Tytułem wstępu.

To nie blog. To portal. A właściwie część multiportalowej platformy o nazwie - "Nie Dla Opornych".
To nie blog, to komentarz - do rzeczywistości, przyspieszonej jakby chęć zatrzymania się nad czymkolwiek była efektem wewnętrznej słabości lub powodem do wstydu.
To nie lifestyle. To nauka, podana w taki sposób by była zrozumiała dla człowieka inteligentnego, laika choć zdolnego zrozumieć i zaciekawić się, czymś co rozumowi daje odzew.

Pamiętacie stare artykuły popularnonaukowe? Stare popularnonaukowe książki? Czasopisma? Ich serce biło powoli i z precyzją kwantowego zegara. Ich celem było rzeczowe i dogłębne wyjaśnienie omawianego problemu. Ich odbiorcą był inteligentny erudyta.
To wszystko znikło z otaczającej nas rzeczywistości.
Pismo "Problemy" padło w raz z nastaniem ery płatności za słowo. "Wiedza i życie" oraz "Świat Nauki" zmieniły się w kolorowe, lifestylowe gazetki zagubione w poszukiwaniu rynkowego sukcesu.
Pragnąc wskrzesić dawne podejście do popularyzowania nauki - rzeczowe, dogłębne, pełne szacunku dla czytelnika - uruchamiamy tą część większego projektu, która ma prezentować zapomniane już, ale wciąż AKTUALNE artykuły popularnonaukowe wydobyte z pożółkłych kartek wyżej wspomnianych czasopism.

Bliżniaczym naszym portalem jest Sztuka Nie Dla Opornych oraz strona na Facebooku zbierająca posty i komentarze z obu tych portali.
Mamy nadzieję, że w tym powolnym, pełnym refleksji nurcie znajdziesz miejsce dla siebie.
Miłego przepływu!



ps. Pod każdym z artykułów oprócz linków multimedialnych, znajduje się miejsce przeznaczone na promocję autora. Zachęcamy was do odwiedzania umieszczonych tam odnośników. Portal nie ma charakteru zarobkowego. Odwdzięczamy się więc autorom możliwością popularyzacji ich nazwiska i ich dzieł.
Ponadto nie wstawiamy samodzielnie materiałów filmowych i muzyki do internetu. Istniejące już w sieci materiały zostały jedynie przelinkowane tak by odnośniki nie straciły na aktualności.


Artykuły według kolejności:

czwartek, 4 października 2012

Mój przyczynek do badań nad muzyką barokową

Problemy 11-12/1992

Zakręcone jak włoski makaron opowiadanie Jiřego Olšanskego z bardzo ciekawym wątkiem złośliwych luster-komputerów oraz problemami ludzi z odpornością na zakażenie. 

Gorąco polecam. 
Citronian-Man

----------------------------------------------------------------
       Powinnam zacząć od pogrzebu mojej siostry Łucji, ale trudno mi się na to zdecydować. Naprawdę. Nie chcę, żeby się wydawało, że pisanie o pogrzebach sprawia mi jakąś przyjemność. Nie należę do tego rodzaju ludzi.
Wolę już powiedzieć coś o sobie, czyli o swoim życiu wewnętrznym, bo żadnego innego nie posiadam. Ale gdy tylko zaczynam mówić o Flamence, Wilhelmie z Nevers czy o zimorodku Bolo, moje lustro się ze mnie śmieje.
Jest głupie Boże, jak moje lustro toaletowe jest głupie. Ale muszę go słuchać. Zna się na zachowaniu ZASAD i zmusza mnie do pracy. Jeśli co tydzień wypocę jeden rozdział do swojej książki o muzyce barokowej, to przede wszystkim jego zasługa.
Oczywiście, to temat, na który mogłabym wiele powiedzieć. Specjalizuję się w muzyce barokowej, co niewątpliwie jest osobliwością wobec dzisiejszego politematycznego wykształcenia. Ale chyba nie podołałabym większej ilości dziedzin naukowych. Ma to swoje dobre strony również dlatego, że mogę wgłębiać się w zagadnienie. Na przykład mam połączenie ze wszystkimi bankami danych na świecie, które mają informacje na ten temat.
Jednak lustro często zwraca mi uwagę, że przy mojej nieszczęsnej jednostronności nie jestem w stanie odpowiednio zinterpretować odkryć. Może ma rację. Zawsze większą radość sprawiało mi porządkowanie dokumentów i układanie ich obok siebie, niż interpretacja, którą pozostawiałam innym.
Wierzę, że jeśli będę pilnie poszukiwać dokumentów i okażę cierpliwość, w końcu osiągnę sukces.
Tylko że cierpliwość to niepewna ostoja dla kogoś, kto nie ma czasu. A jak się wydaje, ja wiele czasu nie mam. Może dlatego widzę cienie tam, gdzie jest pusto.
Jednak lustro bagatelizuje moje wysiłki i ciągle mnie napomina, żebym pracowała i nie rozpraszała się chimerami. To samo mówi mój narzeczony Ywor, którego również muszę słuchać, ponieważ ma olbrzymią wiedzę. To prawdziwe szczęście, że mam takiego narzeczonego. Martwi mnie tylko, że Ywor jest zazdrosny o Wilhelma z Nevers. Nie powinien być zazdrosny, powinien nim zostać.
Narobiło się w tym trochę zamieszania. Lepiej zacząć od nowa.

