszło do bójki.
Zaczęto rzucać krzesłami, ławkami, stołami itd." </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Nie
należy mniemać, że tego rodzaju dyskusje są właściwe tylko pewnej określonej
klasie wyborców i zależą od ich pozycji społecznej. W każdym zgromadzeniu
bezimiennym dyskusja przybiera te same formy. Mówiłem już o tym, że w tłumie
poziom umysłowy jednostek wyrównuje się, przy czym równanie następuje do
inteligencji przeciętnej jednostki. Jako przykład przytoczę sprawozdanie z
zebrania studentów, zamieszczone w „Temps" z 13 lutego 1895 r.: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Hałas ciągle wzrastał i żaden mówca
nie mógł wypowiedzieć dwóch zdań, żeby mu nie przerwano. Co chwila rozlegały się
donośne krzyki ze wsze-ch stron. Słychać było oklaski i gwizdy oraz gorące
dyskusje, jakie toczyli między sobą zgromadzeni. Potrząsano laskami i walono w
podłogę i ławki. W ogólnym rozhoworze nie można było się zorientować, kto co
chce". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Można zapytać, w jaki sposób w
tych warunkach może sobie wyborca wytworzyć jakikolwiek sąd. Pytanie takie
dowodziłoby jednak złudzenia co do stopnia swobody, z jaką tłum może sobie
tworzyć poglądy. Poglądy tłumu są zawsze narzucane przez ludzi przedstawiających
pewną ideę, nigdy zaś wyrozumowane i oparte na bezstronnym rozważaniu faktów. W
przypadkach, o których tu mówimy, poglądy i głosy wyborców są kierowane przez
komitety wyborcze, w których rej wodzą szynkarze i jednostki spod ciemnej
gwiazdy, mające wielki wpływ na masę robotników albo dzięki wielkiemu zadłużeniu
tychże, albo dzięki płytkiej demagogii i faktom zmyślonym przez chorą wyobraźnię.
Schćrer, jeden z szermierzy współczesnej demokracji, w ten sposób określa
komitet wyborczy: „Jest to sprężyna wszystkich naszych instytucji, najgłówniejsza
część naszej machiny politycznej. Komitety wyborcze rządzą obecnie Francją"
</span><span style="font-size: 7.0pt;">2</span><span style="font-size: 11.0pt;">.
Dlatego nietrudno jest je opanować, byle tylko zastosować odpo-wiednie środki.
Taka jest psychika tłumu wyborczego; niczym nie różni się ona od psychiki
innych tłumów, nie jest od niej ani gorsza, ani lepsza. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Nie chcę wysnuwać tu wniosków
przeciw powszechnemu prawu wyborczemu. Ale niedomagania i błędy powszechnego głosowania
są nazbyt widoczne, aby można było je pominąć. Jest pewne, że cywilizacja jest
dziełem mniejszości ludzi światłych, stanowiących wierzchołek piramidy, której
stopnie w miarę obniżania się wartości umysłowych rozszerzają się, obejmując
coraz niższe warstwy narodu. Panowanie warstw niż szych, posiadających jedynie
liczebną przewagę, nie może przyczyniać się do rozwoju cywilizacji; twierdzę, że
w powszechnym prawie wyborczym tkwi wielkie niebezpieczeństwo dla cywilizacji.
Sprowadziło ono już na nas parę najazdów nieprzyjacielskich, a przygotowując
zwycięstwo socjalizmu, każe nam drogo zapłacić za chore urojenia wszechwładnych
mas. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zarzut ten, słuszny z
teoretycznego punktu widzenia, w praktyce nie posiada zbytniego znaczenia, jeżeli
przypomnimy sobie niezwyciężoną potęgę idei przekształconych w dogmaty. Dogmat
wszechwładzy mas także ze stanowiska filozofii nie wytrzymuje krytyki. Nie można
jednak zaprzeczyć, że ma on wielką moc, nie mniejszą od posiadanej przez
dogmaty religijne. Wyobraźmy sobie współczesnego wolnomyśliciela przeniesionego
raptownie w pełne średniowiecze. Trudno przypuścić, by otoczony potęgą idei
religijnych — próbował je zwalczać lub oskarżony o kontakty z diabłem oraz
udział w sabatach czarownic, za co groziło spalenie na stosie — przeczył
istnieniu diabła i sabatów. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Z wierzeniami mas nie dyskutuje
się, jak nie dyskutuje się z huraganem. Dogmat powszechnego prawa wyborczego
posiada obecnie taką samą moc, jaką w średniowieczu miały dogmaty religijne. O
powszechnym głosowaniu mówi się dziś z większym pochlebstwem, aniżeli mówiło się
niegdyś do Ludwika XIV. Tylko czas jest zdolny je przezwyciężyć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zwalczanie tego dogmatu byłoby
i z tego powodu bezcelowe, że „w epoce równości — jak powiada słusznie
Tocqueville — ludzie na mocy swego podobieństwa nie mają wzajemnego zaufania do
swych sądów. Ale to podobieństwo budzi w nich prawie nieograniczoną wiarę w
trafność sądu ogółu. Sądzą bowiem, że skoro wszyscy są w stanie wydać słuszny sąd,
to prawda musi być po stronie większości</span><span style="font-size: 7.0pt;">”</span><span style="font-size: 11.0pt;">. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Nie przypuszczam, by przy
ograniczeniu powszechnego prawa wyborczego, np. przez cenzus naukowy, można było
osiągnąć lepsze wyniki. Nie mogę na to się zgodzić z powodów, które przedstawiłem
powyżej, mówiąc o umysłowej niższości każdego tłumu, bez względu na jego skład.