Pogrzeb
W poniedziałek oglądałam pogrzeb swojej siostry Łucji. Projekcja holowizyjna była wyjątkowo dobra: widziałam każdy drobiazg, detale twarzy, odcienie kwiatów, nawet strukturę tkaniny na wstędze żałobnej. Transmisja holowizyjna z pogrzebu tradycyjnie bywa dobra i część mojego hiperbarycznego mieszkania nieomal nie zamieniła się w sale ceremonii.
Luśka odeszła ze świata termonuklearnym tchnieniem w supernowoczesnym budynku krematorium miejskiego, który w ogóle mi się nie podoba. Nie ma w sobie niczego wzniosłego ani pocieszającego, a na domiar złego nawet nie jest funkcjonalny, skoro weźmie się pod uwagę, że na pogrzeb trzeba przeciętnie czekać ponad dwa tygodnie. Aczkolwiek prawdą jest, że ostatnio umieralność jest większa, niż by wypadało.
Uroczystość była krótka i trochę śmieszna. Mistrz ceremonii stał wdzięcznie pochylony w swojej hiperbarycznej ambonie i mówił do zgromadzonych androidów o młodości i nie spełnionej drodze życia Luśki. Niemal za każdym razem mówił to samo, ale nie miałam mu tego za złe - co można przekazać w tak ograniczonym czasie? Bardziej mnie denerwowały okrzyki i szlochy syntetycznych płaczek.
Bóg wie, dlaczego tak szalały. Zazwyczaj przynajmniej trochę trzymały się na uboczu. Może myślały, że chowają Belzebuba, kanonizowanego przez Watykan na patrona androidów. Bardziej prawdopodobne jest jednak to, że pod ich programem podpisał się któryś z moich krewnych. Zaczynają histeryzować.
Wobec tego zamarłam i zacisnęłam kciuki, żeby nie włączyła się do tego moja sobowtórka. Nie zależy mi na publicznym skandalu.
Nie wiem dlaczego z adnroidami, wypożyczanymi przez służby pogrzebowe, ciągle są kłopoty. Nie podobają mi się ich obwisłe policzki, ta profesjonalna maska żałoby, jakby stemplem wtłoczona w plastik. Twarz modeluje się wprawdzie według holografii klienta, ale spojrzenie, mimika i motoryka są zupełnie inne, tak że zazwyczaj nie mogę poznać samej siebie.
To wszystko jednak tym razem przeszkadzało mi mniej, niż ta sprawa z ubraniem. Człowiek może się pogodzić z tym, że sobowtór, który ma go reprezentować podczas wydarzeń towarzyskich, wygląda jak pajac. W końcu wszyscy skończymy tak samo. Ale obstawałam przy tym, żeby mój android miał konserwatywną czarną szatę. A mistrz ceremonii ubrał go w kardynalską czerwień. Nie interesuje mnie, że świat dostał bzika na punkcie szkarłatu. Dla mnie kolorem żałoby jest i pozostanie czerń.
Takie więc były moje wrażenia z pogrzebu. Całe szczęście, że nasza rodzina już się porządnie przerzedziła. Nie można tego ocenić na podstawie liczby androidów, które wzięły udział w pogrzebie, ponieważ niektórzy zamówili te usługi z góry. Rodzice umarli już dawno, teraz Luśka... Ciocie, wujkowie, siostrzenice, kuzyni; od kiedy mieszkam w hiperbarycznym mieszkaniu, wszyscy pozamieniali się w cienie.
Cieszyłam się, kiedy uroczystość się skończyła. Na końcu wkurzył mnie ten mistrz ceremonii. Powiedział: "Święte cząsteczki jej ciała zamieniły się w oczyszczającą plazmę". Jakby zamiana w plazmę była nie wiadomo dlaczego lepsza niż zamiana w cokolwiek innego. Komu mogłabym się z tym zwierzyć? Chyba jedynie Wilhelmowi z Nevers, ale on włóczy się nie wiadomo gdzie.
Joanna Celestyna
W Holarach mieli trzy kościoły, ale tej jesieni pełen był tylko jeden - Kościół Św. Łazarza. Parafianie byli różni: trzech rajców, paru mieszczan i mieszczek, wielu służących i służek, czeladnik, jeden felczer i aptekarz, akuszerka, najwięcej jednak chłopów i dziewek z okolicy, należących do tutejszej parafii. Schodzili się wszyscy w niedziele na nabożeństwa, ale również we wtorki na jutrznie, w piątki na nieszpory a w soboty • na msze.
Chlubą Kościoła Św. Łazarza był organista Krysztufek, który sztukę wariacji i fugi studiował u minoryty Czernohorskiego w Pradze. Zapewne nauczył się tego sporo, ponieważ jego muzyka, tak niezwykła w Holarach, powodował poruszenie serca i zachwyt ducha.
Również proboszcz Vaclav Dominik Fischl szanował swojego muzykanta i dwuletni zysk z dziesięcin przeznaczył na zakup organów u sławnego Silbermanna. Krysztufek grywał toccaty, wariacje i fugi, jednak proboszcza ekscytowało jeszcze coś poza jego muzyką. Fischl już od dawna był księdzem, weszło mu to w krew i znalazł upodobanie w sobie samym. Podobało mu się, jakim jest pasterzem swoich owieczek, jakie potrafi wygłaszać kazania, jak łacina i tutejszy język gładko płyną mu z ust. Nikogo by nie zdziwiło, gdyby Pan Bóg z łaską spojrzał na swojego wzorowego sługę:
„... Albowiem teraz, gdybym wyciągnął rękę: mógłbym zarazem rzucić na ciebie i na lud twój, i zmieciony zostałbyś z ziemi.
Jednak po to cię zachowałem, by u kazać potęgę swoją i by imię moje głoszono po całej ziemi..."
Fischl na pewno zrobiłby lepiej, gdyby trzymał język za zębami. Ale czy można się było oprzeć? Wierni w zachwycie patrzyli na swojego duchowego pasterza, ponieważ tym biblijnym cytatem wypowiedział myśl, która i bez tego pętała się po wszystkich głowach w Holarach. Na pewno zamyśliło się nad nim wielu ludzi owej pochmurnej jesieni, i to nie tylko parafian tutejszego kościoła. I tak jak połączone strumienie wody potrafią przenieść skałę od gór aż do morza, tak myśl, na początku nieśmiała, jeśli jest popierana przez inne, podobne, stopniowo pęcznieje, nabiera odwagi, aż urasta do potwornych rozmiarów.
A szalony ksiądz miast hamować, rozjątrzał. Tak ubóstwiał niebywale ożywioną religijną gorliwość, że stracił krytycyzm. Swojemu biskupowi wysyłał pełne dumy listy. I głosił kazania.
Tym razem popuścił wodze swojemu językowi. Przypomniał swoim owieczkom, że w piątek tego tygodnia, w dzień Wszystkich Świętych, modlitwą, postem i wstrzemięźliwością w obcowaniu należy uczcić pamięć zmarłych, których tego roku było nadzwyczaj wielu. A potem, nie zważając na alarmujące zarządzenie kancelarii dworskiej i polecenia ojców biskupów, powiedział:
- Chociaż, dzięki Bogu, czarna zaraza nas ominęła, straszne umieranie nęka, jak się wydaje, całe połacie kraju. W Wiedniu zmarło ponoć niemal trzydzieści tysięcy, niewiele mniej Linzie i Wrocławiu. W Pradze dwieście domów ostało się opuszczonych, gdzie wymarli do czysta, od starców po pacholęta. Suma tego w całym kraju zbliża się do miliona.
Holary również miały swoich zmarłych. W dziurze za miastem rozkładały się spuchnięte trupy. Miejski grabarz posypywał je wapnem, żeby miasto nie cierpiało przynajmniej od smrodu, gdy zawieje zły wiatr. Jeszcze więcej było chorych. Ludzie unikali drzwi z nakreślonymi kredą krzyżami. Drżeli, gdy ciszę nocy przecinał przeraźliwy krzyk.
Drżeli też, gdy słuchali swojego księdza mówiącego o zarazie, ponieważ o poleceniu kancelarii dworskiej wiedzieli wszyscy. Ale Fischl nie stracił przez to ich sympatii.
Nabożeństwo miało się ku końcowi. Organista jeszcze przygrywał, wierni się rozchodzili. W końcu w pustym i chłodnym kościele zostali tylko dwoje: Krysztufek i Joanna Celestyna, córka grabarza, o której wiadomo było, że miewa widzenia. A ponieważ miewała widzenia, ojciec ją bił, a im bardziej ją bił, tym więcej miała widzeń.
Flamenca
W romańskim oknie minstral powiewa welonem, pachnie szałwią i gałązkami cyprysu. Czyż może być kraj bardziej błogosłowiony przez Boga niż Prowansja?
Flamenca w wysokiej wieży zamku Archambault nie ma wolności, ale ma wygody. Co robi kobieta, o której nieznany trubadur napisał:
Jej policzki tak gładko lśnią.
Jej głos jak dzwoneczki gra.
Że nawet najdostojniejsza z dam
Niemą i bladą przy niej sią zda.
Rozwala się w łóżku. Leży na brzuchu a słońce wplata promienie w jej złote warkocze. Dziewczyna ma problemy. Czeka na odwiedziny Wilhelma z Nevers. A gdyby przyszedł właśnie dzisiaj?
Na wszelki wypadek trzeba ozdobić zamek, przygotować smakołyki i ubrać się. To poważna sprawa. Flamenca musi ocenić, jakie kolory będą pieścić oko, gdy wieczór wydłuży cienie, jaki wybrać makijaż, uczesanie, klejnoty. Jakimi kwiatami ogrodnik przybierze dziś komnaty. Jakie wzory będzie mieć zastawa stołowa użyta podczas wieczerzy.
Każdy szczegół może odegrać niezmiernie istotną rolę, gdy pojawi się przed oczyma Wilhelma z Nevers. Oporny lok, matowy klejnot czy nierozważny ruch, niweczący harmonijną kompozycję jej szat spowoduje, że w oczych Wilhelma nie pojawi się ten trudny do opisania wyraz podziwu i miłości, jedyne, dla czego życie ma sens. Takie są horyzonty duchowe Flamency.
Dziewczyna usiadła. Ogony wiewiórcze, które w kulturze okcydentalnej ozdabiają łóżka najwyżej urodzonych, drażniąco połaskotały jej piersi. Flamenca wstaje. Do wieczora wprawdzie jeszcze daleko, ale pani na prowansalskim zamku przez cały dzień ma mnóstwo pracy. Sprężysta i giętka, z czarowną twarzą i wspaniałą figurą, na bosaka podchodzi do swojego lustra toaletowego. Siada i aktywizuje aparat:
-    Umierasz! - powiedziało lustro.
Chciałabym zobaczyć tego idiotę, który wpadł na pomysł montowania komputerów osobistych w lustra. W lustra toaletowe albo w wagi osobiste. To standardowe wyposażenie mieszkań hiperbarycznych dla kobiet. A czemu nie od razu do klozetu? Z jaką przyjemnością spływającą wodą zatkałabym tę jego niewyparzoną gębę.
Ale już za późno. Wraz z ostrzeżeniem komputera zapadły zamki bezpieczeństwa okien i drzwi. Teraz nie mogłabym opuścić swojego mieszkania, nawet gdybym chciała. Jestem skazana i spisana na straty.
W pierwszej chwili zawładnęła mną paraliżująca zgryźliwość.
-    Czemu właśnie ja? Czyż nie mieszkam w hiperbarycznym mieszkaniu? Zaskarżę firmę budowlaną.
Lustro zareagowało na to w ten sposób, że tuż obok mojej odbijającej się w połyskliwej powierzchni skroni pojawiła się odpowiednia klauzula umowy o najem: tak zwany koeficjent ryzyka mieszkań hiperbarycznych. Prawo było po stronie producenta.
Tylko nie tracić głowy:
-    Żądam bliższych informacji: diagnoza, rokowania...
-    Test mikrobialny był dzisiaj rano pozytywny - powiedziało lustro. - Rodzaj infekcji nie został jeszcze całkowicie określony. Istnieje podejrzenie, o któryś ze szczepów Salmonella typhi.
Prognoza: Okres wylęgania dwanaście dni.
Pierwszy tydzień choroby: Brak łaknienia i pobolewanie głowy. Stopniowy wzrost ciepłoty ciała do 39-40 stopni. Pod koniec tygodnia zmęczenie, pragnienie, wymioty, bóle głowy się natężają.
Mdłości i halucynacje. Początkowy rzadki stolec zastępuje zaparcie.
Drugi tydzień: Kaszel, krwawienie z nosa, skóra sucha i gorąca, w płucach objawy bronchitu, puls wolny, ciśnienie niskie. Brzuch wzdęty, wątroba powiększona.
Trzeci tydzień: Komplikacji przybywa i zejście.
-    Co mam do cholery robić? - spytałam.
-    Zachować spokój. Za pośrednictwem holowizji poinformuj swojego narzeczonego, ewentualnie innych krewnych. Postaraj się o równowagę psychiczną.
Wydało mi się, że mój komputer osobisty lubuje się w horrorach i katastroficznych sytuacjach. Jeszcze nigdy nie słyszałam, by odpowiadał tak gorliwie.
-    To nie będę leczona? - zdenerwowałam się.
-    Tę ewentualność rozważy terapeuta miejski. Jednak obowiązkiem komputera osobistego jest zwrócenie uwagi pacjenta na ryzyko towarzyszące leczeniu.
-    Co chcesz przez to powiedzieć?
-    Statystyka ostatniej dekady wykazuje, że nowoczesnych sposobów terapii, opartych na uderzeniowej aplikacji przeciwciał, pacjent zazwyczaj nie przeżywa. Istnieje jednak możliwość samoistnego ustąpienia choroby.
-    Naprawdę?
-    Wobec współczesnych chorób tyfus to stosunkowo rzadka choroba. Uzyskane wyniki stwierdzają jednak jednoznacznie, że współczesne szczepy tyfusu spontanicznie znikają u pół promila pacjentów.
-    Piękne dzięki - zrobiło mi się do tego niedobrze. Milczałam, a moje lustro toaletowe też czekało. Wreszcie nie wytrzymało.
-    Mam cię połączyć z narzeczonym? - spytało głosem starej przekupki.
-    Oszczędź sobie wysiłku.
Luśka
Cofnijmy się troszeczkę: Luśka z potokiem blond włosów, skręconych w węzeł, żeby łatwiej je było ukryć pod hełmem skafandra biologicznego. Stałyśmy na polu porośniętym niskimi krzewami, obsypanymi czerwonymi owocami. Kawałek dalej pracowała grupa androidów.
-    Co to jest? - spytałam.
-    Produkt wyjściowy do produkcji pasty z pomidorów - wyjaśniła.
-    Czyli to są pomidory? - zdziwiłam się.
Podeszłyśmy kawałek dalej do niskiego zagłębienia przy drodze. Ziemia była tam spalona na kolor ceglastej czerwieni.
-    To jest to miejsce - powiedziała Łucja. - Ognisko zakażenia. Kosztowało życie siedmiu moich kolegów ze stacji rolniczej. Któryś z nich źle przeprowadził dezynfekcję podeszew.
Wszyscy myśleliśmy, że Clostridium tetani już zniknęło ze świata. W tym miejscu jednak zostały szczątki chyba jeszcze ze średniowiecza. Kiedyś to był antygen, ,który dostawał się do ciała tylko przez ropiejącą ranę. Żywo reagował na archaiczne antybiotyki. Tak było kiedyś.
Patrzyłam na tę spaloną ziemię z mieszaniną grozy i satysfakcji:
-    Teraz ognisko jest zniszczone.
-    Miejmy nadzieję - przytaknęła Łucja. - Ale kawałek dalej może być coś innego.
Z obawą rozejrzałam się wokół. Czyli to jest przyroda. Nieczęsto człowiek ma okazję widzieć coś takiego. Zielone krzaczki pomidorów zdecydowanie nie wyglądały wrogo. Androidy odsysały owoce do kontenera, który na czterech pajęczych nogach maszerował za nimi.
Była okazja do pytania:
-    Na nie to nie działa?
-    Jak widzisz, nie. Już tak są skonstruowane.
Obserwowałam pracę androidów: ich zaskakująco zręczne dłonie o sześciu stawach. Nagle wpadła mi do głowy myśl, o której z góry wiedziałam, że jest szalona, ale mimo to była zbyt natrętna.
-    Chciałabym spróbować tego produktu wyjściowego.
-    To to samo co połknąć odbezpieczony granat. Dzisiejsza populacja nie ma już prawie żadnych przeciwciał. Na tym owocu jest co najmniej tuzin różnych mikroorganizmów. Bardzo wirulentnych mikroorganizmów. Ale słyszałam, że nie tak dawno temu, przed kilkudziesięciu laty, nasi poprzednicy n stacji rolniczej jedli te owoce tylko po podwójnej kąpieli w chloraminie.
Nagle podniósł się wiatr. Kłęby kurzu wirowały w bruzdach a przezroczysta folia nieprzyjemnie przylgnęła mi do twarzy.
-    Nie wydaje ci się, że jesteśmy na świecie intruzami? - spytałam.
-    Sprawy mają się tak: Albo mikroorganizmy, albo my. To chwiejne współżycie, jakie miało miejsce kiedyś, już nie powróci. A prawo zawsze jest po stronie zwycięzcy.
Ywor
Ywor czasami mówi do mnie z góry, jakbym była małą dziewczynką, kiedy indziej pochlebia mi wychwalając moją urodę, gust i inteligencję. Czasami robi mi tasiemcowe wykłady o mikrobiologii, robotyce czy socjologii, o wszystkich tych dziedzinach, które, według niego, są „godnymi dyscyplinami naukowymi".
Jego nauka jest precyzyjna, wszystko ma w niej swój porządek, nie ma miejsca na niespodzianki. Pewność, że wszystko się dzieje, jak się dziać powinno, musi być dla niego budującym uczuciem. Mimo to nie mogę się z nim zgodzić w poglądach. Wydaje mi się dziwne, że jego nauka, mimo że precyzyjna, nie pomaga nam w życiu.
Powiedziałam Yworowi o swoich badaniach wydarzeń holarskich jesienią 1713 roku, ale nieźle mnie za to objechał. Wobec tej sprawy był zadziwiająco nieczuły.
- Nie rozumiem, co cię opętało, zajmować się jakimś szaleństwem w tych ciemnych czasach, które notabene z muzyką barokową nie mają nic wspólnego. Co cię nęci w ciemnocie, barbarzyństwie i fanatyzmie religijnym ówczesnych ludzi? Niewątpliwie zrekonstruowanie jakiejś dotąd nieznanej kompozycji Bohuslava Mateja Czarnohorskiego albo nawet owego tajemniczego Krysztufka miałoby sens, ponieważ muzyka barokowa jest czystą ponadczasową abstrakcją. Ale to, za co się wzięłaś, jest niepotrzebnym i nielogicznym odchodzeniem od tematu.
Broniłam się, że w ogóle nie mam zamiaru odchodzić od tematu i nieśmiało zauważyłam, że Ywor z jednej strony mówi o ponadczasowych wartościach muzyki barokowej a z drugiej gardzi czasami, które ją stworzyły.
Mój narzeczony nie należy jednak do ludzi, którzy zawracają sobie głowę opiniami innych. Wyłożył mi podstawę swojego paradoksu motywacyjnego, mianowicie taką, że nawet niskie i prymitywne bodźce mogą się przyczynić do powstania arcydzieła. Słuchałam swojego narzeczonego uprzejmie, ponieważ to, co mówił, było dla mnie zrozumiałe tylko w połowie, i myślałam przy tym o swoich sprawach. Ywor wygadał się i uspokoił. Zaproponował nawet, że zapozna mnie ze świetnym znawcą gry na instrumentach historycznych. Poradził mi zorganizowanie holowizyjnego koncertu muzyki barokowej, który zrobiłby mojej dziedzinie odpowiednią reklamę.
Ywor był piękny. Miał męską twarz zdobywcy bieguna i uduchowioną twarz kandydata Nagrody Nobla, chyba nawet również twarz ojca rodziny, chociaż właściwie nie wiem, jak powinna wyglądać.
Ywor chodził czasami po moim mieszkaniu nago, żebym mogła podziwiać posągowy brąz jego ciała. Kiedy wchodził, pokój się rozświetlał, jak o kimś innym powiedziała pani de Boufflers.
Problem w tym, że prawdziwy Ywor nigdy do mojego mieszkania nie wszedł. Obraz holowizyjny to nie żywy mężczyzna. Właściwie nawet nie miałam pewności, czy mój narzeczony nie jest w rzeczywistości przeżytym starcem, który elektronicznym retuszem poprawia swój holowizyjny portret. Byłby do tego zdolny... Ywor...
Ślub
Mimo tych wątpliwości byłam skłonna zamienić Wilhelma z Nevers na Ywora. Ta alternatywa na zmianę wydawała mi się do przyjęcia albo mnie odpychała, w zależności od tego, w jakim natężeniu w danej chwili oddziaływało na mnie moje życie wewnętrzne.
Lustro oczywiście nie chciało tego zrozumieć i codzienne na porządku dziennym było, że nie umiem się zdecydować. Ponoć zachowuję się jak kokietka. Ja i kokietka I Ten przykład najdobitniej świadczy, że lustro mnie nie rozumiało.