Tłum obniża poziom umysłowy jednostek na czas, w którym są jego członkami, a
decyzja 40 członków Akademii Francuskiej w sprawach niefachowych nie będzie
inna niż decyzja 40 woziwodów. Sama znajomość greki lub matematyki,
architektury, medycyny lub praw nie daje nikomu należytego poglądu na kwestie
społeczne. Gdyby ci ludzie, posiadający rozległą wiedzę fachową, sami byli
wyborcami, ich decyzje nie byłyby lepsze od uchwalanych przy powszechnym prawie
wyborczym. Kierowaliby się oni jedynie uczuciami i duchem swego stronnictwa. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Można
by więc łatwo wpaść w tyranię kast. Powszechne prawo wyborcze, obojętnie jakie
będzie, we wszystkich państwach, bez względu na ich ustrój, ma ten sam
charakter i jest wyrazem potrzeb oraz nieuświadomionych dążeń danej rasy.
Przeciętna wybranych jest w każdym narodzie wyrazem duszy rasy i z pokolenia na
pokolenie nie ulega wielkim zmianom, chociażby pozornie dokonany większy przewrót
wskazywał na zupełnie co innego. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wróciliśmy więc powtórnie do
tego zasadniczego pojęcia rasy, z którym spotykaliśmy się już dość często, oraz
do wysnuwanego zeń wniosku, że instytucje i rządy są jej pochodną, a nawet
chwilowe pójście przeciw tendencjom rasy zmusi je do powrotu, gdyż o losach
narodu stanowi przede wszystkim dusza rasy, tzn. owe odziedziczone tradycje i
charakter, składające się na tę duszę. Rasa i splot wymagań codziennego życia —
oto potężne, a tajemnicze władze, w których ręku spoczywa los każdego narodu i
każdej jednostki. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">1 </span><i><span style="font-size: 9.0pt;">Salud y republica federal! </span></i></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 6.0pt;">2 </span><span style="font-size: 9.5pt;">Komitety, bez względu na swą nazwę, czy to będą kluby, syndykaty itd.,
stanowią jedno z największych niebezpieczeństw potęgi tłumu. Będąc bezosobowe,
są najbardziej dotkliwą formą tyranii. Przywódcy komitetów są wolni od
wszelkiej odpowiedzialności, ponieważ każde ich słowo, każdy czyn są kierowane
w imieniu komitetu. Na j okrutniejszy tyran nie podpisałby tylu wyroków śmierci
co francuskie komitety rewolucyjne. Panowanie tłumów to rządy komitetów,
demagogów, a rządy komitetów to oddanie władzy w ręce płytkich demagogów. Nie
można sobie wyobrazić dzikszego despotyzmu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: small;">Rozdział piąty </span></div>
<span style="font-size: small;">
</span><br />
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.5pt;"><span style="font-size: small;">Zgromadzenie parlamentarne</span> </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">Tłum parlamentarny ma większość
cech tłumu heterogenicznego nieanonimowego — Uproszczenie opinii — Podatność na
sugestie i jej granice — Opinie niezmienne a opinie ulegające zmianie —
Dlaczego przeważa niezdecydowanie? — Rola przywódców — Źródła ich znaczenia —
Ich władza jest absolutna — Składniki ich sztuki krasomówczej — Słowa i obrazy
— Psychologiczna konieczność: przywódcy muszą być na ogół przekonani i
ograniczeni — Mówca nie cieszący się prestiżem nie może wyłożyć swoich racji —
Przesada uczuć, dobrych lub złych, na zgromadzeniach — Niejednokrotnie cechuje
je automatyzm — Istota zgromadzenia parlamentarnego — Kiedy różni się ono od
zwykłego tłumu? — Wpływ fachowców na kwestie zasadnicze — Poglądy stałe i poglądy
niestałe w zgromadzeniach parlamentarnych — Przywódcy stronnictw winni mieć
prestiż i znać potęgę słów i haseł — Zgromadzenia parlamentarne pilnie strzegą
jedynie, by jawnie nie występowano przeciwko uświęconym hasłom i słowom </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zgromadzenia parlamentarne należą
do grupy tłumów heterogenicznych, o określonej nazwie. Mimo że sposób ich
wyboru różni się stosownie do epoki i narodu, mają one wiele podobnych właściwości.
Działanie rasy potęguje lub łagodzi niektóre z tych właściwości, ale nie może
ich całkowicie usunąć. Zgromadzenia parlamentarne tak różnych krajów, jak
Grecja, Włochy, Portugalia, Hiszpania, Francja, Ameryka, wykazują w swych
dyskusjach i uchwałach wielkie podobieństwo i sprawiają władzy wykonawczej
jednakowe trudności. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Ustrój parlamentarny jest ideałem
niemal wszystkich narodów cywilizowanych, a moc swą czerpie z błędnego, ale
powszechnie przyjętego poglądu psychologicznego, że znaczne grono ludzi posiada
więcej kwalifikacji do powzięcia uchwały rozumnej i niezależnej aniżeli
szczuplejsza garstka. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zgromadzenia parlamentarne mają
wszystkie charakterystyczne właściwości tłumu: prostotę poglądów, drażliwość,
podatność na sugestie, przesadę w uczuciach i decydujący wpływ przywódców. Dzięki
specyficznemu swemu składowi przedstawiają one pewne różnice, które omówię poniżej.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Najważniejszą właściwością tych
zgromadzeń, szczególnie w narodach romańskich, jest to, że chciałyby za pomocą
najprostszych zasad abstrakcyjnych i ogólnych praw rozwiązywać najzawilsze
kwestie społeczne; nie liczą się one z praktycznym zastosowaniem powziętych
uchwał. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Każda partia ma, co jest
oczywiste, odrębne zasady; ale każda partia, wskutek tego, że stanowi zbiorowość,
ocenia przesadnie wartość swych zasad, a nierzadko posuwa się do ostateczności.