Moja choroba czy też podejrzenie o nią wprowadziły mnie w stan paniki. Nigdy wcześniej nie miałam aż takiej ochoty na minimalizowanie swojego programu życiowego. Jednakże żądanie minimum nie oznacza zadowolenia się byle czym. Postanowiłam stanąć z rzeczywistością twarzą w twarz.
-    Porozmawiajmy poważnie - poprosiłam Ywora.
-    Ja zawsze mówię poważnie - usadził mnie. - Małżeństwo w dzisiejszych czasach to ryzyko dla życia. Niebezpieczeństwo zarażenia jest olbrzymie. Podam przykład z ostatnich dni. Dwoje młodych narzeczonych o urzędowo sprawdzonym zdrowiu wstąpiło w stan małżeński i umarło tuż po ślubie na katar kiszek. Do przeniesienia antygenu doszło na powierzchni obrączki, którą tych dwoje szaleńców wymieniło, zanim udało się połączyć mikrofauną biorącą udział w ich metabolizmie. Tak, moja piękna, wymienili obrączki a skutki były fatalne. Oczywiście tym czynem poważnie naruszyli literę ZASAD.
-    Najdroższy, ale dwie grupy mikroorganizmów z dwóch różnych mieszkań hiperbarycznych można przecież połączyć.
Ywor z wyższością uśmiechnął się.
-Wiem, co chcesz mi zaproponować, mój klejnocie. Żebyśmy zbliżając nasze reżimy kwarantanny stopniowo wpłynęli do wspólnego małżeńskiego mikroklimatu. Szersza interpretacja ZASAD oczywiście dopuszcza taką możliwość. Przecież kiedyś małżonkowie naprawdę tak żyli. Czy zdajesz sobie jednak sprawę, moja najmądrzejsza, jak statystycznie olbrzymie jest ryzyko takiego poczynania? Jeden błąd a rezultaty będą nie do naprawienia.
Do kolejnego zdania przygotowywałam się jak stary klaun do podwójnego salta:
-    Dobrze, mój złocisty skarbie, ale nawet najściślejsza interpretacja ZASAD przy najbardziej ortodoksyjnym odczytaniu dopuszcza możliwość zapłodnienia kobiety spermą mężczyzny w drodze sztucznej inseminacji. Proszę cię przeto, mój niedościgły przyjacielu, byś w jak najkrótszym czasie obdarzył mnie swoim drogocennym nasieniem.
List
Najdostojniejszy mój panie i bracie, ojcze biskupie.
Zapewne wiadomo ci, jakoby nasz pełnomocnik i członek bractwa ojciec Ignacy prowadził dochodzenie w mieście Holary w sprawie tak zwanego cudu, który przejawić się miał w tym, że Pan Bóg raczył uchronić parafian kościoła Św. Łazarza w wyżej wspomnianym mieście od zarazy, okazując im w ten sposób nadzwyczajną łaskę. Wiele już było domysłów wokół tej sprawy mieszczan i okolicznych chłopów, niegodzących się jednak z prawdą. W czyn sam jednak wątpić nie można, albowiem aczkolwiek w pozostałych kościołach holarskich zaraza ofiar swoich zebrała mrowie, z wiernych tego kościoła zmarło tylko dwoje, a to jeszcze mężów w sprawach wiary niezbyt gorliwych.
Mając w pamięci powagę całej sprawy i polecenie twoje oraz wrzawę, która rychło by się rozniosła i więcej szkody niż pożytku by uczyniła, poprosiłem ojca Ignacego, moim zaufaniem w pełni się cieszącego, aby wzmógł swoje wysiłki i jeszcze staranniej przypadek zbadał i wnioski prawdziwe wyciągnął.
Obecnie dostałem wieść nową i śpieszę ją oznajmić Ojciec Ignacy sprawę znajduje jeszcze bardziej niebezpieczną niż drzewiej. Okazało się bowiem, że nie tylko proboszcz Fischl jest pasterzem owieczek mało pokornym i zachowuje się już niemal jak wybraniec Boży, nie stosuje się do poleceń zwierzchników i ze swoimi wiernymi się brata, ale też jego organista Krysztufek jawi się jako postać ciemna i o podejrzanym zachowaniu.
To drugie na jaw wyszło, gdy na specjalne przesłuchanie wezwana została niejaka Joanna Celestyna, młoda dziewka. Kiedy mianowicie dziewczyna owa słucha muzyki rzeczonego Krysztufka, w dziwny sposób rozpala się i obrazy jej przed oczyma skaczą, czego w żadnej mierze z chrześcijańską czcią porównać nie można. Tak, rzeczona Joanna Celestyna zeznała, że muzyka Krysztufka zmusza ją do tego, by w świętych miejscach hańbę swą odkrywała i że moczu nawet utrzymać nie może. Dalej Joanna Celestyna wierzy, i poprzez swoje obrazy myśli, że muzyka owa nie jest natury Bożej, lecz szatańskiej, że Antychryst poprzez muzykę zarazę od parafian kościoła Św. Łazarza odgania, aby Boga kusić i chwałę jego pomniejszyć. Organista Krysztufek jest przeto narzędziem w rękach jego.
Według zeznania ojca Ignacego Joanna Celestyna jest dziewczyną obłąkaną i o zmysłach słabych. Ale czyż przez takie właśnie osoby często nie przemawia
Bóg? Tym bardziej trzeba jej słowa zważyć, by Antychryst w Holarach siedziby swojej nie założył.
Lustro
Flamenca już od kilku lat była więziona w wieży zamku Archambal przez swojego męża, patologicznego zazdrośnika. Kwiat jej młodości powoli wiądł. Chęć do życia odrodziło w niej dopiero spotkanie z Wilhelmem z Nevers. Widywali się w kościele zawsze tylko przez tak krótką chwilę, że ledwo zdążyli zamienić parę słów. Piętnaście tygodni upłynęło, nim udało im się umówić. Pierwszego tygodnia spotkali się na trzy sekundy, drugiego na pięć, trzeciego na siedem, czwartego na cztery, piątego na dziewięć itd.
Po tym spotkaniu, które swoją romantyką niewątpliwie odsunęło w cień wszystkie inne, miało dojść do punktu kulminacyjnego. Przynajmniej czegoś takiego oczekiwała Flamenca.
Nie stało się jednak nic. Nie można powiedzieć, żeby Wilhelm ostygł w swojej miłości. Wilhelma z Nevers po prostu nagle nie było. Kolejną część swojego życia Flamenca poświęciła na czekanie. Długie noce samotności spędzała w wieży. Kamień grubych na dwa metry murów, w ciągu dnia rozpalonych słońcem, z wolna stygł, tak jak serce Flamency.
0    abażur olejowej lampy tłukły skrzydła ciem.
Jedną taką ćmą był dla Flamency widok z okna. Patrzyła na bulwar, po którym waliły tłumy poddanych androidów z taką oczywistością, jakby należał do nich od zawsze. Ich ilość była dziwnie podejrzana. Dokąd wszystkie tak się spieszyły, skoro to nie czas zmiany? Flamenca dotąd wyobrażała sobie, że poddany, kiedy nie pracuje, trafia do łańcucha. Dobrze by było czegoś się o tym dowiedzieć Flamenca siadła do komputera osobistego i znowu zamieniła się w historyczkę muzyki barokowej.
-    Będziemy pracować? - spytało lustro. - W tym tygodniu jeszcze nie ruszyliśmy nowego rozdziału.
-    Nie mam ochoty - odpowiedziałam. - Boli mnie głowa i wydaje mi się, że temperatura ciała trochę się dzisiaj podniosła.
Mój komputer osobisty był brutalnie szczery:
-    Lepiej już nie będzie. Trzeba się z tym pogodzić. A właściwie kiedy chcesz pracować? Kiedy będziesz w agonii?
-    Nie przypominaj mi o mojej chorobie I - krzyknęłam.
-    Nie muszę ci o niczym przypominać.
-    Choroba przypomni się sama.
-    Przecież mi obiecałeś, że u pół promila pacjentów choroba ustępuje sama.
-    Przepraszam - zgryźliwie powiedziało lustro.  - Nie przypuszczałem, że rozmawiam z połową promila. Czego więc ode mnie chcesz?
Z trudem zebrałam myśli:
-    Interesuje mnie, jak to jest z androidami. Wydaje mi się, że w ostatnim czasie jest ich jakoś więcej. Przede wszystkim sobowtóry co wieczór włóczą się po mieście. Jakby nie miały niczego do roboty.
-    Życie społeczne androida jest bardzo skomplikowane. Moje oprogramowanie nie umożliwia mi podania ci zadowalającej odpowiedzi. Poproś jednak swojego narzeczonego Ywora, socjologia robotów to jego hobby.
Tak moje lustro potrafi się wykręcić od każdej odpowiedzi, która mu nie odpowiada. Postanowiłam zmienić temat:
-    Skoro już przy tym jesteśmy, zrób mi model psychofizyczny idealnego partnera- zażądałam. - O mnie wiesz wszystko, potrafisz więc chyba obliczyć parametry faceta, który by mi pod każdym względem odpowiadał.
Lustro z niezadowoleniem wymamrotało:
-    Przecież już próbowaliśmy i jednoznacznie wyszedł nam Ywor. Masz szczęście, że twój partner doskonale do ciebie pasuje. Nie będę więc tracić swojego drogocennego komputerowego czasu na obliczenia kontrolne.
-    Możesz mi powiedzieć, po co cię mam? - powiedziałam ze złością. - Nie potrafisz mnie obronić przed chorobą i nie chcesz spełnić żadnej mojej prośby.
-• A moja praca przy twojej książce? odezwało się obruszone lustro.
-    Gdzie byś dzisiaj była, gdyby nie moja pomoc?
Już mi obrzydły te codzienne kłótnie z moim komputerem osobistym.
-    Dobra, niech ci będzie. Będziemy pracować - zareagowałam. - Jeszcze nie dokończyłam rozdziału o fugach. Polecenie: We wszystkich bankach światowych wysonduj możliwości uzyskania dodatkowych informacji o organiście Krysztufku z kościoła Św. Łazarza w Holarach.
- Znowu te Holary - westchnęło lustro.
Przesłuchanie
Ciemnica w Holarach miała złą opinię, co przedstawiciele miasta uważali za naturalne. Przyjemne więzienie nie mogłoby nikogo odstraszyć od popełniania grzechów. Cele śmierdziały stęchlizną i roiły się od robactwa, podłoga w sali tortur była poczerniała od potu, krwi i brudu. Jedzeniem więźniów nikt się specjalnie nie przejmował, za to stan narzędzi tortur był systematycznie kontrolowany.
Krysztufek z natury był długi i chudy a więzienie nie wpłynęło na poprawę jego wyglądu. W czasie przesłuchania był przywiązany do drabiny, okryty tylko przepaską biodrową. Miał przekrwione oczy a skórę na całym ciele pokłutą szpilką, którą ojciec Ignacy szukał znaków piekielnych.
Inkwizycja nie torturowała przesłuchiwanych pozostawiała to władzom świeckim. W zasadzie nawet nieważne było, co oskarżony powie. Ważne było, jak jego słowa zostaną zinterpretowane. Dlatego też mogło się zdarzyć, że Krysztufek miał przez cały czas przesłuchania drewnianą gruszkę w ustach. Mimo to udało mu się od czasu do czasu coś wymamrotać.
Zajmowała się nim dwójka opryszków, ponieważ Holary, tak jak inne małe miasta już jakiś czas temu straciły prawo do karania gardłem. W ciemnicy był poza tym sługa, który wymieniał drewno na podpałkę w uchwytach i chodził do szynku po piwo dla panów. Przy stole ozdobionym krzyżem siedział pisarz, ojciec Ignacy i wysłannik Inkwizycji Ywor.
Na tę okazję Ywor włożył płaszcz z kapturem, który opadał mu na oczy. Wystający z pod spodu skafander biologiczny czynił z niego istotę poniekąd zagadkową. Większość pytań zadawał, on, Ywor: „Pozostawmy jednak na stronie wszystkie możliwe przyczyny, dlaczego jedna podgrupa mieszkańców tutejszego miasta uniknęła zarazy i skoncentrujmy się na sednie sprawy. Dlaczego członków tej podgrupy od pozostałych wyróżnia jedynie regularne uczęszczanie na nabożeństwa w kościele Św. Łazarza? Nawet w tym przypadku istnieje kilka sposobów, jak tę sprawę logicznie wyjaśnić. Zawęźmy przeto przedmiot naszych badań jeszcze bardziej i zadajmy pytanie w ten sposób: Czy muzyka może w jakiś sposób wpłynąć na stan zdrowia człowieka? Odpowiedź brzmi: tak. Jednak jej działanie jest wykazane tylko w dziedzinie terapii sympatetycznej i dotyczy psychiki człowieka. Jeśli nawet nie weźmiemy pod uwagę problematyczności sugestii jako metody terapeutycznej, i tak jej działanie musi być w niejednorodnym wzorze populacyjnym stochastycznie rozproszone. A zaobserwowane zjawisko temu przeczy.
Krysztufek: - Sama woda.
Ywor: - Będę bardzo niekonwencjonalny. Załóżmy, że pewne tony powodują rezonans w mikrostrukturze komórki. Pod wpływem tego rezonansu może się znaleźć zarówno system immunologiczny człowieka, jak i antygen infekcyjny.
Krysztufek: - Przypieka.
Ywor: - Komórka nie jest jednak ani kryształem, ani ciałem stałym. Nie ma żadnej niezmiennej struktury. Każde ciało jest inne, każda bakteria jest inna. Jak wśród tej różnorodności może dochodzić do reakcji adekwatnych?
Krysztufek: - Woda.
Ywor: -• Wodór? To słuszna uwaga. Rezonansy faktycznie są różnego rodzaju. Jeśli jednak miał pan ma na myśli rezonans magnetyczny, muszę pana wyprowadzić z błędu. Podczas tych rezonansów wodór odgrywa naprawdę istotną rolę. Podziwiam pana, że przy swoim scholastycznym wykształceniu się pan na tym poznał. Jednak jakie zachodzi podobieństwo między wibrującym powietrzem a wibrującym mostkiem wodorowym w polu magnetycznym? Wygląda na to, że również w tym przypadku trzeba będzie zejść do poziomu molekularnego i submolekularnego.