Dlatego charakterystyczną cechą wszystkich parlamentów jest wydawanie opinii
krańcowych. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Typowym przykładem tego
prymitywizmu byli Jakobini z epoki Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Dogmatyczni
i logiczni, z umysłami pełnymi nieokreślonych ogólników, zajmowali się tylko </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">stosowaniem
swych zasad, bez liczenia się z biegiem wypadków. Słusznie powiedziano o
Jakobinach, że przeszli oni przez Rewolucję, nie widząc jej wcale. Jakobini
wyobrażali sobie, że przy pomocy swych zasad potrafią przekształcić całe społeczeństwo
i pierwotną fazą rozwoju społecznego zastąpić wyrafinowaną cywilizację. Środki,
jakich używali do urzeczywistnienia swych fantazji, były nie mniej
fantastyczne. Dodać należy, że Żyrondystów, Górali itd. ożywiał ten sam duch. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zgromadzenia parlamentarne
cechuje wielka podatność na sugestie i prestiż, jakim się cieszą przywódcy.
Lecz ta podatność na sugestie ma w nich bardzo wyraźne granice. W sprawach
dotyczących lokalnych interesów każdy członek zgromadzenia ma stałe i
niezmienne zdanie, którego nie zmieni nawet pod wpływem najsilniejszych
argumentów. Talent nowego Demostenesa nie potrafiłby wpłynąć na głosowanie w
sprawach takich jak ochrona celna lub przywileje producentów moszczu winnego,
jeśli stanowią one żądania wpływowych wyborców. Uprzednia sugestia tych wyborców
neutralizuje wszelkie inne, późniejsze wpływy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W kwestiach ogólnych, jak
zmiana ministerstwa, nałożenie nowego podatku itd., nie ma też stałości poglądów;
tu otwiera się pole działania dla przywódców. Jest ono jednak odmienne aniżeli
w zwykłym tłumie. Każda partia ma swych przywódców; jeśli zdarzy się, że mają
oni jednakowy wpływ na całe zgromadzenie, wówczas poseł, ulegając ciągle
sprzecznym sugestiom, będzie zawsze niezdecydowany. To nam wyjaśnia fakt, że
wielu posłów w ciągu bardzo krótkiego czasu zmienia swe poglądy i głosuje za
dodaniem do dopiero co uchwalonej ustawy takiej noweli, która radykalnie
zmienia jej znaczenie. Na przykład odbiera się przemysłowcom prawo dobierania
sobie i usuwania robotników, a w kilka godzin później uchwala się nowelę, która
znowu przywraca poprzedni stan. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W każdym zgromadzeniu
parlamentarnym obok poglądów stałych znajdujemy poglądy niezdecydowane. Ponieważ
spraw ogólnych jest więcej, przeważa niestałość, podsycana ciągłą zmianą
zapatrywań wyborców, których sugestie potrafią nieraz zrównoważyć wpływ przywódców
stronnictw. Oni zaś decydują o poglądach członków swych ugrupowań we wszystkich
tych przypadkach, kiedy posłowie nie mają wyrobionego zdania. Przywódcy
stronnictw to faktyczni przywódcy zgromadzenia parlamentarnego, albowiem ludzie
połączeni w tłum nie mogą obejść się bez pana. Dlatego uchwały przedsiębrane
nieraz olbrzymią większością są wyrazem tylko nieznacznej mniejszości. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Przywódcy w działalności swej
bardzo rzadko uciekają się do rozumowania, liczą natomiast na swój prestiż, od
którego zależy ich wpływ w parlamencie. Pozbawienie przywódcy prestiżu równa się
jego politycznemu bankructwu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Prestiż przywódców jest na ogół
ich zasługą osobistą i nie zależy ani od nazwiska, ani od sławy, arii też od
wykonywanego zawodu. Juliusz Simon, mówiąc o wybitnych członkach Zgromadzenia
Narodowego z 1848 r., podaje kilka ciekawych przykładów: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Ludwik Napoleon był niczym — w
dwa miesiące później był wszechmocny". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Wiktor Hugo nie cieszył się
powodzeniem. Słuchano go tak jak Feliksa Pyat, który jednak otrzymywał więcej
oklasków. «Nie zgadzam się z jego poglądami — rzekł do mnie Yaulabelle, mówiąc o
Feliksie Pyat — jest to jednak jeden z największych pisarzy i największych mówców
Francji». Na Edgara Quineta, umysł rzadki i potężny, nie zwracano wcale uwagi;
był w pewnym stopniu popularny przed otwarciem zgromadzenia; potem tracił
znaczenie". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„Zebranie polityczne, to jedyne
miejsce na Ziemi, gdzie geniusz lub wielka indywidualność mają jak najmniejsze
zna-czenie. Liczy się tylko odpowiednia elokwencja, zasługi oddane nie Ojczyźnie,
ale własnemu stronnictwu. Tylko w obliczu wielkiego niebezpieczeństwa uznano w
1848 r. Lamartine'a. a w 1871 r. Thiersa, Gdy niebezpieczeństwo minęło —
zapomniano o strachu, ale i o wdzięczności". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Tłum, który by rozliczał swych
przywódców za zasługi położone dla Ojczyzny lub stronnictwa, straciłby swój
specyficzny charakter. Słuchając przywódcy, tłum poddaje się tylko jego prestiżowi,
ale nie łączy z tym żadnego interesu czy wdzięczności. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Przywódca cieszący się
wystarczającym prestiżem w tłumie ma nad nim prawie nieograniczoną władzę. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wiadome jest, jak wielkie
znaczenie, dzięki swemu prestiżowi, miał przez długie lata pewien poseł, dopóki
nie stracił go wskutek wydarzeń natury finansowej. Jednym gestem obalał on
ministerstwa. „Dzięki jego wpływom zapłaciliśmy za Tonkin potrójną cenę i tylko
połowicznie opanowaliśmy Madagaskar, dobrowolnie wyzbyliśmy się całego państwa
nad dolnym Nigrem, straciliśmy dotychczasową pozycję w Egipcie. Przez jego poglądy
i dyletanckie teorie polityczne straciliśmy więcej obszarów aniżeli przez klęski
Napoleona I". Ale chociaż zbyt drogo on nas kosztował, nie można mieć doń
zbyt wielkiej pretensji. Jego wpływ polegał przede wszystkim na tym, że był
wiernym wyrazicielem opinii publicznej, która w sprawach kolonialnych zgoła była
różna od dzisiejszej. Przywódca rzadko wyprzedza opinię. Zazwyczaj dostosowuje
się do jej błędów. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Oprócz
prestiżu, przywódcy stronnictw parlamentarnych mają jeszcze inne, omówione już
sposoby przekonywania tłumu. Przywódca, chcąc ich używać należycie, musi mieć
choćby intuicyjną znajomość psychologii tłumów. Przede wszystkim powinien znać ów
potężny wpływ pewnych haseł, słów i obrazów, musi przemawiać językiem pełnym
stanowczych twierdzeń — dowody są zbyteczne. Jego styl musi być obrazowy,
rozumowanie zamknięte w granicach kilku ogólnych pojęć. Tego rodzaju krasomówstwo
panuje we wszystkich ciałach ustawodawczych, nie wyłączając parlamentu
angielskiego, który uchodzi za najznamienitszy. </span><span style="font-size: 9.5pt;">„Cała dyskusja w angielskiej Izbie Gmin — pisze filozof angielski Maine
— polega na wymianie nieokreślonych ogólników z jednej strony i dość gwałtownych
atakach oso-bistych z drugiej strony. Nieokreślone ogólniki wywierają wprost
magiczny wpływ na wyobraźnię szczerze demokra-tyczną. Porywająca forma jest o
wiele ważniejsza dla tłumu aniżeli treść włożona w tę formę; porywających ogólników
posłowie nie sprawdzają, lecz przyjmują je jako dogmaty". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wskazywałem już nieraz na potęgę
doboru słów, które muszą u słuchających wywoływać jak najżyw-sze obrazy. Jako
przykład takiego krasomówstwa przytoczę tu zdanie wyjęte z przemówienia jednego
z przywódców parlamentu francuskiego: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">„W dniu, w którym ten sam okręt
powiezie ku malarycznym okolicom naszych kolonii karnych przekupnego polityka
oraz zbrodniczego anarchistę, nawiążą oni ze sobą rozmowę i ukażą się sobie
nawzajem jak dwa dopełniające się aspekty jednego i tego samego porządku społecznego".
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W przemówieniu tym zawiera się
groźba dla wszystkich przeciwników mówcy. Przed oczyma słuchających zjawia się
malaryczny kraj i okręt, który w razie czego może wywieźć każdego ze słuchających.
Mimo woli budzi się głucha obawa, którą zapewne czuli członkowie Konwentu,
kiedy Robespierre we właściwy sobie, nieokreślony sposób groził przeciwnikom ścięciem,
zmuszając ich w ten sposób do uległości. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W interesie mówców leży
popadanie w jak największą przesadę. Mówca, z którego przemówienia przytoczyłem
powyższe zdanie, pozwolił sobie na powiedzenie, które nie wywołało zbyt gorących
protestów, że anarchiści są na żołdzie księży i bankierów, a właściciele
wielkich przedsiębiorstw zasługują na takie same kary jak anarchiści i wszyscy
gwałciciele porządku społecznego. Przemówienia takie nie przemijają bez echa,
byleby mówiący w twierdzenia swe wkładał sporą dozę groźby. Wtedy wzbudzi obawę
wśród słuchających, którzy jedynie dlatego nie odważą się prote-gować, że boją
się, by nie osądzono ich jak zdrajców ub podejrzanych wspólników. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Tego rodzaju krasomówstwo
panuje w każdym zgromadzeniu parlamentarnym, szczególnie w okresach przełomowych
dla narodu. Pouczające są w tym względzie mowy przywódców Rewolucji
Francuskiej. Czytając je, stwierdzamy, że mówca często przerywa przemówienie,
by napiętnować jakąś zbrodnię lub wielbić czyjąś cnotę rewolucyjną, albo ni stąd,
ni zowąd miota przekleństwa na warstwy rządzące lub zaklina się, że woli śmierć
nad niewolę. Po każdym takim </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">padzie rozlegają się huczne
oklaski, mówca odpoczywa i dalej prawi frazesy. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Zdarzają się przywódcy wykształceni
i inteligentni, ale te przymioty umysłu nie przynoszą pożytku. Inteligencja
bowiem, wykazując złożoność zjawisk, tłumacząc je i wyjaśniając, czyni człowieka
pobłażliwym i w dużym stopniu przytępia ekspansywność przekonali i gwałtowność
uczuć, bez których żaden apostoł jakiejś idei obejść się nie może. Mowy
Robespierre'a uderzają brakiem logicznego związku do tego stopnia, <b>że </b>czytając
je możemy co najwyżej dziwić się, iż tak płytki umysł wywarł tak wielki wpływ. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Przerażenie ogarnia mnie na myśl
o potędze, jaką człowiekowi otoczonemu prestiżem daje siła przekonań w połączeniu
z ciasnotą poglądów. Są to wszakże niezbędne warunki, by umieć chcieć i nie lękać
się przeszkód. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">W zgromadzeniach
parlamentarnych wpływ mówcy zależy prawie wyłącznie od jego prestiżu, nie zaś
od dowodów, które przytacza. Nieznany mówca przytaczający szereg trafnych dowodów
i faktów nie będzie słuchany. Były deputowany i bystry psycholog, Descu</span><span style="font-size: 10.5pt;">bes, w następujący sposób scharakteryzował posła n </span><span style="font-size: 8.5pt;">K </span><span style="font-size: 10.5pt;">posiadającego
prestiżu: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Wszedłszy na mównicę, wyciąga z
teki zwój papieróu systematycznie je rozkłada i z pewnością siebie zaczyna mówić
Na wstępie stwierdza, że potrafi przekonać wszystkich słuchających. Głęboko
bowiem zastanowił się nad swymi dowodami; cały jest jakby naszpikowany dowodami
i liczbami i wierzy, że ma słuszność. Nikt nie potrafi przeciwstawić się jego
rzeczowemu dowodzeniu. Wierzy, że koledzy pochwala go, gdyż przedmówcy nie powiedzieli
jeszcze nic konkretnego, a dopiero on przedstawi istotę rzeczy. Wkrótce poczyna
go dziwić i niepokoić jakiś ruch na sali i hałas. Dziwi się, że jedni nie słuchają
go wcale, inni rozmawiają półgłosem, inni znowu przechodzą z miejsca na
miejsce. Mówca niepokoi się, marszczy brwi i przerywa na chwilę. Marszałek zachęca
go, a on podniesionym głosem ciągnie rzecz dalej. Nie słuchają go. Natęża głos,
rzuca się na mównicy, lecz hałas rośnie. Zamieszanie potęguje się, grozi
przerwanie posiedzenia. Wrzask staje się nieznośny". </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 10.5pt;">Zgromadzenia
parlamentarne odznaczają się przesadą uczuć; są zdolne do największego
bohaterstwa, a zarazem i do najgorszych wybryków. Jednostka przestaje panować
nad sobą, jest zdolna głosować za tym, co sprzeciwia się nie tylko jej
przekonaniom, ale także jej najżywotniejszym interesom. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Dzieje Rewolucji Francuskiej
wykazują, do jakiego stopnia zebrania parlamentarne mogą ulegać nieświa-domym
popędom i sugestiom, godzącym w ich interesy. Przecież zrzeczenie się przywilejów
ze strony szlachty było wielkim poświęceniem, a jednak nie zawahała się ona spełnić
je w ową słynną noc na posiedzeniu Konstytuanty. Członkom Konwentu zrzeczenie
się prawa nietykalności stawiało ciągle przed oczyma widmo śmierci, a mimo to
nie zawahali się to uczynić i dziesiątkowali się wzajemnie, wiedząc dobrze, że
gilotyna, na którą posyłali swych kolegów dziś, grozi im samym dniu
jutrzejszym. Były to bowiem automaty, które mogły oprzeć się hipnotyzującym je
sugestiom. Dosadnie scharakteryzował nam to w swych pamiętnikach Billaud
Varennes, członek Konwentu: ,,Uchwał, powodu których spotykają nas zarzuty, po
największej części <i>nie życzyliśmy sobie w przeddzień lub dwa dni przedtem.
Wywołał je tylko kryzys". </i>I to było prawdą. Podobne objawy nieświadomych
czynów zauważyć można w ciągu wszystkich posiedzeń Konwentu. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Członkowie Konwentu — pisze
Taine — przyjmowali i zatwierdzali uchwały, które w nich budziły wstręt,
zdobywali się nie tylko na głupstwa, ale i na zbrodnie, gdyż skazywali na śmierć
ludzi niewinnych i własnych przyjaciół. Jednomyślnie i z całkowitym aplauzem
lewica złączona z prawicą posyła na szafot Dantona, swego przywódcę i wielkiego
wodza Rewolucji. Jednomyślnie, przy ogromnych brawach, prawica złączona z lewicą
uchwala najgorsze dekrety rządu rewolucyjnego. Jednogłośnie, wśród okrzyków
uwielbienia i objawów sympatii dla Collota d'Herbois, Couthona, Robespier-re'a,
Konwent, uzupełniając się kilkakrotnie za pomocą kooptacji, utrzymuje nadal rząd
morderców, którego «Dolina» nienawidzi za jego mordy, a «Góra» dlatego, że ją
dziesiątkuje. «Dolina» i «Góra», większość i mniejszość, godzą się wreszcie
pomagać własnemu zniszczeniu. Ósmego Termidora po raz drugi podpisują wyrok śmierci
dla siebie, wysłuchawszy przez kwadrans mowy Robespierre'a". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 10.5pt;">Opis ten, chociaż wydaje się
zbyt ponury, jest jednak prawdziwy. Zgromadzenie parlamentarne zahip-notyzowane
pewną ideą staje się niespokojnym stadem, idącym za każdą podnietą. Dobry opis
zgromadzenia parlamentarnego z 1848 r. dał nam Spuller, którego trudno
podejrzewać o poglądy demokratyczne. Znajdujemy tam wszystkie owe przesadne
uczucia tłumu i tę nadzwyczajną ruchliwość, dzięki której można przechodzić od
jednej krańcowości do drugiej. </span><span style="font-size: 9.5pt;">„Kłótnie,
zawiść i podejrzliwość z jednej strony, z drugie; zaś bezgraniczna ufność i
niepohamowana nadzieja doprowadziły stronnictwo republikańskie do upadku.
Naiwnośr i prostota ducha republikanów była tak wielka jak ich nit ufność. Nie
mieli ani poczucia prawa, ani karności, jedyni-albo bali się, albo łudzili się,
podobnie jak chłopię, u któreg< spokój walczy z niecierpliwością, a dzikość
idzie w parzt z powolnością. Te właściwości cechują charaktery surowe i
nieokrzesane, których nic nie zadziwi, a wszystko może wprowadzić w stan osłupienia.
Drżą ze strachu i pemi są trwóg albo stają się nieustraszeni i bohaterscy;
potrafią rzucić si<. w ogień, a równocześnie cofną się przed lada
cierpieniem. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.5pt;">Nie pojmują ani skutków rzeczy,
ani ich wzajemnych związków, sięgają albo zbyt wysoko, albo zbyt nisko, nigdy
zaś tam, gdzie potrzeba*, i nie potrafią zachować należytej miary. Są ruchliwsi
od wody, odbijają w sobie wszelkie barwy i przybierają wszystkie formy. Czyż więc
mogą su</span><span style="font-size: 6.0pt;">v </span><span style="font-size: 9.5pt;">stać podstawą jakiegokolwiek trwałego rządu?!" </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Na szczęście omówione powyżej
cechy tłumu nie zawsze przejawiają się w zgromadzeniach parlamentarnych; występują
tylko w pewnych momentach W wielu przypadkach jednostki wchodzące w skład tłumu
nie tracą swej indywidualności i dlatego zgromadzenie może też wydawać doskonałe
ustawy. Twórcami takich ustaw są nieliczne jednostki, które kują daną ustawę w
zaciszu swego gabinetu; w ten sposób ustawa uchwalona przez parlament jest w <i>rzeczywistości
</i>dziełem pojedynczego człowieka lub znikomej garstki. Ustawy te są
najlepsze, jeżeli szereg zgubnych poprawek, wniesionych przez pospólstwo
parlamentarne, nie zabije w nich ducha włożonego przez twórców. Twór tłumu jest
zawsze gorszy od tworu jednostki. Tylko specjaliści potrafią uchronić
zgromadzenia parlamentarne od działań zbyt niepowściągliwych i niedoświadczonych.
W takich chwilach fachowiec staje się przywódcą zgromadzenia, nie poddaje się
nikomu i zmusza wszystkich do uległości. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Mimo wad i niedomagań
zgromadzenia parlamentarne są dla narodów zachodniej Europy najlepszą formą rządu,
gdyż zabezpieczają je od jarzma tyranii jednostek. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Są one ideałem rządów dla
filozofów, myślicieli, literatów, artystów i uczonych, dla ludzi stojących na
najwyższym stopniu cywilizacji. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Tkwi w nich tylko dwojakie
niebezpieczeństwo, a mianowicie: wymuszone marnotrawienie grosza pu-blicznego i
wzrastające ograniczanie swobód indywidualnych. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Pierwsze niebezpieczeństwo
wynika z zadań i braku przezorności tłumów wyborczych. Jeżeli np. jeden z posłów
wystąpi z projektem pozornie odpowiadającym programowi demokratycznemu, przypuśćmy
— zażąda emerytur dla wszystkich robotników lub podwyższenia poborów kolejarzy,
nauczycieli ludowych itd., to inni posłowie, bojąc się wyborców, nie ośmielą się
dać powodów do </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">posądzeń,
że lekceważą wyborców, gdyby odrzucili wniesiony projekt, chociaż dokładnie
zdają sobie z tego sprawę, iż zaciąży on na budżecie, a zupełne jego pokrycie będzie
wymagać nałożenia nowych podatków. Nowy podatek nie zostanie tak podchwycony
przez wyobraźnię tłumu jak fakt, że demokratyczni posłowie nie idą po linii
interesów szerokich mas. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Do tej pierwszej przyczyny
wzrostu wydatków przyłącza się druga — konieczność uchwalania wszelkich wydatków
na cele lokalne. Nie sprzeciwi się im żaden poseł, są to bowiem żądania wyborców.
A żądaniom wyborców swego okręgu może poseł zadośćuczynić jedynie wtedy, gdy
dopomaga do tego samego reszcie posłów. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Drugie wspomniane niebezpieczeństwo,
chociaż mniej rzuca się w oczy, ma jednak znaczenie bardzo doniosłe. Wynika ono
z niezliczonych ustaw — każda ustawa godzi przede wszystkim w jednostkę — które
zgromadzenia parlamentarne uchwalają, gdyż prostota ducha nie pozwala im
przewidzieć następstw i sięgnąć okiem w najbliższą przyszłość społeczeństwa.
Niebezpieczeństwo to jest zdaje się nie do uniknięcia, ponieważ nie uniknęła go
nawet Anglia, która ma względnie doskonały rząd, czerpiący swą siłę z
parlamentu, a poseł najmniej zależy tam od wyborcy. Herbert Spencer już w
jednej ze swych dawniejszych prac wykazał ciągłe zmniejszanie się rzeczywistej
wolności. Mówiąc o tej sprawie w swej książce pt. „Jednostka przeciw państwu",
w ten sposób wyraża się on o parlamencie angielskim: </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 9.0pt;">„Od tego czasu ustawodawstwo
poszło wskazaną powyżej drogą. Rozmaite rozporządzenia wkraczające w każdą
dziedzinę życia stale dążyły do ograniczenia swobód indywidualnych, i to w
dwojaki sposób: z jednej strony wydawano przepisy liczniejsze z roku na rok i
nakładające różnego rodzaju przymus na obywatela w takich sprawach, w których
do niedawna mógł działać z pewną swobodą. Rozporządzenia te zmuszały obywatela
do wykonywania takich czynności, które dawniej zależały od jego woli. Z drugiej
znowu strony coraz to większe ciężary publiczne, zwłaszcza na potrzeby lokalne,
krępowały coraz bardziej wolność obywatela; zabierana mu część dochodów ciągle
się powiększała, nie mógł nią dobrowolnie rozporządzać, za to sposób wydania
jej zależał w dużym stopniu od kaprysów urzędników, nie kontrolowanych przez
tych, którzy złożyli dane sumy". </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wymienione powyżej ograniczenia
osobistej wolności mają we wszystkich krajach specyficzne przejawy, o których
Spencer nie wspomina. Sprawa ta przedstawia się następująco: wydawanie
niezliczonej ilości przepisów, mających powszechnie charakter ograniczający,
powiększa zakres władzy i wpływ urzędników, których obowiązkiem jest
przestrzeganie wykonywania tych przepisów. Urzędnicy ci często stają się </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">[wprost udzielnymi władcami w
danej dziedzinie życia. J Ich potęga rośnie zwłaszcza wtedy, kiedy przy ciągłych
[zmianach rządów rząd boi się wytrawnych urzędników, f gdyż tylko oni są stałym
elementem władzy wykonawczej; ponadto kasta urzędnicza nie odpowiada przed
nikim, jest bezosobowa i nieprzemijająca. Te właściwości mogą ją zamienić w
despotę. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Ciągłe tworzenie, z iście
bizantyńskim formalizmem, i ustaw i ograniczających przepisów, ujmujących i
kierujących najdrobniejszą czynnością człowieka, zacieśnią coraz bardziej i
coraz fatalniej sferę, w której obywatel może się swobodnie poruszać. Społeczeństwa
opanowało dziwne złudzenie, że tworzenie coraz to liczniejszych ograniczeń
przyczynia się do rozwoju wolności i równości; w imię tego złudzenia narody nakładają
na siebie z dnia na dzień coraz silniejsze okowy. Przyzwyczajają się
dobrowolnie do chodzenia w jarzmie, w końcu same go szukają, wyzbywają się
wszelkiej samodzielności i energii, aż zamienią się w niezdolne do oporu
automaty, bez woli i siły. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Jednostka wyzbyta własnej
inicjatywy musi jej szukać gdzie indziej. Obywatel zamieniony w powolny
automat, nie orientujący się w panujących przepisach i ich zastosowaniach,
traci bez reszty energię do walki z przeszkodami na drodze do jego celów, co
zmusza państwo do powiększenia zakresu swej działalności. Rząd musi posiadać te
zalety i przymioty, z których wyzuto obywateli; rząd musi posiadać ducha
inicjatywy, przedsiębiorczości i przewodnictwa. Mózgiem każdego przedsięwzięcia
staje się tylko państwo, musi się ono wszystkim opiekować i wszystkim kierować.
Państwo staje się wszechmogące i wszechmyślące, mimo nauk wysnutych z przeszłości,
że władza takich bogów nie była nigdy ani długotrwała, ani nadzwyczaj silna. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Niektóre narody łączą zupełne
ograniczenie swobody działań z zewnętrznym głoszeniem pełnej wolności, która
jedynie dla tłumów innych narodów może być zarzewiem ciągłych zaburzeń; jest to
następstwem ich zgrzybiałości i złej formy rządu; są to znamiona nadchodzącego
upadku, którego dotąd nie potrafiła uniknąć żadna cywilizacja. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Opierając się na wskazaniach
przeszłości i na objawach rzucających się w oczy, dojdziemy do przekonania, że
dla wielu współczesnych narodów nadeszła już jesień, która poprzedza ich
upadek. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;">Pewne
drogi rozwoju zdają się nieuniknione dla pewnych narodów, powtarzają się one
bowiem niejednokrotnie w ciągu dziejów. Nietrudno wskazać poszczególne fazy
tego rozwoju. Wskazaniem tych faz zakończymy naszą pracę. </span></div>
<div class="Default" style="page-break-before: always;">
<span style="font-size: 11.0pt;"><br /></span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 16.5pt;">Zakończenie </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Ujmując jednym rzutem oka
wszystkie najważniejsze okresy rozwoju i upadku dawniejszych cywilizacji,
stwierdzamy u ich zarania garstkę ludzi różnego pochodzenia, zgromadzonych na
jednym miejscu przypadkowo, czy to skutkiem emigracji, najazdu czy podboju.
Ludzi tych, różniących się pochodzeniem, wiarą i językiem, łączą tylko więzy
wspólnego posłuszeństwa dla na wpół uznanego zwierzchnika. W tych mieszaninach
odnajdujemy jednak nadzwyczaj wyraźne cechy psychiczne tłumu: jego przelotną spójność,
jego bohaterstwo i bezsiłę, jego gwałtowność i impulsyw-ność. Nie ma w nich żadnej
stałości; są to hordy barbarzyńców. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Czas dokonuje swego dzieła i
powoli zaczynają uwidaczniać się skutki jednostajnego otoczenia, ciągłego krzyżowania
i wymagań wspólnego życia. Mieszaniny te, złożone z niepodobnych do siebie
jednostek, poczynają się stapiać w jedną całość i wytwarzają rasę, tj. zawiązek
posiadający wspólne cechy i uczucia, które dziedziczność coraz bardziej
utrwala. Tłum zamienia się w naród i zaczyna dzięki temu wychodzić z okresu
barbarzyństwa. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Ale wtedy dopiero wydobędzie się
z niego, kiedy wśród bezustannych walk i niezliczonych prób wytworzy sobie
pewien ideał. Jaki będzie ten ideał — czy będzie nim kult Rzymu, czy potęga
Aten, czy zwycięstwo Chrystusa — rzecz to obojętna; w każdym razie da on
wszystkim jednostkom, będącym cząstkami powstającej rasy, zupełną jedność myślenia
i uczuć; w ten sposób jego zadanie zostanie spełnione. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wtedy dopiero może rozwinąć się
nowa cywilizacja, posiadająca własne instytucje i wierzenia, własną sztukę,
naukę i specyficzne zapatrywania na poszczególne kwestie. Dążąc do
urzeczywistnienia swego ideału, rasa osiąga stopniowo wszystkie warunki świetności,
siły i rozwoju. Nadejdą też dla niej krótkie chwile, w których z pełnego tężyzny
narodu zamieni się w tłum, uległy choćby złemu panu, ale i wtedy na dnie
zmiennych cech tłumu znajdzie się granitowe podłoże, tj. dusza rasy, która
zadecyduje o granicach owych oscylacji i ureguluje działania przypadku. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Po twórczej jednak działalności
czasu nastąpi jego niszczycielska praca, której oprzeć się nie mogą ani
bogowie, ani ludzie. Po osiągnięciu pewnego stopnia potęgi i złożoności budowy,
cywilizacja zaczyna kostnieć, a następnie poczyna chylić się ku upadkowi.
Nadchodzi dla niej jesień, za którą czai się zimna śmierć. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Oznaką tej ostatniej fazy jest
powolny zanik ideału, który był sokiem ożywczym duszy rasy. W miarę jak ginie
ten ideał, chwieją się w duszach wszystkie wierzenia religijne, polityczne i
społeczne, które z niego czerpały swą moc. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wraz z zanikaniem ideału i
zdrowej myśli naród zatraca swą spójność, jedność i siłę. Jednostki mogą
wprawdzie rozwijać swą indywidualność i inteligencję, ale równocześnie zbiorowy
egoizm rasy zostaje zastąpiony przez wybujały egoizm jednostek, którego najważniejszym
skutkiem jest wypaczanie charakterów i zanik zdolności do bezinteresownych czynów.
</span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Jednolita całość zamienia się
znowu w luźne zbiorowisko jednostek, utrzymujących się tylko sztucznie przez
pewien czas dzięki tradycjom i instytucjom. Rozdarci przez najsprzeczniejsze
interesy, nie potrafią sami sobą rządzić; domagają się, by ktoś kierował nawet
najdrobniejszymi ich czynami. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Wraz z ostatecznym zatraceniem
ideału umiera bezpowrotnie dusza rasy. Zamienia się wtedy w bezduszne
zbiorowisko jednostek i staje się tym, czym była na początku — tłumem. Cywilizacja
zachwiana u swych źródeł staje się pastwą losu i przypadku. Rozpoczynają się rządy
tłumów, a u wrót państwa pojawiają się hordy barbarzyńców. </span></div>
<div class="Default">
<span style="font-size: 11.0pt;">Mimo to cywilizacja długi
jeszcze czas może błyszczeć pozorami świetności, może nawet wpływać na nowo
rodzące się cywilizacje, w których w czasach ich siły każdy wyczuje, co jest
naleciałością z zamarłej cywilizacji. Ale robactwo stoczyło już ten wspaniały
gmach, który zawali się przy pierwszej burzy. </span></div>
<div class="MsoNormal">
<span style="font-size: 11.0pt;">Każdy więc naród w pogoni za
ideałem przechodzi od barbarzyństwa do cywilizacji, a z chwilą upadku ideału
umiera. Tak wygląda bieg jego żywota.</span></div>
<br />
<br />
Ważne linki dotyczące autora:<br />
<a href="http://www.amazon.com/Gustave-Le-Bon/e/B001H6M9W8" target="_blank">Książki Le Bone'a do kupienia na Amazonie</a><br />
<br />
Bibliografia:<br />
1. Brown R. W. Mass phenomena. W: G. Lindzey (red.) Social psychology. T. II. Cambridge (Mass.) 1954, Addison-Wesley. <br />
2. Billig M. Fascists: a social psychological view of the National Front. London, New York 1978, Harcourt, Brace, Jo-vanovich. <br />
3. Festinger L., Pepitone A., Newcomb T. Some conseąuences o/ deindividuation in a group. „J. of Abnormal and Social Psychology" 1952, vol. 47, s. 382 - 389.<br />
4. Freud Z. Psychologia zbiorowości i analiza ego. W: Z. Freud Poza zasadą przyjemności. Warszawa 1975, PWN.<br />
5. Gergen K. J., Gergen M. M. Social psychology. New York 1981, Harcourt, Brace, Jovanovich. <br />
6. Le Bon G. Bezwiedne tradycje ludzkości, studyum z psychologii historyi. „Ateneum" 1880. Podaję za J. Ochorowiczem <br />
7. Le Bon G. Psychologia rozwoju narodów. Warszawa b. r., Drukarnia Artystyczna Saturnina Sikorskiego. Z przedmową J. Ochorowicza. <br />
8. Le Bon G. Psychologia tłumu. Lwów 1899,. Altenberg. <br />
9. Le Bon G. Psychologia tłumu. Przekład B. Kaprockiego. Lwów 1930, Księgarnia L. Igła.<br />
10. Le Bon G. Psychologia wychowania. Warszawa b. r., Gebeth-ner i Wolff. <br />
11. Mackiewicz Cat. S. Europa, in flagranti. Warszawa 1975, Instytut Wydawniczy „Pax".<br />
12. Mika S. Psychologia społeczna. Wyd. 2. Warszawa 1982, PWN. <br />
13. Miller N. E., Dollard J. Social learning and imitation. New Haven 1941, Yale LJniversity Press. <br />
14. Milgram S., Toch H. Crowds and social movements. W: G. Lindzey, E. Aronson (red.) The handbook of social psycho-logy. Reading Mass, Menlo Park, London 1969, vol. IV. <br />
15. Mintz A. Non-adaptive group behavior. „J. of Abnormal and Social Psychology" 1951, vol. 46, s. 150 - 159. <br />
16. Szacki J. Historia myśli socjologicznej. Warszawa 1983, PWN, t. I. <br />
17. Turner R. H., Killian L. M. Collective behavior. Englewood Cliffs (N. Y.) 1957, Prentice-Hall.<br />
18. Zimbardo P. G. The human choice: individuation, reason and order versus deindividuation, impulse and chaos. W: W. J. Arnold, D. Levine (red.) Nebraska Symposium on motiva-tion. Vol. 16. Lincoln 1969, Univ. of Nebraska Press.<br />
<br />
Literatura uzupełniająca:<br />
<a href="http://www.gandalf.com.pl/b/grupy-psychologia-spoleczna/" target="_blank">Grupy - Psychologia społeczna - książka nie o myśleniu w tłumie a o myśleniu grupowym</a><br />
<a href="http://pl.wikipedia.org/wiki/Syndrom_grupowego_my%C5%9Blenia" target="_blank">O myśleniu grupowym w Wikipedii</a>
<br />
<br />
Multimedia:<br />
<a href="http://www.youtube.com/watch?v=8E1ywBCCu8A" target="_blank">Film: Crowd Psychology Manipulation na you tube</a><br />
<br />
<br />
<br />
<br />
<br /></div>
<div style="text-align: right;">
<b>
Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści<br />
oraz wklejania linków do materiałów multimedialnych.<br />
Redakcja</b></div>
Citronian-manhttp://www.blogger.com/profile/09992743323621672701noreply@blogger.com0