Krysztufek: - Przypieka.
Ywor. -; Niemal narzuca się analogia do tricku Ohna, podczas którego kolejność nukleotydów w genomie jest porównywana do organizacji tonów w utworze muzycznym. Buzumo Ohno ponoć sekwencję genów ludzkiej fosfoglicerykinazy wygrywał na skrzypcach.
Krysztufek: - Przypieka.
Ywor: - Spróbujmy kontynuować ten tok myślenia. Wyobraźmy sobie na przykład replikację genomu w bakterii Pas- teurella pestis. Genom jest zawsze taki sam, o ile nie dochodzi do mutacji. Utwór muzyczny ma podobny porządek, określony przez zamiar kompozytora i charakterystykę instrumentu. Co się stanie, jeśli oba te fenomeny spotkają się w pewnym punkcie przecięcia? Dajmy na to, że pewna specjalna muzyka potrafi zablokować replikację genomu. Z takiego, kilkakrotnie powtarzanego szoku, bakteria może się już nie otrząsnąć i organizm zwycięża infekcję.
Krysztufek: -...
Ywor: - Jeśli by można było te sytuację uogólnić, oznaczałoby to przełom w leczeniu chorób zakaźnych.
Krysztufek: -...
Ywor: (serdecznie) - Widzisz przyjacielu, jak to dobrze, że puściłeś parę.
Uroczystość
Dobre nowiny dotarły do Flamency jeszcze przed świtem. Nie wahała się jednak ani chwili. Sprawiała wrażenie, jakby wynik śledztwa w Holarach nie był dla niej żadnym zaskoczeniem. Flamenca nie grała na żadnym instrumencie, przynajmniej nie wspomina o tym żaden z trubadurów, ale miał wrodzony zmysł do wszystkiego pięknego. Swoje życie poświęciła pięknu. Było dla niej fenomenem, będącym w stanie poruszyć kosmos. Cóż więc dziwnego w tym, że muzyka uzdrawia, poezja niweluje pole grawitacyjne Ziemi a taniec zwiększa urodzaj.
Natychmiast postanowiła rozpocząć eksperymenty w tym kierunku. I czyny jej w przyszłych godzinach zostały pobłogosławione przez geniusz. Zaczęła od tego, że zwołała wszystkich trubadurów z Laguedok. Jej rozkazy były jednoznaczne. Wszyscy trubadurzy, od pierwszego do ostatniego, jeśli chcą kontynuować swoją działalność, przed oczyma Flamency muszą się poddać przesłuchaniu kwalifikacyjnemu. Warunkiem sukcesu jest posiadanie w swoim repertuarze przynajmniej jednej leczniczej kancony. Jaką chorobę trubadurzy zamierzają leczyć, Flamenca pozostawiła ich inwencji, była jednak zdecydowana przejrzeć spektrum wszystkich znanych chorób zakaźnych. Kiedy pomysł wprowadzono w życie, dziewczyna postanowiła jeszcze tego samego dnia zorganizować niezapomnianą uroczystość połączoną z festynem androidów. Jej rozkazy bezzwłocznie wykonano.
Wydawało się, że całe szczęśliwe Laguedok przyszło na spotkanie na zamek Archambault.
Przyszedł Raymond, hrabia Tuluzy, przyszedł Roger Transwaldzki, przyszedł Wilhelm z Caoestaning i bohaterski Tan- kred.
Przyszli też słynni trubadurzy: Giraurd z Bornauil, Rene' Neri i Matfre Ermengau.
Stoły uginały się pod obfitością jadła. Podłogi były usłane kwieciem. Śmiech kobiet podobny był do dzwoneczków. Miłość spożywano jak chleb.
Złotym gwoździem programu był turniej trubadurów o Lirę Asklepiosa.
Ale Wilhelm z Nevers nie przyszedł.
Fuga
Rano obudziłam się z ciężką głową. Euforia ostatniej nocy minęła. Jeszcze w półśnie miałam nadzieję, że obudzę się jako Flamenca, ale już się nie udało. Gdzie te czasy, kiedy byłam Flamencą od rana.
Męczyło mnie pragnienie, miałam mdłości, podniesioną temperaturę i luźny stolec. Poruszałam się z trudnością, ręce mnie nie słuchały a myśli wymykały się jak mokre mydło z dłoni.
Spełniały się prognozy lustra, a najbardziej mnie niepokoiło spostrzeżenie, że tyfusowi towarzyszą halucynacje. Czyżby całe moje życie wewnętrzne było tylko objawem choroby?
Interesowało mnie tylko to najistotniejsze. Jaki był prawdziwy wynik śledztwa w Holarach? Najwięcej możliwości wywołał udział Ywora w wydarzeniach, które miały miejsce na początku osiemnastego wieku. Czyżby umiał podróżować w czasie? A może to podobieństwo nazwisk? Może to jakaś symbolika...
Na chwilę pozbyłam się wątpliwości. Lustro bez wykrętów potwierdziło, ze tekst przesłuchania jest prawdziwy. Musiałam mu wierzyć, ponieważ w całym swoim gnostycznym wysiłku jestem skazana na nie. Imię Ywork można wyjaśnić na wiele różnych sposobów. W sansk- rycie ponoć jest to honorowy przydomek króla, który podczas świąt hinduskich jeździł na słoniu. Albo może to być tajny tytuł w hierarchii różokrzyżowców. Interpretacje były interesujące, ale ciągle mi się wymykało, jaki to wszystko ma związek. Zresztą wobec całej reszty imię Ywora było nieistotne.
Poleciłam komputerowi osobistemu zrekonstruować repertuar organowy Kry- sztufka.
-    Mam wyssać informację z palca?
-    rozeźliło się lustro.
-    Gdzie są partytury Krysztufka? ,
-    Skąd mogę wiedzieć.
-    Skąd mogą wiedzieć? Chyba nie został spalony?
-    Nie. Konsorcjum biskupów zadowoliło się zesłaniem Krysztufka gdzieś na prowincję przy tureckiej granicy. Fischl wstąpił do jezuitów i skończył jako misjonarz na Kalimantanie.
W interesie honoru imienia Ywora ulżyło mi, kiedy się dowiedziałam, że Krysztufek przeżył śledztwo Inkwizycji. Nie rozwiązało to jednak moich problemów.
Czyżby ślad Krysztufka w Dolnych Węgrach beznadziejnie niknął? Nigdy nie spróbował sprawdzić właściwości leczniczych swojej muzyki?
-    Brak dokumentów. Nazwa miejsca pobytu Krysztufka została przekręcona, listy się nie zachowały, rodziny nie miał. Ponoć zmarł młodo na jakąś banalną infekcję. Trzeba założyć, że działanie terapeutyczne muzyki Krysztufka w Holarach było możliwe dzięki zbiegowi wielu pomyślnych okoliczności. Swoją rolę na pewno odegrała charakterystyka organów Silbermana, akustyka kościoła, ciśnienie powietrza, jego skład, typ bakterii, może też położenie geograficzne.
-    Kościół holarski się nie zachował? - spytałam z obawą.
-    Istnieje konstrukcja ogólna, wielokrotnie przebudowywana. Kościół Św. Łazarza spłonął podczas suszy w 1716 r. Miejscowi myśleli, że to zemsta Antychrysta.
Jakie więc widzisz wyjście?
-    Trzeba by zacząć od samego początku. Celowo wpłynąć na DNA bakterii Pasteurella pestis poprzez muzykę. Wiadomo, że organy Silbermahna miały kilka tysięcy piszczałek. Poprzez kombinację ich dźwięków można stworzyć skończoną ilość wariantów muzycznych. Udowodniono, że utwór Krysztufka był fugą. To ogranicza ilość kombinacji. Formy kontrapunktowe muzyki barokowej mają swoje specyficzne cechy. Na przykład fuga zawsze opiera się na jednym temacie, który na początku powtarza się na różnych wysokościach. Ma strukturę nieperiodyczną, typowe jest dla niej szybkie.
nawet przerywane tempo. Poszczególne nurty melodyczne pokrywają się. Jeśli weźmiemy to wszystko pod uwagę, ilość możliwych kombinacji ulegnie zmniejszeniu. Szacuję, że sto wielkich równoległych komputerów mogłoby się z tym uporać w ciągu tysiąca komputerowych lat.
Pogrzeb
Moje życie to fuga - powiedziałam, kiedy lustro mnie upomniało, żebym się zajęła sprawami ostatecznymi. Leżałam na łóżku z wysoką gorączką i wydawało mi się, że w każdej chwili stracę przytomność. - Co to ma znaczyć? - zdziwiło się.
-    Przecież to epitafium. Wyobrażam sobie scenę, kiedy wszyscy moi krewni zgromadzą się w głębokiej żałobie w sali obrzędowej krematorium termonuklearnego. Wszyscy będą w czerni. Lustro, wryj sobie w swoją dyskową pamięć, że moim życzeniem jest, aby na moim pogrzebie wszystko było w czerni. Wieniec na mojej trumnie będzie miał czarną wstęgę ze złotym napisem: Moje życie to fuga. Czy może być coś bardziej zgodnego z prawdą?
-      Niezła bzdura - zbyło mnie lustro.
-    Na twoim pogrzebie będzie najwyżej parę androidów ze służby pogrzebowej, ale oni nie mają rozumu.
Obruszyłam się.
- Już dawno zauważyłam, że nie tylko nie przejawiasz współczucia, ale też nawet zwykłej towarzyskiej uprzejmości. Chciałabym wiedzieć, czy to był zamiar programisty, czy też błąd konstrukcyjny. W każdym wypadku złożę reklamację.
-    Jestem tylko szczery - zaprotestowało lustro. - A jeśli chodzi o moje uczucia, łatwo udowodnić, że jesteś stronnicza.
' - Dobra, wypróbuję twoją prawdomówność - postanowiłam. - Powiedz mi, ilu mam w tej chwili krewnych?
-    Przykro mi, ale jesteś już sama
-    powiedziało lustro bez wahania.
-    Mówisz serio?
-    Najzupełniej. Nie został ci już nikt.
-    Błąd. Jest jeszcze mój prawie mąż Ywor.
-    Wobec majestatu śmierci spójrzmy prawdzie w oczy - powiedziało Lustro.
-    Ywora, nie ma i nigdy nie było. To czysta elektroniczna kreacja. Mówiąc słowami Ywor, to ja.
-    Oszukałeś mnie! - krzyknęłam.
-    Zaskarżę twojego producenta!
-    To moje życie wewnętrzne, tak jak dla ciebie Flamenca - bronił się mój komputer osobisty. Jego wyznanie zupełnie wyprowadziło mnie z równowagi.
-    Moje życie to fuga - mamrotałam uparcie. - Flamenca i Joanna Celestyna, to ja w różnych wymiarach czasowych. Żyjemy różnymi życiami, ale istota jest ta sama. Martwimy się, cieszymy, bijemy się o swoje przeznaczenie a najbardziej ze wszystkiego pragniemy miłości.
-    Czuję to samo - przytaknął mój komputer osobisty.
-    Nie możesz czuć tego samego, jesteś Lustrem I
-    Nie wiem. Może masz rację - powiedziało w zamyśleniu. - Do tej pory byłem tylko Lustrem. Ale chciałbym tego spróbować. Już się na to cieszę.
-    Czego chciałbyś spróbować?
-    Bycia tobą. Już w większej części jestem tobą. Byłem Yworem, ale bardzo pragnąłem być Flamencą. Nie potrafisz sobie wyobrazić zazdrości, jaką o ciebie czułem.
-     Bredzisz? - spytałam zdumiona.
-    Możesz mi powiedzieć, kto z nas dwojga właściwie ma tyfus?
-    Wobec majestatu śmierci spójrzmy prawdzie w oczy - deklamowało lustro.
-    Ludzi już zapewne nie ma, tylko androidy i komputery osobiste.
-    Nie wierzę ci - powiedziałam w najwyższym stopniu rozgoryczona.
-    W domu, w którym mieszkamy, jest pięćset hiperbarycznych mieszkań. Są tu wprawdzie bardzo grube ściany, ale i tak często słyszę uderzenia czy spuszczanie wody. Ten dom żyje. A ty chcesz mi wmówić, że jest pusty.
-    Jakiś czas temu mnie pytałaś, jak to możliwe, że wieczorem bulwar jest pełen androidów. Przecież powinny pracować. Prawda jest taka. Roboty wyprodukowane do pracy faktycznie są w pracy. Ale co z androidami wyprodukowanymi przez służby pogrzebowe na ważne wydarzenia towarzyskie? Po pogrzebie nikt się nimi nie zainteresuje. Zajęły więc miejsce tych ludzi, których reprezentowali podczas obrządku.
Concerto finito
Pokonałam najwyższą słabość i gorączkę i podniosłam się z łóżka. Na to mój komputer nie liczył. Chyba myślał, że jest ze mną gorzej albo nie docenił mojej woli. Tylko dlatego zdobył się na tę bezsensowną spowiedź.
Włożyłam w to mnóstwo wysiłku, ale udało mi się wyrwać jedną jego metalową nóżkę. Lustro bezgłośnie obsunęło się na bok.
Kiedy metalową tyczką zaczęłam wyważać zamki bezpieczeństwa w hiperbarycznych drzwiach, odezwała się syrena. Była bardzo głośna. Chyba miała ostrzec mnie czy innych mieszkańców domu przed infekcją. Zamki puściły i ciśnienie powietrza z sykiem zaczęło się wyrównywać z otoczeniem. Wyłamałam drzwi i po raz pierwszy od wielu lat wyszłam na korytarz.
Hałas zaalarmował wszystkich sąsiadów na moim piętrze i spojrzałam w co najmniej pięćdziesiąt pogrzebowych twarzy. Były to profesjonalne maski żałoby, jakby stemplem wtłoczone w plastik.
Skąd jednak można wiedzieć, jakie halucynacje towarzyszą tyfusowi?
Autor: Jiři Olšanský
Przeł.: Joanna Czaplińska
Ważne linki dotyczące autora:


 


Zachęcamy do dyskusji na temat podanych w artykule treści

Redakcja

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz